Kroniki Fehnyi #7
— Nie mów, że teraz zamierzasz zawrócić. — Xavy rozłożył ręce w geście pretensji, gdy Raphael obwieścił mu, że nie zamierza wysadzać żadnych drzwi bunkra. — Nie po to tyle tu szliśmy, żeby teraz tylko obejrzeć drzwi. O, ale piękne drzwi, zobacz Rapha. Tak, tak Xavy, masz rację, ale lepiej już wracajmy, nie wolno ich przecież otwierać — przedrzeźniając jego głos kopał raz po raz w swój obecny powód niezadowolenia.
— Słuchaj, Xavy, nie mówię, że nie chcę, tylko że nie umiem i nie będę tu siedział budując jakiś dynamit. — Raphael przysiadł na pobliskiej kłodzie pozostałej po obalonym niegdyś drzewie i pokręcił bezradnie głową. — Mogę spróbować diabełkami, ale wątpię, żeby poradziły sobie z dziesięciotonowym kawałem metalu.
Xavy kopał jeszcze chwilę w drzwi bez słowa, po czym zdając sobie sprawę, że nie przynosi to żadnego efektu, a wygląda z pewnością żałośnie, usiadł obok przyjaciela, choć jego wrodzona żywiołowość krzyczała i błagała, by dać jej upust.
Wyprawę przeprowadzili zgodnie z planem w wyznaczonym terminie. W miejsce, gdzie powinien znajdować się bunkier, prowadziła około trzykilometrowa piaszczysta ścieżka, którą obaj pokonali bez problemów. Odnalezienie wejścia zajęło im dobre dwie godziny, ponieważ znajdowało się w małej kotlinie, zaś w promieniu pięciu metrów rozciągało się pole pokrzyw, krzewów i drzew. Odginając gałęzie, parząc się niemiłosiernie i przeklinając pod nosem rośliny, po kolejnej godzinie trudzenia się dotarli spoceni do wejścia. Czarna bluza Xavyego była podarta w kilku miejscach, podobnie do spodni, buty zaś zmieniły kolor z szarych na brązowo-zielone, chłopak jednak zupełnie się tym nie przejmował, nienaturalnie wręcz podekscytowany, że odnaleźli cel poszukiwań.
Stan Raphaela był nie lepszy, okulary bowiem spadły mu kilkakrotnie na ziemię, wyginając się pod niewielkim, lecz zauważalnym kątem. Brązowe włosy straciły swoje pierwotne ułożenie i teraz mokre od potu opadały w nieładzie na czoło Raphaela. Z racji tego, że Raphael szedł jako drugi jego ubraniu oberwało się mniej, ale i tak daleko mu było obecnie do stanu używalności.
Jakby tego było mało, na miejscu okazało się, że wejście do bunkra zamykają potężne metalowe drzwi, zamknięte na jakieś osiem spustów. Były kompletnie nie do ruszenia w jakikolwiek inny sposób niż bezpośrednie uderzenie rakietą balistyczną.
— Musi być jakiś sposób, żeby się tu dostać — stwierdził Xavy bardziej rzeczowym tonem. — Niemożliwe, by za każdym razem ci w bunkrze otwierali te drzwi i zamykali, wysyłając jakieś śmieszne patrole. Przecież do tego potrzeba dziesięciu ludzi.
— Albo czołgu z liną — mruknął Raphael ponuro przypatrując się okolicy. Stanowiły ją plątanina gałęzi i liści, znalezienie innej drogi do wnętrza wydawało się graniczyć z cudem. — Masz rację, bez jakiegoś dobrze ukrytego włazu albo innych bocznych drzwi nie mogliby szybko reagować. Tylko jak właściwie zamierzasz to tutaj znaleźć.
— Jeśli chcesz być poszukiwaczem, musisz myśleć jak to, czego szukasz.
Raphael popatrzył na niego pytającym wzrokiem.
— Mam myśleć jak metalowy właz?
— Nie, idioto. — Xavy posłał mu pobłażliwe spojrzenie. — Masz myśleć jak ten, kto ten właz projektował. I ten, kto go używał. Pomyśl, Rapha, w jakim miejscu chciałbyś mieć właz, żeby nikt go nie znalazł, ale żebyś ty miał do niego łatwy dostęp?
— A skąd ja mam to niby wiedzieć?! — Rapha rozłożył bezradnie ręce. — Człowieku, przecież ja nigdy w życiu do żadnego włazu nie wchodziłem. Ani tym bardziej żadnego nie projektowałem.
Xavy, mrucząc coś pod nosem, pokręcił z rezygnacją głową i sam ruszył w gęstwinę krzaków. Rapha przypatrywał mu się jeszcze przez chwilę, po czym podążył za nim.
— Po pierwsze — rzucił Xavy przez ramię — chciałbym mieć właz w miejscu, do którego ciężko się dostać. Czyli najlepiej wzniesienie, mam stamtąd także dobry widok i lepszą możliwość obrony. Po drugie, to wzgórze powinno być gęsto porośnięte jakimiś drzewami czy krzakami, żeby nie było widać włazu z góry. Z tą wiedzą, przyjacielu, możemy skrócić sobie szukanie włazu o jakieś dwie godziny.
Raphael nie mógł się nie zgodzić, więc zabrali się za przemierzanie terenu wzdłuż i wszerz, by znaleźć miejsce pasujące do przewidywań Xavyego. Po około godzinie w końcu im się to udało. Obaj stanęli niemożliwie brudni i podrapani, ale zadowoleni z siebie nad metalową klapą, przykrytą niemal całkowicie ściółką.
Xavy, odgarnąwszy liście i ziemię, chwycił za jeden z prostych uchwytów w jakie wyposażony był właz i z całej siły szarpnął. Coś skrzypnęło, gałęzie pod stopami Xavyego zatrzeszczały, gdy mocno się zaparł, ale kawał metalu ani drgnął.
— Nawet mi tego nie rób — mruknął Xavy pod nosem, zirytowany, że ich wyprawa zdawała się być po prostu klapą. W dosłownym tego słowa znaczeniu. — Rapha, rusz się i mi pomóż.
— Wątpię, żeby to coś dało, ale jak sobie chcesz. — Raphael złapał za drugi uchwyt z miną raczej zrezygnowaną. Nie przypuszczał, by ich wspólny wysiłek zdał się na wiele więcej, jednak spróbować nie zaszkodziło.
— Dobra, trzy… czte… ry.
Gdy obaj w tym samym momencie z całą swoją siłą pociągnęli właz w górę, poczuli olbrzymi opór, jakby ktoś chciał im wyrwać ręce, który chwilę potem znikł całkowicie. Przyjaciele stracili równowagę i polecieli do tyłu na ziemię, klapa wyskoczyła natomiast z otworu i spadła tuż obok nich z trzaskiem łamanych gałązek.
Raphael zamrugał zdumiony, że rzeczywiście udało im się odblokować wejście. Xavy, ciesząc się jak dziecko, które dostało właśnie nową zabawkę, stał już przy otworze i klaskał w ręce.
— Udało się, udało, a ty nie wierzyłeś! Ha! — zaśmiał się Raphaelowi w twarz, gdy ten także podszedł do nowo powstałej dziury.
— Cóż, wybacz, że wątpiłem — odparł ten filozoficznie i zajrzał do wnętrza.
Wejście przypominało studzienkę uliczną. Podłużny o walcowatym przekroju tunel prowadził pionowo w dół. Na kamiennej, zamszonej ścianie, która go tworzyła, zamontowano metalowe, pordzewiałe już dawno szczeble umożliwiające poruszanie się przejściem. Tonęły one w mroku kilka metrów poniżej, gdzie nie docierało światło dzienne.
— Wieje grozą — stwierdził Raphael z niesmakiem, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność.
— Dlatego właśnie wzięliśmy latarki. — Xavy z uśmiechem wyjął z plecaka parę czołówek. Zamontował sobie jedną i włączając ją, nachylił się nad wejściem do bunkra.
Snop światła omiótł pionowy tunel od góry do dołu, co było lekko pocieszające; wiedzieli przynajmniej, co jest bezpośrednio pod nimi. Raphael dojrzał, betonową podłogę i jakieś stare urządzenie u wejścia na drabinę, a także coś, co mogło zwiastować system oświetlenia elektrycznego.
— To co, schodzimy? — Xavy jakby dostał zastrzyku energii. Strzelał oczami na wszystkie strony i uśmiechał się nieprzerwanie.
— No nie wiem… — Raphaelowi nie podobał się pomysł schodzenia dziesięć metrów w dół, do niezbadanego pomieszczenia wojskowego, bez jakiegokolwiek rozeznania czy wiedzy, jak właściwie takie pomieszczenia wyglądają.
— Daj spokój — odparł Xavy i zanim Raphael zdążył go powstrzymać, wsunął się do otworu, pokonując w szybkim tempie kolejne szczeble prowizorycznej drabiny.
Świetnie, pomyślał Raphael. Jeśli nadepnie tam na jakąś minę czy niewypał, to przysięgam, że go zostawię. Pokręcił jeszcze chwilę głową, po czym podążył śladami przyjaciela, dając nura w chłód szybu.
— Hej przygodo, co? — mruknął pod nosem, schodząc kolejny metr.
Z dołu dobiegł go śmiech Xavyego, zwielokrotniony przez echo pustego pomieszczenia.
= = = = =
Powiedzieć, że Rosa była szczęśliwa, gdy deszcz nareszcie przestał padać i mogła wyjść z domu, to jak nie powiedzieć nic. Jeśli dla niektórych dom stanowił swoistą strefę bezpieczeństwa i cieszyli się, gdy mogli spędzać w nim więcej czasu, to dla Rosy był raczej jak więzienie. Pod względem zainteresowania jej istnieniem nic się nie zmieniło, gdyby nie znała dobrze swoich rodziców, uznałaby, że umyślnie ją ignorują, w ramach kary czy czegoś podobnego.
Chyba wolałaby, żeby tak właśnie było, żeby ta ignorancja miała przynajmniej jakieś wytłumaczalne podłoże. Czuła się samotna nawet w swoim własnym domu.
Pierwszym, co zrobiła, gdy pogoda stała się nieco bardziej sprzyjająca, było udanie się na całodniowy spacer po mieście. Nareszcie miała poczucie wolności i swobody, to były nieliczne plusy jej sytuacji w rodzinie. Obeszła jedną dzielnicę, drugą, dotarła na kraniec miasta.
Nie chciała jeszcze zawracać, chodzenie po wielkiej metropolii może i miało swoje uroki, ale masy betonu i asfaltu nigdy specjalnie Rosy nie cieszyły. Przed nią natomiast rozciągał się pas zieleni, który aż zachęcał swoim wyglądem, by opuścić Stolicę i położyć się gdzieś na miękkiej trawie. Rosa ruszyła przed siebie.
Podobne myśli do niej miało całkiem sporo ludzi, więc nie szła zupełnie sama, co jednak nie przeszkadzało jej wcale. Idąc po chodniku prowadzącym w kierunku jeziora, znajdującego się kawałek poza miastem, rozglądała się dookoła, nie zważając na innych przechodniów.
Ulewy może i zmusiły ją do nieco dłużącego się pobytu w domu, ale z pewnością przydały się roślinności. Wydawało jej się, że pośród traw rosło więcej kwiatków, niż gdy była tu ostatnio, a i sama trawa była jakby bardziej zielona i zdrowsza. Nawet drzewa, zwykle niewzruszone, uległy zmianom, wywołanym przez wodę. W ich potężnych koronach liczba liści zdecydowanie wzrosła, a i kora była nieco żywsza. Rosa uśmiechnęła się na ten widok, miło było patrzeć jak przyroda rośnie i odżywa; dookoła brzęczały przeróżne owady. Pszczoły, muchy, trzmiele. Nad jej głową od czasu do czasu przelatywał ćwierkający ptak, który zaraz krył się pośród konarów drzew, gdzie swoje mieszkania miały z rzadka pojawiające się tu i ówdzie wiewiórki.
Rozmyślania i podziwianie przyrody przerwała Rosie dziura ziejąca w chodniku. Jej stopa zamiast na chodnik natrafiła niespodziewanie na przerwę ziejącą w brukowych kostkach. Widocznie jakiś niezbyt dokładny budowlaniec nie posiadał wystarczającej ilości materiału do ukończenia swojej pracy, więc uznał, że zostawienie w tym miejscu po prostu pustej przestrzeni będzie wyśmienitym pomysłem.
Rosa lądując na chodniku przeklęła w duchu robotnika i zaczęła zbierać pośpiesznie rzeczy, które przy upadku wyleciały z jej białej torebki, mając nadzieję, że nikt jej się nie przygląda. Niestety, nie miała tyle szczęścia.
— Chodzenie bywa trudne — dobiegła ją rzucona z góry ironiczna uwaga.
— Na pewno… na pewno nie dla mnie — żachnęła się Rosa, podnosząc wzrok. Patrzyła na nią para niebieskich bystrych oczu, częściowo skrytych pod czarnymi pasmami włosów opadającymi na czoło. Na ustach chłopaka, mniej więcej w jej wieku, błądził lekki, nieco sarkastyczny półuśmieszek. Jego ubranie było w stanie wskazującym na to, że to on co najmniej kilka razy wylądował tego dnia na ziemi. — Wpadłeś do kanału… czy ktoś cię ciągnął po chodniku?
Chłopak parsknął jedynie w odpowiedzi stłumionym śmiechem i obdarzył znaczącym spojrzeniem rzeczy rozrzucone wokół Rosy podczas upadku. Jego wzrok powędrował zaraz z chodnika na nią, oceniając ją zapewne od góry do dołu. Był tak przenikliwy, że Rosa miała ochotę ukryć się w tej samej dziurze, która spowodowała całą tę niezręczną sytuację. Miała jedynie nadzieję, że nie rumieni się jak idiotka. Wrzuciła ostatnie przedmioty do torebki i wstała, otrzepując spodnie z pyłu i piachu.
Chłopak przyglądał jej się w dalszym ciągu, gdy wyminęła go i ruszyła szybkim krokiem w swoją stronę. Że też akurat tam musiała być ta dziura…
Nie zdążyła przejść pięciu metrów, gdy ktoś złapał ją za ramię tak niespodziewanie, że niewiele brakowało, by znów wylądowała na ziemi.
— To chyba twoje. — Głos chłopaka brzmiał już dużo bardziej neutralnie, w wyciągniętej ręce trzymał zaś garść połączonych ze sobą, prostokątnych opakowań. Wszystkie były pomalowane na biało i opatrzone ogromną niebieską czwórką wraz z paroma linijkami małego druczku, z rodzaju tych absolutnie nie do odczytania bez mikroskopu.
Rosa zacisnęła wargi, porwała kwadraciki z ręki nieznajomego i teraz już niemal biegiem ruszyła przed siebie, byleby tylko zapomnieć o tym chłopaku z niebieskimi jak ocean oczami.
— Hej, stój! — krzyknął za nią. Masz ci los, przyczepił się taki i zaraz będzie zadawał niewygodne pytania. — Jestem Xavy Castaris, a ty?
Dziewczyna walczyła ze sobą kilka chwil, by nie odwracać się i po prostu iść w swoją stronę. Przecież ten Xavy nie będzie jej śledził aż do jeziora, zwłaszcza, że chyba właśnie stamtąd wracał.
A jednak niewidzialna siła kazała jej się kolejno zatrzymać, odwrócić, a nawet przedstawić.
— Rosa… Rosa. — Wyciągnęła rękę z nieco wymuszonym uśmiechem, w ostatniej chwili decydując się nie zdradzać nieznajomemu swojego nazwiska.
— Miło mi — oparł Xavy. — Idziesz w stronę jeziora? — spytał i nie czekając na odpowiedź sam zaczął iść w tę stronę. — Wspaniale, bo ja też, a samemu strasznie mi się nudziło.
Rosa, nie bardzo wiedząc co się dzieje i czemu po prostu nie ucieka w przeciwną stronę, poszła za nim, jakby jej nogi podjęły już decyzję, zanim mózg w ogóle przeanalizował sytuację. Zdołała jedynie powstrzymać się od uwagi, że chłopak przecież właśnie znad jeziora szedł, więc z pewnością nie idzie w tamtą stronę. Nie mówiąc już o jego ubraniu, które wyglądał jakby ktoś stoczył w nim pojedynek na noże, podarte w kilku miejscach.
Czasem lepiej niektórym rzeczom pozwolić po prostu się dziać. Mogą się one rozwinąć w naprawdę nieoczekiwanym kierunku i przynieść wiele miłych niespodzianek.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania