Poprzednie częściKroniki Fehnyi #1

Kroniki Fehnyi #4

Czarnowłosa dziewczyna siedziała na ławce w parku i przyglądała się w zamyśle­niu drzewom. A przynajmniej tak wydawało się z zewnątrz, w rzeczywistości wzrok Rosy wybiegał daleko poza zieloną masę liści.

Oczami wyobraźni widziała małą siebie biegnącą po tej samej ścieżce, przy której teraz siedziała. Była jesień, z drzew spadały kolorowe liście, a ona wskakiwała w ich każdy większy stos. Lubiła ten szeleszczący dźwięk i nawałę kolorów zalegającą na ziemi. Zbyt duża czerwona czapka spadała jej na oczy, ale Rosa się tym nie przejmo­wała, biegła do kolejnej żółto-czerwono-brązowej góry, dopóki nie widziała już zu­pełnie nic poza czernią nakrycia głowy. Miała może cztery czy pięć lat.

Za nią biegli jej rodzice. Nigdy nie widziała ich szczęśliwszych niż wtedy na tam­tej ścieżce. Po raz pierwszy od wielu lat znaleźli się w bezpiecznym miejscu, gdzie mogli być zadowoloną z życia rodziną. Nie będąc zmuszani do ciągłej ucieczki.

Zarówno następne jak i poprzednie lata swojego życia Rosa wspominała dużo go­rzej. Urodziła się w SAP, co już samo w sobie było pechowym wydarzeniem w jej hi­storii.

Stany Ameryki Południowej, przypadkowy zbiór federacji, w założeniu unia, a tak naprawdę plac zabaw wojska, dyktatorów, gangów i różnych innych podejrzanych lu­dzi. To pseudo-państwo tylko z zewnątrz sprawiało wrażenie dobrze rozwiniętej go­spodarczo potęgi, w rzeczywistości było jej dokładnym przeciwieństwem. Wojna do­mowa była kwestią czasu i wydawało się, że dla wszystkich jest ona oczywista.

A mimo to, gdy wybuchła, nikt nie był na nią przygotowany. Mała, dwuletnia dziewczynka trafiła w środek strefy wojennej.

Rosa nie raz, gdy zamykała oczy, widziała przed sobą zamaskowanych żołnierzy i oddziały służb specjalnych, kryjące się w ich własnym domu, który jakimś cudem, po prawie tygodniu ataków rakietowych, nadal stał. Potem żołnierze znikli i wydawało się, że wojna ustała.

Potem przyszli ci drudzy. Oddziały Separatystów Wolnej Boliwii i Paragwaju były taką zbieraniną najemników, że ciężko było ich w ogóle nazwać wojskiem. Mieli kra­dzione wyrzutnie, kradzione karabiny, a Rosa mogła przysiąc, że mieli też kradzione mundury. Mimo, że nie miała trzech lat, pamiętała do dziś jak jeden z separatystów wyjął nowoczesny karabin snajperski i położył się dokładnie w środku ich salonu, ogłaszając, że teraz to Boliwia. Parę godzin później inny snajper precyzyjnym strza­łem rozwalił separatystę razem z jego Boliwią.

Okazja do ucieczki nadarzyła się jakieś pół roku później, gdy linia frontu przesunę­ła się nieco na wschód. Rodzice Rosy nie zwlekali, wyciągnęli nic nierozumiejącą dziewczynkę z na wpół zrównanego z ziemią domu, cudem znaleźli jakieś działające auto i odjechali.

Rosa nie wiedziała jak udało im się przekroczyć granicę, jak znaleźli się w końcu w bezpiecznym miejscu ani jak właściwie opuścili rozpadające się SAP. Nie chciała wiedzieć. To była czarna przeszłość, która na zawsze zostawiła głębokie rany w jej psychice. Jak w psychice każdego dziecka, które doświadczyło bombardowań, strza­łów i śmierci w wieku dwóch lat.

Wydawać by się mogło, że po ucieczce z objętego wojną, niszczejącego państwa, Rosie już nic złego nie może się przydarzyć. Była bezpieczna w nowoczesnej, rozwi­jającej się Stolicy, miała nowe życie i kochającą rodzinę.

I tak rzeczywiście było. Te kilka lat stanowiło jasny punkt w ciemnym życiu. Nie­raz gdy było jej przykro wspominała te chwile i uśmiechała się w duchu, tak jak te­raz. Wszystko było idealnie dopóki nie urodziło się jej rodzeństwo; siostra i brat, bliź­niaki. Rosa nie mogła zapomnieć jak pewnego razu wróciła zmęczona po całym dniu do domu i nikt jej nie przywitał. Nie spytał jak się czuje, jak jej minął dzień. Rodzice zajmowali się rodzeństwem, jakby nie zauważyli, że mają jeszcze jedno dziecko.

Rosa im tego nie wybaczyła, nie umiała.

Wtedy zniknęło u Rosy także poczucie bezpieczeństwa. Miała dom, jedzenie i ubrania, wszystko, czego potrzebowała do życia. Co jej jednak było po tych wszyst­kich rzeczach, skoro nie czuła się potrzebna. Jeśli nawet jej rodzice zdawali się nie przejmować jej istnieniem, to czy w ogóle ktoś ją kochał.

Zadawała sobie to pytanie bardzo często, ale bała się odpowiedzieć.

Niebo przy horyzoncie przybrało wściekle czerwoną barwę, a cienie robiły się co­raz dłuższe. Rosa wróciła myślami do rzeczywistości i rozejrzała wokół. Kilku ludzi przechodziło alejkami parkowymi, kilku siedziało na ławkach, odpoczywając. Rosa zastanawiała się, czy któraś z tych osób czuje to samo co ona. I czy może nie chciała­by, rozumiejąc to uczucie, porozmawiać, chociaż przez chwile. Bardzo chciała zna­leźć taką osobę, taką, która rozumie ją bez potrzeby tłumaczenia tego wszystkiego, co kłębiło się w umyśle Rosy.

Westchnęła głośno, nie mogąc się zdecydować, czy już wstać i odejść, czy jeszcze chwilę posiedzieć. W teorii miała wyznaczoną godzinę powrotu do domu, która zbli­żała się nieuchronnie. W praktyce i tak nigdy się tej godziny nie trzymała, a rodzice nie zamierzali jej chyba tego wytknąć.

Zawsze miała problem z podejmowaniem decyzji. Może była to jej cecha wrodzo­na, a może skutek jej przeżyć i wspomnień, tego nie była w stanie stwierdzić. Zwykle potrzebowała jednak sporo czasu, żeby się na coś zdecydować, potem natomiast i tak nie była pewna wyboru. Pewności siebie też jej nierzadko brakowało.

Nie chciała jednak wracać zupełnie sama po ciemku, dlatego wstała i skierowała się ku metalowej bramie parku. Była dość daleko od swojego domu, ale lubiła tę oko­licę. W tej dzielnicy panowała cisza i spokój, które Rosa ceniła, gdy szła pogrążona w myślach. Poza tym uchodziła za względnie bezpieczną.

Kiedy stała na przystanku, oczekując transportu do domu, rozległ się cichy dźwięk przychodzącego powiadomienia. Przez ułamek sekundy Rosa miała nadzieję, że to rodzice chcą wiedzieć czy już wraca i kiedy będzie.

Ale nie. Dzwoniła jej przyjaciółka, jedyna osoba, która chociaż trochę rozumiała co Rosa czuje i wspierała ją niezależnie od sytuacji.

— Co tam, Lotte? — spytała wsiadając do autobusu, który właśnie zajechał na przystanek.

— A, nic specjalnego, nudzi mi się i chciałam pogadać. — Nawet przez słuchawkę Rosa wyczuła, że monolog jej najlepszej przyjaciółki będzie zupełnie o niczym i po­trwa długo. Lotte miała to do siebie, że gdy już zaczynała mówić otwarcie, wyrzucała słowa jak karabin maszynowy, często zupełnie bez sensu. A czasami głębokie, z sen­sem, którego Rosa nie potrafiła pojąć. — Byłam dzisiaj na mieście, w sklepie, wiesz którym, tym takim na rogu, mają tam wszystko. No i szłam sobie spokojnie chodni­kiem a tu nagle ze dwie ulice dalej ktoś do domu się chciał włamać.

— Jak to… włamać? — Rosa po latach znajomości z Lotte wiedziała jak najlepiej rozmawiać z przyjaciółką, gdy ta dostawała niepowstrzymanego słowotoku. Wyłą­czała się w połowie wypowiedzi i odpowiadała na sam jej koniec, zazwyczaj unikając potrzeby skupiania się.

— No, normalnie. — Taktyka działała wyśmienicie, więc Rosa oparła głowę o szy­bę i myślami odbiegła od rozmowy. — To znaczy, tak myślę, bo ze dwie ulice dalej było słychać jeden z tych nowoczesnych alarmów antywłamaniowych. Wiesz któ­rych, instalują je w tej dzielnicy dla bogatych, żeby nikt im się do domu nie włamy­wał, bo mają tam tyle kasy, że na trzy życia by im wystarczyło, a nie chcą się podzie­lić. Wracając, rozległ się ten alarm, ale chyba nikt poza mną nie słyszał, bo żadnej policji ani nic… chociaż to niemożliwe, że tylko ja słyszałam, skoro byłam dwie uli­ce dalej. A nie przywidziało mi się przecież, prawie mi uszy odpadły. Co myślisz, ktoś się włamał?

— Mhm… — Rosa patrzyła nieobecnym wzrokiem na mijane domy, licząc w my­ślach za ile będzie u siebie.

— No właśnie, ja uważam tak samo. I te alarmy chyba nie bardzo działają, skoro dzieją się takie rzeczy i nikt nic nie robi. W każdym razie, ten alarm prawie zaraz ucichł, więc może jednak to nie włamanie, tylko ktoś klucze pomylił...

Rosa uśmiechnęła się do siebie. Może jednak była komuś potrzebna. Bo gdyby nie ona, to Lotte z pewnością zaczęła by bardzo szybko gadać do siebie.

Za to uwielbiała Lotte. Za to że dawała jej poczucie wartości i bezpieczeństwa. Na­wet jeśli sama o tym nie wiedziała.

 

= = = = =

Spakowane walizki, oficjalne mundury w kolorze khaki i futerał, którego nigdy nie wolno jej było otwierać. To było ostatnie wspomnienie Lotte po jej rodzicach, gdy trzy lata temu stali w drzwiach ich starego mieszkania i żegnali się z córką, wyrusza­jąc na, jak to nazywali, misję specjalną. Jako że pracowali w wojsku i stosunkowo często wyjeżdżali na różnego rodzaju delegacje czy ćwiczenia, Lotte nie przejmowała się tym. Nie było ich dwa czy trzy tygodnie, czasami miesiąc, ale zawsze wracali i wtedy wszyscy byli przez długi czas razem. Dziewczyna miała zawsze poczucie, że jej i rodziców nic nie może rozdzielić ani poróżnić. Niestety, bezwzględne rozkazy szybko okazały się silniejsze od rodzinnych więzi.

Pamiętała pierwszy wyraz twarzy swoich rodziców, gdy dostali list. Szok, smutek, bezsilność. Zaraz potem uśmiechnęli się do niej jakby nic się nie wydarzyło i cały dzień spędzili poza miastem, biegając po lesie. Lotte uznała, że w liście musiały być z pewnością jakieś zaległe opłaty za prąd czy wodę.

Nie były to żadne opłaty. Dokładnie tydzień później żegnała się z rodzicami, któ­rzy zapewniali ją, że wrócą najpóźniej za dwa miesiące, że to zwykła delegacja, tylko po prostu bardzo daleko. I że chcieli by ją ze sobą zabrać, zwiedzić tamtejszą okolicę, ale sztab im nie pozwala, więc przywiozą jej mnóstwo pamiątek i zdjęć.

Ani zdjęć, ani pamiątek nie było od trzech lat. Lotte w tym czasie mieszkała w Stolicy ze swoją starą, chorą babcią, która ledwo była w stanie zadbać o siebie, więc dziewczyna musiała sobie radzić sama. Na powrót rodziców powoli zaczęła tracić na­dzieję. Na początku wierzyła, że coś się opóźnia, nie mogą wylecieć. Co mniej więcej tydzień przychodziły listy, bez adresu, podobno od matki i ojca. Kilka prostych słów pozbawionych jakichkolwiek uczuć, wyskrobanych na kartce czarnym długopisem; brzmiały jak raport wojskowy, a nie list od kochających osób.

W to, że listy są faktycznie bezpośrednio od nich także przestała wierzyć. Pogodzi­ła się z myślą, że jej rodzice zostali wysłani na jakiś front, tysiące kilometrów od domu i prawdopodobnie umarli albo trafili do niewoli.

Płakała przez trzy dni, potem smutek znikł i pozostała tylko dziwna pustka, której Lotte do tej pory nie potrafiła uzupełnić. W życiu radziła sobie tylko dzięki charakte­rowi odziedziczonym po rodzicach. Zawsze powtarzali jej, że jeśli coś już robisz, to rób to dobrze i do końca. Więc Lotte żyła dobrze na tyle, na ile umiała.

Pewną łatką, którą Lotte zakleiła tę czarną dziurę w duszy, była Rosa, jej najlepsza i w zasadzie jedyna przyjaciółka. Lotte nie spotkała dotąd cudowniejszej od niej oso­by na świecie, więc kiedy już poznały się bliżej, trzymała się jej rękami i nogami. Była jedyną osobą, której Lotte zwierzała się ze swoich osobistych przemyśleń i choć zdawała sobie sprawę, że często męczy tym przyjaciółkę, to nie raz siedziała po no­cach i płakała w telefon wyrzucając wszystkie swoje problemy.

Rosa zawsze jej pomagała, choćby Lotte zadzwoniła o trzeciej w nocy. Kochała ją za to nad życie.

Przed innymi osobami nie była aż tak otwarta, chociaż Rosa zawsze jej to doradza­ła. Na jakiekolwiek spotkania Rosa musiała ją wyciągać siłą, niezmiennie twierdząc, że to pomoże i że nie może całe życie spędzić sama w cieniu. Lotte nie pojmowała skąd jej przyjaciółka bierze tyle pewności siebie w tej sprawie, zwłaszcza że często nie potrafiła podjąć decyzji w najprostszych kwestiach. Mimo to słuchała się jej. Ale nigdy na tyle, żeby dać sobie faktycznie pomóc.

Lotte zresztą nigdy nie czuła potrzeby pomagania jej, ani nawet zmiany. Pustka była nieodłącznym elementem życia i codzienności dziewczyny. Nie przeszkadzała jej w byciu momentami naprawdę szczęśliwą, więc nie uważała jej za coś złego, co trzeba zapełnić. Może z czasem samo to nastąpi, póki co Lotte uważała to za normal­ny stan. W końcu nieczęsto traci się dwie najdroższe na świecie osoby.

Wspomnienia zaburzyło piknięcie oznajmiające, że stara mikrofalówka zakończyła podgrzewanie kolacji i Lotte zabrała się za jedzenie. Babcia wyszła do lekarza, bo ostatnimi czasy czuła się coraz gorzej, a że Lotte wbrew pozorom nie lubiła jeść sama, od jakiegoś czasu robiła to albo z babcią, albo z Rosą, wzięła telefon i wybrała numer przyjaciółki.

— … pewnie jacyś rządowcy przyjechali, oni wiesz jacy są, nigdy nie umieją ni­czego załatwić poza swoimi biurami. Nawet drzwi by nie otworzyli, gdyby nikt im nie pokazał gdzie jest dziurka od klucza. Teraz też coś musieli pomylić… no albo faktycznie włamanie. — Wepchnęła do ust ostatni kęs makaronu i wstała, by włożyć talerz do zlewu. Popatrzyła na niego chwilę z niechęcią i wzruszyła ramionami. — Umyje się później — mruknęła pod nosem i wróciła do telefonu. — A co tam u cie­bie, nie mówiłaś, że gdzieś wychodzisz?

Wiedziała, że dla jej przyjaciółki takie pytanie znaczy naprawdę dużo, bo jej rodzi­ce z zasady się nią nie przejmowali. Rosa zawsze powtarzała, że czuła się, jakby wca­le ich nie miała, choć Lotte wątpiła, by faktycznie tak było. Tego nie dało się wyobra­zić ani poczuć bez prawdziwej straty.

— Byłam… w parku. I ciastko zjadłam — padło z głośnika.

— Wow… rozmowna jak zawsze — skwitowała Lotte uśmiechając się pod nosem.

— Mhm… wracam do domu. Strasznie… strasznie trzęsie ten autobus, nie mogę myśli zebrać. Oglądałam zachód… lubię zachody, są zawsze takie… tajemnicze. Niby widzisz miejsce, w którym jest ten zachód, ale… ale jak tam pojedziesz to prze­cież tam nie ma zachodu, tylko noc. I u ciebie też zaraz będzie noc, więc zachód to naprawdę… naprawdę krótka chwila.

— No… uhm… — Lotte nigdy nie była dobra w filozoficznych przemyśleniach, więc starała się na szybko wymyślić jakąś niekoniecznie związaną z tematem odpo­wiedź. — Może znajdziesz kiedyś osobę, która by też tak zachody lubiła i będziecie sobie patrzeć. Codziennie. Albo częściej… znaczy, no tak, codziennie.

— Dzięki. — Rosa zaśmiała się krótko.

Rozmawiały jeszcze chwilę o wszystkim i o niczym, potem Rosa dotarła do swoje­go domu, położonego w sąsiedniej dzielnicy, więc się rozłączyła. Lotte usiadła na zielonej kanapie w salonie i czekając na powrót babci, zapatrzyła się czarny ekran wyłączonego telewizora. Widziała w nim rozmyte masy kolorów znaczących jej syl­wetkę i wyposażenie pomieszczenia. Niebieski nieregularny kształt w miejscu, gdzie w rzeczywistości znajdowały się jej wytarte jeansy, nieco wyżej natomiast biała ko­szulka mieszała się z bladymi włosami i srebrnym kółkiem na przedramieniu – kla­sycznym zegarkiem podarowanym jej przez rodziców. Na starych zdjęciach włosy Lotte zawsze były niemożliwie żółte, ale czy to przez stres czy przez zwykłe geny, z biegiem lat wyblakły. Teraz bliżej było im do bieli niż żółci, choć Lotte to nie prze­szkadzało; podobały jej się w każdej barwie, pasowały zresztą do jej jasnoniebieskich oczu.

Wzrok bezwiednie powędrował na zakurzoną fotografię rodziców postawioną na szafce obok, potem na mały kalendarz zawieszony przy drzwiach.

Został jej ostatni miesiąc nauki. Potem może robić w zasadzie co chce. Zostawić babcię, znaleźć gdzieś pracę i zapomnieć o starym życiu, które wciąż ciągnęło się za nią i nie chciało puścić. Codziennie przypominały jej o nim fotografie, babcia, wszystko w tym cholernym domu. Lotte tego nienawidziła. Chciała się odciąć, zapo­mnieć, nic jej tu nie trzymało, babcia i tak zapewne umrze za niedługo, wtedy Lotte zostanie całkiem sama. Chciała opuścić Stolicę, a przynajmniej tę przeklętą okolicę.

Chciała się w końcu poczuć wolna. Wolna od tej okropnej teraźniejszości.

Może już niedługo nadarzy się taka okazja. Lotte czuła to gdzieś w głębi, że czeka­ją ją zmiany, ale bała się póki co komuś o tym powiedzieć. Porozmawia z Rosą, gdy będzie miała więcej czasu, na razie zatrzyma te przemyślenia dla siebie. Tak będzie dla wszystkich lepiej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • zsrrknight ponad rok temu
    "Wszystko było idealnie dopóki ne urodziło się jej rodzeństwo" - nie

    No nie mogę, czwarty rozdział i bohaterka numer 4 i numer 5! O Boże, nie wyrobię, nie wyrobię... No dobra, trochę niepotrzebnie narzekam, bo jest to mimo wszystko dobrze napisane, ale i tak... Pewnie wszystkich bohaterów złączy pan kosmita, okaże się że w jakiś sposób mają wspólne cele albo zostaną wszyscy wplątani w jakąś intrygę, czy coś... A, mniej więcej sobie wyobrażam w jaką stronę to idzie, ale pozostawiam sobie miejsce na zaskoczenia, bo po prawdzie to są cztery rozdziały, ale faktyczna historia, poza w miarę zgrabnymi wstępami wprowadzającymi poszczególnych bohaterów, jeszcze się nie rozpoczęła...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania