Kroniki Fehnyi #16
Po kilku dniach zaczął żałować, że tak pochopnie, w emocjach podjął decyzję o zakończeniu wyprawy. Po pierwsze, ostatni fragment okazał się niezwykle trudny do znalezienia. Szukał go bezustannie od dwunastu godzin w miejscu, które rzekomo wskazywał skaner, a jednak po metalowym kawałku nie było ani śladu. Rozglądał się po gałęziach, wręcz wchodził, na niektóre drzewa, kopał w ziemi, przeszukiwał ją kilkoma narzędziami, ale ręce wciąż miał puste. Trzy odszukane już części, czekały oczyszczone i zespawane na ostatnią z nich, irytując Shettero do niemożliwości. Nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli i nie był w stanie znaleźć tego przyczyny.
Po drugie, im więcej terenu przeszukiwał, im – przynajmniej w teorii – bliżej był odnalezienia zguby, tym bardziej odchodziła go ochota na faktyczne jej odnalezienie. Nieraz tęsknym wzrokiem spoglądał za przyjaciółmi przechadzającymi się po lesie, myśląc wyłącznie o tym, że już niedługo nie będzie mógł ich zobaczyć. Prawdopodobnie nigdy.
Z zamyślenia wyrwał go nagły okrzyk tryumfu. Shettero podskoczył i niemalże spadł z pniaka, na którym siedział, chwytając się rękami szorstkiej kory. Okrzyk powtórzył się, Shettero rozpoznał głos Xavyego. Machał rękami, przywołując przyjaciół i kręcił się w kółko, wskazując na drzewo z ogromną dziurą w pniu.
— Po co wrzeszczysz, zwierzęta straszysz — ofuknął go Shettero, który próbując utrzymać równowagę, zadrapał sobie ręce mocniej niż myślał. — Skarb znalazłeś?
— Powiedzmy. — Xavy dumnie wypiął pierś i ponownie wskazał dziuplę. — Widzicie to?
— Że dziuplę? — Wzrok Raphaela sugerował, że podzielał opinię Shettero.
— Ano. I to, co w niej jest.
— A co w niej niby jest, spróchniałe drewno?
— Przestańcie się wydurniać i zajrzyjcie do środka — żachnął się chłopak, przesuwając wzrok na Shettero. — No, śmiało.
Shettero pokręcił głową i posłusznie zajrzał do dziupli.
— Śmierdzi spróchniałym drewnem i… nie mówcie mi…
Wychynął czym prędzej z dziury i rozejrzał się dookoła wzrokiem, w którym radość i ulga mieszała się z niepokojem i przerażeniem. W ręku trzymał kawałek metalu wielkości dłoni o nieregularnym kształcie i ostrych krawędziach.
— To jest ostatnia część, prawda? — Oczy Raphaela zabłysły.
Raphael nie mógł doczekać się aż Shettero połączy skompletowane fragmenty i zaprezentuje im broń. Był niezwykle ciekaw jak działa, co dokładnie robi, z czego jest… pragnął wszystkich informacji jakich Shettero mógł mu udzielić.
Problem Shettero leżał w tym, że nie mógł udzielić żadnych informacji.
— To chyba oznacza koniec wycieczki? — Oczy Lotte momentalnie zgasły, jakby Raphael zagarnął całą energię z otoczenia dla siebie.
— To oznacza koniec wycieczki. — Shettero był zbyt uradowany, by przejąć się tym faktem, a przynajmniej tak starał się sobie wmówić. — Muszę to jak najszybciej naprawić, najemnicy są może dzień drogi stąd. Naprawić i dostarczyć na miejsce. Tak… mam jakieś dwa dni, powinienem zdążyć.
Oddalił się czym prędzej w stronę namiotów, gdzie trzymał swój plecak, a w nim wszystkie potrzebne do przeprowadzenia naprawy narzędzia.
— Hola, może jakieś dziękuję? — dobiegł go zza pleców oburzony głos. — Gdyby nie ja, dalej łaziłbyś po drzewach, rozglądając się za tym.
— Dzięki, Xavy, wielkie dzięki! — rzucił, nie odwracając się nawet.
Nie, aż tak mu się nie spieszyło. Bał się, że przyjaciele zobaczą wyraz jego twarzy i natychmiast przestaną wierzyć jego wyjaśnieniom.
Bał, się, że gdyby teraz się odwrócił i spojrzał w parę smutnych, jasnoniebieskich oczu, to nie byłby już w stanie wykonać swojej misji.
Bał się, że rzuci na ziemię fragment, podepcze go i odda się życiu tutaj, licząc na dalsze szczęście i akceptację, i że przez głowę nie przejdzie mu już więcej powrót do domu.
Czasami Shettero bał się samego siebie. W zasadzie była to często jedyna rzecz, której się bał.
= = = = =
Fragmenty połączył na swojej warcie, w środku nocy, tak by nikt nie widział co robi. Odszedł nawet daleko od obozu, by mieć pewność, że przyjaciele nie nakryją go na tej czynności, obudzenie dźwiękiem spawania i blaskiem iskier. Nie chciał, żeby wiedzieli, co dokładnie robi, by znali choćby wygląd tego, co miał obecnie w rękach.
Mimo tych wszystkich środków bezpieczeństwa, jakie podjął Shettero i tak ktoś go obserwował. Poczuł to dokładnie w połowie lutowania ostatniego fragmentu, ale nie chcąc przerywać czynności i skupienia potrzebnego do jej wykonywania, zignorował natrętnego podglądacza.
Noc powoli dobiegała końca, a wraz z nią praca wykonywana przez Shettero.
Fragment pasował jak ulał, Shettero miał na reszcie w rękach cały Dysk, wyglądający jakby jak dopiero co oddany do użytku, nie licząc obdrapanej niebieskiej farby. Uniósł go wysoko, z niemałą dumą w rękach i przyjrzał się uważnie. Prezentował się dokładnie tak, jak go zapamiętał, a jako że pamięć od dziecka miał fotograficzną mogło oznaczać to tylko jedno – połączył części dobrze i Dysk był gotów do działania. Pozostała mu jego stabilizacja, co mogło potrwać około dzień, a więc należało rozpocząć już teraz oraz zdobycie instrukcji obsługi. Kiedy nie miał przy sobie starego urządzenia wspomagającego do nagłych wypadków, jakiego użył ostatnim razem, cały proces wydawał się dużo bardziej skomplikowany, Shettero liczył więc na pomoc towarzysza,
Sam Dysk wyglądał zdaniem Shettero niepozornie, ale na swój sposób wyjątkowo i pięknie. Może dlatego, że wiedział jaka moc kryje się za przyrządem o kształcie koła, może dlatego, że zwykł doceniać wiele tworów, które inni przeznaczyli dawno na złom. W jednym i w drugim przypadku, racja leżała po jego stronie. Ostrożnie zapakował urządzenie do przywleczonego ze sobą płóciennego worka. Nie był to rodzaj zabezpieczenia, w jaki mógłby zaopatrzyć Dysk w domu, ale lepsze to niż nic.
Kryjąca się w mroku postać opuściła go, stając w blasku księżyca.
— To ma być ta broń? Jakiś okrągły… talerz…?
— To jest ta broń, Lotte. Właśnie ona. Ta sama, za którą już kilka razy dostałbym kulkę, gdybym powiedział zbyt dużo, więc nie licz na wiele wyjaśnień.
— Nikomu nie powiem. Ani słowa, obiecuję. Nazwij to… ciekawością zawodową.
— Im mniej wiesz tym lepiej dla mnie i bezpieczniej dla ciebie. — Wzrok Shettero był twardy, nieustępliwy, ale Lotte wydawało się, z każdą chwila mięknie.
Naciskała więc dalej.
— Sama wiedza nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli odnajdą mnie ci… najemnicy, czy jak ich tam zwał, to co ja im powiem? Nie znam ani jej działania, ani gdzie jest, ani nawet kim ty jesteś.
Zamilkła na chwilę, spojrzała mu głęboko w oczy.
— Właśnie, Shettero… kim ty tak naprawdę jesteś?
— Ja… — Chłopak zająknął się, spuścił głowę. — Ja jestem nikim, dobrze o tym wiesz.
— Nie dla mnie.
— Dla ciebie zwłaszcza, Lotte. I tak ma pozostać.
Dziewczyna rozwarła usta, by odpowiedzieć, ale zamarła w pół słowa. Nie widziała oczu Shettero, wciąż skupionych na brunatnej ziemi, na której klęczał, ale domyślała się, że bije z nich powaga i dojmujący chłód. Chłód, który pojawiał się zawsze, gdy Shettero czegoś oczekiwał lub kiedy absolutnie nie żartował. Chłód, który uwielbiała czuć, sama jego obecność przyprawiała ją bowiem o dziwnie przyjemne dreszcze biegające to w górę, to w dół pleców.
— Wracajmy do obozu, Lotte, późno już.
— Dobrze… ale na około.
Nie zgodził się, ale i nie wyraził sprzeciwu. Milczał. Ale Lotte więcej nie potrzebowała.
Pozostał milczący resztę drogi. Lotte dopasowała się i również szła w ciszy. W tej ciszy coś jednak wisiało, dziewczyna czuła to. Niezadane pytania, niewyznane tajemnice, niedokończone rozmowy. Nie chciała, by to wszystko urwało się tak nagle wraz z dojściem do obozu, dlatego odwlekała tę chwilę. Cisza rozciągała czas, dzięki niej wszystko wydawało się idealnie ze sobą współgrać
Ponagliło ich wschodzące słońce, majaczące w oddali, gdzieś na linii horyzontu, powoli rozpalające niebo krwistą czerwienią. Księżyc ustępował, gwiazdy natomiast, choć jeszcze widocznie, zbladły znacznie. Jedynie samo niebo pozostało granatowe, tajemnicze i jakby niedające się rozwiać aurze nastającego dnia.
Dzień zaczął się tak nagle jak się skończył. Noc, rządząca przez ostatnie kilka godzin światem, sukcesywnie detronizowana w końcu poddała się rebelii światła i opuściła ten świat. Gwiazdy w przestały świecić zupełnie, księżyc niemalże znikł, ustępując miejsca żółtej, promieniejącej kuli. Drzewa nagle zyskały długie, padające na twardą ziemię cienie, wydając się jeszcze większe niż były w rzeczywistości. Granica między dniem a nocą została przekroczona.
Obóz wyglądał jak opuszczony. Na ziemi leżał garnek, którego przyjaciele zapomnieli odłożyć w rozsądne miejsce. Ognisko zgasło dawno, nikt nie trudził się dorzucaniem do niego w ciepłą, letnią noc. Trzy z pięciu namiotów, ustawionych wokół paleniska w półokręgu były szczelnie zamknięte, by w nocy nie dostało się do nich żadne robactwo. W tych trzech namiotach spokojnie spała reszta przyjaciół.
— Obudzić ich? — szepnęła Lotte, stając niepewnie pośrodku obozowiska.
— Niech śpią — odparł Shettero po chwili namysłu, sadowiąc się wygodnie na sporych rozmiarów kłodzie, która być może miała służyć jako przyszły opał. — Dziś się stąd nie ruszamy. Nie od razu.
Lotte wolno kiwnęła głową i usiadła na ziemi, naprzeciwko Shettero, dokładnie po drugiej stronie wypalonego na ziemi kręgu.
— Dzisiaj — podjął chłopak, świadom, że tej rozmowy i tak nie uniknie. — Dzisiaj wrócicie do Stolicy.
— A ty? — Nie spojrzała mu oczy. Głowę miała opartą na kolanach, twarz schowaną w przedramieniu.
— Idę na południe, do portu w Notegradzie. Miałem tam dostarczyć… przesyłkę.
— Notegrad to ściek. — Dziewczyna zmarszczyła nos, dojrzał to pomimo że nie podniosła głowy. — Szczury, jacyś… brudni, podejrzani ludzie, podejmujący się każdej rzuconej im czarnej roboty, żeby tylko mieć na chleb. Czerstwy albo spleśniały, zależy jaka akurat partia im się trafi.
— A na kogo ja ci wyglądam, Lotte?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
Nie odpowiedziała, ale spojrzała mu prosto w oczy. Widział w nich odpowiedź, wyraźną, zdecydowaną. Był pewien, że tym razem mu się nie przywidziało, że zobaczył to, co rzeczywiście było w tych jasnoniebieskich oczach.
Zmusił się, by udać, że nie rozumie. Że nie widzi. Nie chciał ani rozumieć, ani widzieć. Nie chciał rozumieć tego, co ta dziewczyna czuła do niego, nie chciał się w to zagłębiać i analizować. Bał się, że robiąc to zbyt się otworzy, a jego własne uczucia wyciekną niczym woda w wannie bo uniesieniu korka.
— Tam jest moje miejsce. Wasze jest tutaj, jak przystało na porządnych ludzi, z dobrych rodzin, którzy pracują uczciwie na równie uczciwe życie. Notegrad, nawiasem mówiąc, wcale nie jest zły. Chleb jest za darmo i to nierzadko świeży, a i spać gdzie jest. Miasta z ostatniego dwudziestolecia mają to do siebie, że nawet wypełnione odrażającymi ludźmi, zachowują klasę.
— Twoje miejsce — odparła wolno, ale zdecydowanie — jest między ludźmi, których kochasz, w otoczeniu, które uważasz za dom. Nie pochodzenie decyduje o twoim miejscu, ale ty, życie, które wybierasz, życie, które możesz zmienić, nawet jeśli wydaje ci się, że to niemożliwe. To twój wybór i dlatego nie rozumiem, Shettero, dlaczego go, do cholery, nie podejmiesz. Dlaczego płyniesz mimowolnie na tratwie, na którą ktoś cie wrzucił i kazał na niej siedzieć? Dookoła jest tyle statków a ty siedzisz wciąż na jednej, rozwalającej się tratwie… Wybierz któryś z tych statków, proszę...
Shettero widział, jak ponownie ukryła twarz w przedramieniu. Słyszał, jak głos załamuje jej się, ale wiedział, że to nie może niczego zmienić.
— Nie. Ja wybrałem mój statek, Lotte. Tę rozpadającą się, małą tratwę. Wiesz czemu? Bo nikt mnie na nią nie wrzucił, to ja sam na nią wszedłem. Mimo, że dookoła było tyle statków, wszedłem na tę tratwę. Po co, spytasz? Bo dookoła było więcej takich tratw. Na których byli moi przyjaciele, rodzina, mój dom… Tych tratw nie ma, zatonęły, ale ja na mojej dopłynę, bo przyrzekłem, że nieważne co się stanie, nie opuszczę mojej tratwy. A ja, Lotte Arietty, dotrzymuję raz danej obietnicy. Zwłaszcza danej ludziom których, kochałem i dzięki którym jeszcze żyję.
Wstała. Niepewnym krokiem odeszła w stronę namiotu, zostawiając go samego. Słyszał jak wzięła jeszcze jeden urywany oddech, potem suwak zamknął namiot. Stłumionego szlochu nie było dane mu usłyszeć.
Pomimo, że był środek lata, Shettero czuł jak ogarnia go dojmujący chłód. Wychodzący gdzieś ze środka, zabijający wszystko na swojej drodze.
Chłód nie był niczym nowym. Zostawił go, gdy tu dotarł, a teraz on go odnalazł i domagał się, by przyjęto go z powrotem. Shettero przyjął go, z kamienną twarzą i okropnym bólem w głębi duszy.
Spojrzał na Dysk zawinięty w ochronny materiał, miał ochotę cisnąć nim o ziemię. Powstrzymał go chłód, który choć sprawiał ból, klarował umysł i dawał swobodę w działaniu. Shettero zagłębił się w nim, chcąc odnaleźć jego przyczynę, poznać go i umieć wykorzystać.
Z tej czynności wyrwał go cichy trzask. Nadstawił spokojnie uszu, pewien że to tylko przechadzające się zwierzę. Trzask nie powtórzył się już, co utwierdziło go w tym przekonaniu. A jednak coś było nie tak. Naraz instynktownie schylił się, niemal dotykając czołem ziemi i nakrył głowę dłońmi.
Kilka centymetrów nad nimi, niemiłosiernie paląc skórę przemknęła z prędkością, której ludzkie oko nie było wstanie wychwycić, różowo-fioletowa plama. Przeleciała jeszcze kilkadziesiąt metrów, na wylot przepalając napotkane drzewa i stopniowo zmniejszając objętość oraz temperaturę. Zatrzymała się z głośnym pacnięciem na niewielkim dębie, z sykiem zamieniając korę w dym.
Zanim druga plama podążyła tym samym śladem, Shettero porwał z ziemi materiałowy worek z cennym towarem i krzyknął głośno obiegając namioty, by zbudzić przyjaciół nieświadomych zagrożenia.
Dużo później doszedł do wniosku, że gdyby nie fatalne wyszkolenie najemników, a także brak rozeznania w okolicznych lasach i w ogóle w budowie lasu, nie zdążyłby nawet wstać, plama wypaliłaby go z równą łatwością jak tamte drzewa. Nie zdążyłby też z pewnością zbudzić przyjaciół, odpakować swojego urządzenia i rozłożyć się z nim na trawie, dokonując szybkiej, zdecydowanie zbyt szybkiej kalibracji. Ekran pokazał ryzyko anihilacji części ciała w wysokości siedemdziesięciu procent, ale Shettero zignorował komunikat, wciskając klawisze z coraz większą prędkością.
Przyjaciele w tym czasie, wypadłszy w pośpiechu i panice z namiotów, leżeli na ziemi skryci pomiędzy nimi, drżąc ze strachu i zdezorientowania. Wszystko wydawało się zbyt ciche, zważywszy na grozę sytuacji w jakiej się znaleźli. Nad nimi bezgłośne raz po raz przelatywały potworne pociski rodem z kiepskiej jakości filmów o kosmitach, którzy na swoim wyposażeniu koniecznie musieli mieć miotacz plazmy. Bojąc się zdradzić jakimkolwiek dźwiękiem, zalegli na ziemi w zupełnym milczeniu, choć Shettero mógłby przysiąc, że słyszy ich urywane oddechy i pięciokrotnie przyspieszone bicie serca. Ktoś pochlipywał z cicha i pociągał nosem.
Z oddali dobiegł ich głośny krzyk, ogień ustał na chwilę. Shettero rozejrzał się, czekając aż Dysk wykona nakazane polecenie. Namioty były przepalone w kilku miejscach, jednak wyłącznie w górnych częściach. Najemnicy musieli nie widzieć przyjaciół, strzelali więc gdzie popadnie. Na ich szczęście.
Na ich nieszczęście wpadli na to, żeby wykorzystać element zaskoczenia i przemieścić się tak, że teraz przyjaciele znaleźli się w ogniu krzyżowym. Jeden z nich, skryty wśród drzew, około czterdzieści metrów za plecami Shettero, drugi z nich dokładnie naprzeciwko chłopaka, w takiej samej odległości. Odległości, którą atakujący krok po kroku zmniejszali, nie przerywając już ostrzału.
Raphael napotkał zimne, szare oczy, które pomimo fatalnego położenia, nie zdradzały strachu.
— Co tu się dzieje, Shettero? — Głos zadrżał mu, mimo że ze wszystkich sił starał się go opanować.
— Ostrzegałem, że nas znajdą — odparł tamten, grzebiąc w urządzeniu ze zdwojoną prędkością.
Metalowy talerz pokryty niebieską farbą zaświecił przez chwilę na zielono, potem na niebiesko, po czym zgasł. Shettero zaklął głośno.
— Ostrzegałem, Raphael, mówiłem, nie idźcie.
— Nie powiedziałeś, że będą do nas strzelać! — krzyknęła histerycznie Rosa, czołgając się w ich stronę z drugiego końca obozowiska. — Nie wspominałeś o latającej, gorącej galarecie!
— Nie wiedziałem, że będą do nas strzelać! — skłamał szybko. Wiedział o tym dobrze. Wiedział, że jeśli ich znajdą będą mieli jeden cel: zabić jego oraz całą resztę, jeśli taka zajdzie potrzeba.
— Co to w ogóle jest? — jęknął Xavy, czując jak włosy niemalże zajęły mu się od przelatującego pocisku, niosącego ze sobą fale gorąca. — Strzelają do nas z jakiejś mikrofalówki, cholera jasna…
— Chciałbym, żeby to była mikrofalówka Xavy. — Shettero z niemałym trudem wcisnął w Dysku jakiś guzik. Urządzenia zawibrowało raz, drugi i zaświeciło znów. — Jest! Udało się! Zbliżcie się tu, szybko, musicie być w polu!
— W jakim polu, co się tu…?
Xavy nie zdążył dokończyć pytania, przed oczami pociemniało mu bowiem. Świat zaczął powoli znikać. W oddali usłyszał mrożący krew w żyłach krzyk, a zaraz po nim drugi. To musieli być najemnicy, biegnący w ich stronę, odrzucający w bok śmiesznie wyglądające, prostokątne pudełka z metalu. Nie dosięgnęli ich, choć Xavy nie miał pojęcia jak to możliwe, nie ruszali się przecież z miejsca.
— Czy dokonać wspólnej teleportacji?
Wspólnej teleportacji? Jakiej wspólnej teleportacji? Teleportacja nie istniała, przynajmniej bazując na tym, co Xavy wiedział o prawach fizyki.
— Tak! — krzyknął, choć nie otworzył ust. Ktoś krzyczał jego głosem, w dodatku z tego miejsca, w którym się znajdował.
— Czy potwierdzasz operację? Ryzyko anihilacji części ciała wzrosło do zero koma dziewięć, dziewięć, dziewięć… zaleca się natychmiastowe przerwanie splątania… Czy autoryzujesz operację oraz…
— Autoryzuję, wszystko autoryzuję! Wykonuj operację, kurwa mać…! — wrzasnął nie-Xavy, a ziemia uciekła mu spod stóp.
— Autoryzacja pomyślna, teleportacja nastąpi za pięć… cztery… trzy.
W co my się wpakowaliśmy, pomyślał nie-Xavy, a Xavy zgodził się z tą myślą. Kilka innych myśli od jego podzielonej obecnie osobowości, także przytaknęło.
Następny komunikat wybrzmiał bezpośrednio wewnątrz jego czaszki, wdzierając się do myśli.
Nastąpiło opuszczenie systemu GB14786-P, witamy układzie gwiezdnym Fehnyi. Miejsce docelowe — Khad Fehnyi.
Dalej Xavy pamiętał tylko czerń, uczucie duszenia się, twardą rękę, która zadała mu cios prosto w splot słoneczny i ból w przedramieniu, jakby ktoś wbijał w nie coś ostrego.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania