Poprzednie częściKukułcze Gniazdo część 1

Kukułcze Gniazdo część 3

Sznur uciskał mu kostki. Było to chyba najgorsze znane mu uczucie, a nie sądził, że spotka go coś gorszego, niż wyrwanie języka. Wtedy jednak był gwardzistą, żołnierzem skazanym na karę, lecz nadal zachowywał godność wojownika. A teraz? Wyprowadzony w pole. Upokorzony. Godzinami przesłuchiwany. Gdyby udowodniono mu zdradę, umarłby na mękach, ale on nie był zdrajcą. Na nieudacznika szkoda było zachodu. W ten sposób trafił tu. Gnany batogiem, powiązany z rzeszą sobie podobnych, z ogoloną głową i podeptaną dumą, bez nadziei na lepsze życie. Od tej pory był jedynie towarem na targu.

 

Był czas handlu, zaraz po żniwach. Tłumy ludzi zjechały na podgrodzie, by sprzedać swoje plony, kupić zwierzęta, garnki, tkaniny, miody, skóry… i niewolników. Jak w mrowisku każdy szedł w swoją stronę, przeciskając się przez rzeszę sobie podobnych i zatrzymując przy interesujących go kramach. Wołania kupców, gderanie przekupek, ryk zwierząt i skoczne dźwięki piszczałek zlewały się w jeden jazgot. Pośród tego wszystkiego znajdował się on. Stojący z pochyloną głową, obok dwóch podobnych jemu rozebranych do pasa oberwańców. Obserwował, jak ich cienie, które rzucali, wydłużają się powoli. Pot kapał z ich czół na ziemię, odmierzając czas udręki. Lato było w tym roku wyjątkowo gorące. Gdy wyprowadzali go wtedy z lochów, dałby sobie rękę uciąć, że jezioro otaczające książęcy gród zmieniło się w bagno.

 

Od czasu do czasu widział przechodzących tarczowników. Wrzeszczących, by zrobić przejście i maszerujących dwójkami. Na ich widok kupiec, który ich tu przygnał, ćwiczył kark w pokłonach, a niemowę brała wściekłość, tak że z chęcią porwałby za oszczep z sąsiedniego straganu i cisnął nim w znienawidzony herb na piersi żołnierza. Był wyżej od nich wszystkich. Był bliżej królowej, niż oni kiedykolwiek będą. Był gwardzistą. Był.

 

Dostrzegł zamieszanie przy jednym ze straganów. Dwóch kmieci zaczęło szarpać za worek zboża. Trzeci, korzystając z okazji, rozciął go i zaczął łapczywie jeść surowe ziarna. W jednym momencie, kto mógł, rzucił się na zboże. Ludzie walczyli z całych sił, padały ciosy i kopniaki. Worki porwały się w strzępy, lecz, nawet jak ktoś padł na ziemię, nie odpuszczał i wygrzebywał kłosy spomiędzy kamieni. W pewnym momencie nad walczącymi błysnął sierp i polała się krew.

 

„Ponieważ, by żyć, trzeba rżnąć, jak nie zboża to głowy”, pomyślał niemowa.

 

Przez tłum przebili się tarczownicy. Było ich niespełna dziesięciu, lecz nadrabiali brutalnością oraz reputacją. Tych, co zaczęli całą awanturę, zamknęli w dyby, pozostałym zaś pozostawili na odchodne kilka uderzeń kijów. Wyczulony wzrok głodujących dostrzegł jednak, że kieszenie ich wypełniły się zdobyczną pszenicą i odprowadzał ich spojrzeniem godnym wilczej watahy.

 

Owo zajście pozornie uspokoiło motłoch. Przemoc i strach pozwoliły na chwilę zapomnieć o widmie głodu. Jednak z godziny na godzinę tłum zaczął coraz bardziej formować się w grupy, a szepty roznosiły się po targu jak para w łaźni. Mówiono o wysokich cenach zboża. Każdy, komu uschły plony liczył na to, że za oszczędności kupi coś od tych, których susza oszczędziła. Tych jednak można było policzyć na palcach jednej ręki. Wyglądało na to, że w najlepszym wypadku ludzie popadną w długi i pójdą w niewolę, a w najgorszym czeka ich śmierć.

 

Najbardziej zdesperowani dopraszali się łaski od urzędników i możnych, lecz ci zajęci byli kalkulowaniem, jak dalece zdołają powiększyć swe posiadłości kosztem uboższych sąsiadów. Każdy kmieć prędzej czy później zdecyduje się oddać im ziemię za zwykłą kaszę. Spichlerze pozostały więc zamknięte.

 

Jeśli do tej pory mieli jeszcze nadzieję, to teraz ta nadzieja rozwiała się jak plewy na wietrze. Niemowa był tym poniekąd uradowany. Nie tylko od niego fortuna się odwróciła.

 

Do niewolników podszedł pewien krępy jegomość. Możny, sądząc po złotym hafcie na koszuli, zaczął wnikliwie oglądać „towar". Zaglądał w zęby, sprawdzał siłę mięśni, a zezowaty kupiec postępował krok w krok za nim, zachwalając niewolników tysiącem pustych słów. Zajęci interesami nie zwrócili uwagi na zgromadzenie, jakie powstało kilka straganów dalej. Niemowa nie widział dokładnie, ale zdawało się, że na jednej z ław stoją kobieta z kosturem wyglądająca na wieszczkę, czarnowłose dziewczę i jakiś wojownik, który trzymał uniesiony czekan. Tłum wokół niech gęstniał rad, że choć słowa mogą mieć za darmo.

 

Nie słyszał co mówili, lecz motłoch powtarzał ich słowa jak echo, więc jeśli ktoś tylko uważnie słuchał, mógł sam złożyć wszystko do kupy. Stąd niemowa dowiedział o znakach na niebie i ziemi, wyczytanych przez ową wieszczkę i potwierdzających, że susza jest karą od bogów. O tym, że zbrodnia sprzed lat nie została ukarana. Na tronie siedzi zbrodniarka, co własną córkę pozbawić chciała życia, tylko dlatego, że wstawiła się za swym ludem. (Słowa te były podawane tak cicho, że nawet możny i kupiec spostrzegli, że coś się dzieje). Jednak opatrzność czuwała nad królewną i teraz stoi ona tutaj. Cudownie ocalona Mścisława, która z woli bogów ma zasiąść na tronie! Niemowa zobaczył, jak młodzian klęka przed czarnowłosą dziewczyną, oddając jej swój czekan rycerskim obyczajem. Urzeczeni mową chłopi poszli w jego ślady, oddając hołd nowej władczyni.

 

O ile możnowładca wcześniej ignorował plebs, teraz zaczął z niepokojem rozglądać się po targu. Gdy dostrzegł swoją czeladź i zbliżających się tarczowników, dobył broni, czując się pewniej. Jednak ku jego wielkiemu zdumieniu oni także padli na kolana. Zdjęli hełmy i powtarzali imię swej nowej pani, która zakrzyknęła tak donośnie, że teraz i niemowa mógł ją wyraźnie usłyszeć.

 

– Obiecuję, że dam wam wolność. Dam wam sprawiedliwość. Dam wam chleb!

 

– Chleb! – Powtórzyło pospólstwo. – Niech żyje królowa Mścisława!

 

– Gdzie wasza lojalność psy! – zakrzyknął możnowładca, który nie uląkł się, mimo iż został praktycznie sam. – Całe lata skamleli o łaskę, a teraz chcą służyć byle przybłędzie i jawny bunt wszczynają. Poznacie wkrótce gniew prawdziwej królowej!

 

Tłum zachwiał się w swej nowej wierze. Niektórzy wstali, inni zaczęli szeptać imię, które tak napawało ich strachem, większość jednak po prostu czekała na rozwój wypadków.

 

– Nie boimy się gniewu zbrodniarki – rzekł nagle młodzieniec z czekanem, którego teraz gdy wszyscy inni klęczeli, niemowa mógł zobaczyć wyraźnie. Nie wiedzieć czemu, wydał mu się dziwnie znajomy.

 

– Po naszej stronie prawo! Po naszej stronie siła ludu! Po naszej stronie wróżby! Cóż jest po twojej stronie prócz knuta i kajdan? - zawołał wznosząc broń.

 

– Honor i wierność! – odkrzyknął możnowładca celując w niego mieczem.

 

– Cóż to za kraj, gdzie łatwiej kupić niewolnika niż zboże?

 

Argument ten trafił do uszu motłochu, a także niewolników, którzy spontanicznie zaczęli skandować imię nowej władczyni i jej obietnice.

 

– Ja wam pokażę, jaka z niej królowa – wrzasnął Możnowładca już przez nikogo nie słuchany.

 

Jednym susem dopadł do stojącego obok oszczepu. Uniósł go, celując ponad głowami klęczących, prosto w czarnowłosą. Jej towarzysz dostrzegł zagrożenie i skoczył by ją ratować. Niemal przeszkodziła mu w tym ręka wieszczki, która złapał go za ramię i pociągnęła w tył, lecz młodzieniec zdołał się oswobodzić i zasłonił swoją panią własną piersią.

 

Oko lojalisty skoncentrowało się na celu, usta wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu, a ręka wzięła zamach.

 

Jednak w tym momencie na szyi zamachowca zacisnął się sznur. Był to ten sam sznur, który wiązał nadgarstki niemowy. Były gwardzista widząc co się święci, zarzucił mu przez głowę swoje pęta i szarpnął z całych sił.

 

Oszczep chybił o włos i wbił się w stos skór nieopodal.

 

Niemowa i możny walczył dalej. Upadli na ziemię, pociągając za sobą resztę niewolników. Powstało wielkie zamieszanie. Kiedy ludzie do nich dotarli, było już jednak po wszystkim. Możnowładca leżał martwy z wybałuszonymi oczami, językiem na wierzchu i pianą na ustach.

 

Niemowa nie pamiętał dokładnie, co się działo dalej. Był wyczerpany pragnieniem i walką. Później wspominał jednak, jak opadły więzy, jak niesiono go na rękach, jak nowa królowa okazała wyrozumiałość dla jego kalectwa i przyjęła jego niemą przysięgę. Pamiętał, jak podano mu oszczep, który miał ugodzić królową i postawiono na czele jednego z formujących się oddziałów chłopstwa.

 

To był jego dzień. Dzień, o którym marzył, a który przyszedł w czasie największej klęski. Jego dusza radowała się na myśl o bojach i zemście, jaką wywrze na królowej i jej gwardii.

 

Tego dnia drzewa ozdobiły trupy najwierniejszych sług królowej, a lud podążył pod sztandary nowej władczyni.

 

***

 

Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, kiedy wszyscy zajęli swoje miejsca przy stole. Zazwyczaj nie stawiano na nim nic poza misami kaszy lub rosołu, gdy rodzinie gospodarza dopisało szczęście. Ostatnio cały czas stał pusty, aż ręce buntowników wywlekły go z chaty i przyniosły do obozu, by mógł przyjąć zaszczyt służenia za miejsce obrad wojennych.

 

Rzecz miała się w wielkim, skórzanym namiocie, w środku obozowiska. Na jednym z jego końców siedziała Mścisława. Jej rozpuszczone zazwyczaj włosy, upięte były kok, zaś ciało przykrywała zdobiona, lamelkowa zbroja. Dłoń trzymała praktycznie cały czas na rękojeści miecza, z miną tak zuchwałą, jakby tylko czekała na kolejną potyczkę. Słowem. Prezentowała się, jak prawdziwa bogini wojny, za którą chciała uchodzić. Usługiwała jej młoda dziewczyna z wiankiem na jasnych niczym siano włosach. Nie odzywała się wcale i wiadomo było tylko tyle, że nazywa się Milka i niedawno została kapłanką. Gdy zabierali ze świątyni potrzebne im dobra, Mścisława wzięła ją jaką jeńca. Nikt nie wiedział w jakim celu, a ich przywódczyni rzadko zwierzała się ze swych decyzji.

 

Obok wojowniczej królewny zajął miejsce Radomir. Rad był spocząć, gdyż miał na sobie ciężką kolczugę, a całe popołudnie uczył swoją armię podstawowych szyków. (Jedyne, czego był na razie pewny to tego, że ustoją naprzeciw wroga).

 

Po drugiej stronie Mścisławy, siedziała Tomira. Nie porzuciła ani swojego kostura, ani szat, przez co cały czas zachowywała swój wygląd i posturę wieszczki.

 

Resztę towarzystwa stanowiło trzech weteranów, którzy mogli poszczycić się wieloma wyprawami wojennymi, czterech kmieci, którzy mieli autorytet u reszty chłopstwa oraz pobladły kasztelan, który nie widząc dla siebie innej szansy, dołączył do buntu.

 

Nie była to może najlepsza rada wojenna w historii, ale Radomirowi zależało na udziale ludu w podejmowaniu decyzji. Nawet jeśli nie mieli wiele do powiedzenia.

 

– Witajcie ponownie – rzekła królewna, dostojnie śląc każdemu delikatny ukłon. Jej oczy zatrzymały się dłużej na Radomirze. Znowu poczuła niepokój. Zupełnie jak dzisiaj rano…

 

***

 

Wyszła z szałasu, by swym przykładem dać poddanym znak, że czas odpoczynku minął. Myślała, że przechodząc obok strumyka, jak zwykle minie Radomira, który będzie ostrzył swój czekan lub ćwiczył coraz to bardziej wyrafinowane ciosy. Tym razem się pomyliła. Jej palatyn siedział nad brzegiem pogrążony w myślach, a broń wbita w pniak, odbijała promienie słońca. Było to dość osobliwe zważywszy, że od czasu zawiązania spisku, zawsze znajdował sobie zajęcie, gdy tylko była w pobliżu.

 

– W końcu uznałeś wyższość miecza, nad tą siekierką? – rzuciła niby obojętnie.

 

Radomir drgnął, jakby przyłapany na gorącym uczynku. Natychmiast się jednak opanował.

 

– To czekan i radzę go nie lekceważyć – rzekł tonem znawcy – Przebija pancerze i zadaje głębokie rany.

 

– Ale nie ukryjesz go pod płaszczem. – Zauważyła Mścisława, siadając obok. Nie uszło jej uwadze, jak rycerz zaciska dłoń na kępie trawy.

 

– Idziemy z jasnymi zamiarami. Szczera wojna i oby szczere sojusze.

 

Wolała nie odpowiadać.

 

– Zagoiło się? – spytała odchylając się do tyłu, by obaczyć opatrunek.

 

– Tak, rany mają to do siebie, że sss – syknął z bólu, gdy Królewna dotknęła opatrunku. Mimo swego szlachetnego pochodzenia, nigdy nie grzeszyła delikatnością.

 

– Pamiętam tamtą noc, kiedy uciekłam – rzekła wreszcie, dziwiąc się, jak łatwo te słowa wypływają z jej ust, choć przed chwilą łamała sobie głowę, jak w ogóle zacząć. – Samej nigdy by mi się nie udało, ale koniec końców byłam sama, bo twoją pomoc zdobyłam kłamstwem. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Nie sądziłam, że ktoś zechce mi pomóc. Bezinteresownie.

 

Radomir milczał, choć na jego twarzy zaszła wyraźna zmiana. Ściana chłodnej obojętności runęła, ustępując miejsca zaciekawieniu.

 

– Zależało mi na tobie. Być może nadal jeszcze zależy. - odrzekł.

 

W jego oczach ujrzała znowu to, co wtedy. Obraz kobiety. Kobiety, która choć była jej własnym odbiciem, nie była NIĄ.

 

– To było szlachetne z twojej strony – kontynuowała, a widząc co się dzieje, zaczęła ostrożniej dobierać słowa. – Doceniam to, na co byłeś gotów. – Przez krótką chwilę zdobyła się na ckliwy uśmiech, który towarzyszył ich pierwszym spotkaniom. – To była piękna bajka, ale ta bajka nie jest dla mnie – skończyła, czując jak z jej gardła znika nieznośna gula.

 

– Dlaczego? – Rycerz nie zdołał ukryć zawodu w głosie.

 

– Bo to ty ją napisałeś. – Teraz, gdy zostało już to powiedziane, poczuła się o wiele swobodniej.

 

Radomir znowu zagłębił się w myślach.

 

– Czemu teraz mi to mówisz? – chciał wstać, lecz Królewna położyła mu rękę na kolanie.

 

– Bo się pomyliłam co do ciebie. Nie tylko, tak jak ja obierasz własną ścieżkę, ale też pozwoliłeś mi na to samo. I jestem ci za to wdzięczna. – To było dziwne. Otworzyć się przed kimś. Uchylić komuś drzwi do własnej duszy.

 

– Tylko wdzięczna? – spytał, przeszywając ją tymi zimnymi jak śnieg oczami. Z trudem mogła w nie spojrzeć.

 

– Tylko. – Wzięła głęboki oddech. – Choć nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo cenię sobie twoje wsparcie.

 

Nie odpowiedział, ale też sobie nie poszedł. Siedzieli tak jeszcze przez chwilę. To co stało między nimi, rozwiało się wraz z poranną mgłą i mogli patrzeć, jak słońce głaszcze swymi promieniami wstęgę strumienia wijącą się między sosnami.

 

***

 

– Zanim przejdziemy do sedna sprawy, prosiłabym ciebie palatynie o przedstawienie sytuacji.

 

Radomir odchrząknął i wstał. Od rana zastanawiał się, jak wyłożyć całą sprawę tak, by przekonać resztę do właściwego rozwiązania...

 

– Nasze siły rosną – zaczął, czując w gardle efekt całodziennego strzępienia języka do niezdyscyplinowanych żołnierzy – morale dopisuje, lecz jest problem z uzbrojeniem i prowiantem. – Zauważył, jak kasztelan wraz z weteranami odruchowo chwycili się za brzuchy. – Nie będę ukrywał, jeśli cała sprawa nie rozstrzygnie się w przeciągu tygodnia, armia się rozpadnie. „Wcześniej jednak wściekli ludzie opieką nas na żywym ogniu”. Dokończył w myślach.

 

– A jak nasze oblężenie? – spytał jeden z kmieci.

 

– Pierścień się zamknął. Tym razem na dobre. Gopło jest odcięte od świata. Mysz się nie prześlizgnie, ryba nie przepłynie, ptak nie przeleci. Przynajmniej bez naszej woli. – Dodał, chyba za bardzo podkreślając ostatnie słowa.

 

Tomira zmarszczyła brwi.

 

Radomir ponownie odchrząknął. Chciał to rozegrać bardziej wiarygodnie.

 

– Istnieje jednak poważny problem. Zwiadowcy potwierdzili to, co podejrzewałem. O trzy dni drogi stąd maszeruje na nas armia królowej.

 

– Jej dowódca nie przyjął naszej łaskawej propozycji? – spytała Mścisława, opierając brodę na pięści.

 

– Nawet jej nie wysłuchali. Pamięć i chwała duszom tych, co poszli ją zanieść.

 

Po namiocie rozeszły się pomruki przekleństw i słowa modlitwy. Królewna zaś wolała wbić oczy w zagracony blat stołu. Na nim to Radomir rozłożył wcześniej przedmioty, mające obrazować ich sytuację.

 

Jeśli uznać, że stojący do góry dnem kubek, to oblegana przez nich osada, a ich wojska, to te marne pięć kamyczków ułożone wokół, to wtedy urwany grot z włóczni reprezentował wrogą odsiecz. Uzbrojona po zęby i będąca bliżej niż przypuszczali armia zawodowych wojowników i najemnych zbójów. Oddzielała ich od niej jedynie puszcza, będąca na stole kilkoma suchymi listkami oraz kotlina, tutaj będąca kawałkiem lnu.

 

– Jeśli dopadną nas pod grodem, nie będziemy mieli szans. – Kontynuował Radomir. – Moglibyśmy poczekać na nich w puszczy, gdzie nie będą mogli w pełni wykorzystać swych koni. To jednak wielkie ryzyko. Są najedzeni, opancerzeni, a mieczem robią, odkąd ich matki na świat wydały.

 

Kilku z zebranych zaszurało nogami, a twarz kasztelana straciła już wszelaki kolor.

 

– Dziękuję Radomirze. Czy chcesz jeszcze coś dodać? – rzekła królewna sztucznie obojętnym głosem.

 

– Pamiętajmy, że najważniejsze to zachować armie. Zbyt duże straty spowodują, że ulegniemy w następnym starciu.

 

Zapadła cisza przerywana trzaskiem chrustu, które chłopi zbierali na ogniska.

 

Mścisława nie doczekawszy się konkretnej porady, postanowiła przedstawić swój plan.

 

– Czas nam się kończy, ale to nadal my mamy inicjatywę. W tym grodzie siedzi moja matka, która jak pająk trzyma sieć poddaństwa i zależności. Jeśli ją zgładzimy, cała ta sieć się rozpadnie, a kara bogów minie. Chronią ją jedynie mury tego grodu i straż przyboczna. Co to dla nas? Dziś w nocy ruszymy do szturmu. Jeśli nie poskutkuje, do kolejnego i kolejnego, aż padnie ostatni obrońca i wymierzymy sprawiedliwość.

 

– Pani, wroga armia za blisko – zaoponował jeden z weteranów – a ja żem pamiętam, jak dobywaliśmy taką twierdzę nad jeziorem, to miesiąc żeśmy siedzieli i katapulty budowali i takie wieże, co nam je potem podpalili…

 

– Nie mamy czasu. Jeśli będziemy atakować bez ustanku, to zdążymy zdobyć gród, zanim przybędzie odsiecz

 

– O Pani. Cóż, że nam z tego, jeśli ta odsiecz nas wytnie w pień – zaoponował jeden z kmieci.

 

– Gdy przybędą, to my będziemy mieli dobre miejsce do obrony, jedzenie, broń, a przede wszystkim oni nie będą mieli za kogo się bić. Pokłonią się nowej władczyni. Znam ja ich.

 

Po nietęgich minach było widać, że pomysł szturmu napawa ich trwogą. O wiele silniejszy był jednak nawyk posłuszeństwa wpajany im przez lata krwawych rządów. Mimo wszystko rzucali błagalne spojrzenia w stronę Radomira. Jedynej bodajże osoby, która miała na nią jakikolwiek wpływ.

 

– Pani. To może się udać. – powiedział ostrożnie Palatyn, ku rozpaczy reszty doradców. – Pragnę jednak zauważyć, że poniesiemy ogromne straty, może nawet stracimy większość sił, dlatego powinna być to ostateczność.

 

– To jest ostateczność – rzekła twardo Mścisława, świdrując go gniewnym spojrzeniem.

 

– Niekoniecznie. – Wtrąciła się Tomira, podparłwszy się na kosturze. – Miałam wizję…

 

Radomir zamknął oczy.

 

***

 

Pamiętał to doskonale. Dziś, kiedy szło do świtania, jak zwykle wstał wcześniej, by oporządzić moredunek. Ona pojawiła się tuż obok. Zdawała się wyłonić z wszechobecnej mgły niczym mara lub inny demon.

 

– Musimy porozmawiać. W cztery oczy – rzekła, patrząc w stronę śpiącego jeszcze obozu. Radomir nie przestał polerować ostrza czekana. Nie podobało mu się to. Ostatnio nabawił się silnej awersji do tajnych spotkań w środku lasu. Rana wprawdzie się już zabliźniła, ale pamięć wciąż była świeża.

 

– Zanim cokolwiek powiesz, wiec, że nie mam zamiaru niczego ukrywać przed Mścisławą – rzekł w końcu.

 

– I dlatego przyniesiesz zgubę sobie i temu krajowi.

 

– Czyli jednak spisek?

 

– Raczej ostrzeżenie. Zrobisz z nim co chcesz.

 

– Zatem słucham.

 

– Ona jest zaślepiona zemstą. Nie ukrywaj, że tego nie widzisz. – Zamiast odpowiedzieć, wolał spojrzeć w strumień płynący obok. Nie uciekł jednak od tych natrętnych oczu, które odbijały się w tafli. Oczu, które zdawały się przebijać przez zbroję jego spokoju i sięgać najbardziej czułych miejsc w duszy.

 

– Sprawiono jej w życiu wiele bólu, ale przez to właśnie jest tak niebezpieczna. Poświęci wszystko i wszystkich, by ją dopaść. Rzuci na śmierć tych ludzi jak ziarno kurom i wbrew swej woli, stanie się taka, jak jej matka.

 

– Nie – odpowiedział, bojąc się, że milczeniem przyznałby jej rację.

 

– Nie masz na nią takiego wpływu, jak byś chciał i nie powinieneś się za to winić. Pomyśl jednak o tych wszystkich, którzy powierzyli wam swoje życie. Powierzyli. – Prychnęła. – To wy ich tu sprowadziliście. Podstępem i kłamstwem. Ty chcesz ich prowadzić, jak pasterz owce. Ona chce tylko z nich zrobić przynętę na wilka.

 

– I co ja niby mam z tym czynić! – Radomir gwałtownie się zamachnął i wbił czekan w pobliski pniak.

 

Wiedźma położyła mu rękę na ramieniu.

 

– Ocal tych ludzi. Oni są zagubieni. Gdy wystąpili przeciw swej władczyni, ich świat wywrócił się do góry nogami. Pójdą za tym, kto okaże się wielkim. Musisz poprowadzić ich do boju. Zwyciężysz. Widziałam we śnie, jak oddają ci hołd, jak idziesz po zdobytych sztandarach, jak to ciebie się odtąd słuchają. Tobie przeznaczona jest władza.

 

Radomir poczuł, jakby ktoś porządnie chlasnął go w twarz. Odwrócił się. To było sedno sprawy. Władza. Zawsze służył czyimś planom. Może to czas, by to on ustanowił własne zasady?

 

Gdy spojrzał przez ramię, Wiedźma zdążyła zniknąć równie bezszelestnie, jak się pojawiła.

 

Usiadł wpatrzony w strumień, a jego myśli popłynęły wraz z wodą.

 

***

 

– Tak więc w leśnej bitwie pisane nam zwycięstwo. – Skończyła Tomira, unosząc dłoń w natchnionym geście.

 

– Słusznie wieszczka prawi – rzucił ktoś z rady. – Bez armii, najmiłosier… to znaczy podła uzurpatorka sama się podda.

 

– Jeśli odstąpimy oblężenia, ona się wymknie się z grodu. Zbierze nowe siły i wojna się przedłuży – jęknął ktoś inny.

 

– Bitwa pewniejsza niźli szturm. Poza tym, jeśli wróżby są pomyślne…

 

– Nie pamiętam, żebym prosiła o wróżby. – Przerwała królewna, gromiąc spojrzeniem Tomirę. Czarownica, jak zawsze, emanowała niezmąconym spokojem.

 

– Czyż trzeba zaproszenia, by dać podarek? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

 

Podczas gdy obie zajęte były wymianą zdań, Radomir spostrzegł, że przed namiotem stoi ktoś, kogo z niecierpliwością oczekiwał. Gestem zaprosił go do środka, a oczy wszystkich skierowały się na niemego gwardzistę. Odziany w zbroję prezentował się doprawdy świetnie. Dodatkowo na plecach miał zatknięty oszczep. Poczytywał sobie za zaszczyt dzierżenie tej broni. Doprawdy, dziwny to człowiek.

 

– Mam nadzieję, że miałeś dobry powód, by się spóźnić. Widzę, że zdobyłeś język. – Radomir poklepał go po plecach, widząc, że Niemowa prowadzi na postronku jakiegoś człowieka ubranego jak ostatni włóczęga i z twarzą pobladłą od strachu.

 

Niemowa musiał docenić żart swego dowódcy, gdyż uśmiechnął się i dał znać dłońmi o co chodzi.

 

– Z grodu wyszedł. Powiedział coś?

 

Gwardzista uderzył jeńca w twarz, a ten odpowiedział serią wyzwisk. Jednak, że są to wyzwiska, rozumieli głównie przez fakt, że wymawiał je, plując na nich.

 

– German? Z jakiego plemienia? – Niemowa uczynił ręką znak krzyża.

 

– Z daleka więc przybywa – rzekła Mścisława. – Niech ktoś, kto zna ich język, da mu poznać naszą gościnność i porządnie przesłucha. Jakiekolwiek miał zadanie, dobrze, że go dopadliśmy. Miejcie oczy szeroko otwarte. Może nie był jedyny.

 

„Swoją drogą”, zamyślił się Radomir, „bez sensu wysyłać kogoś, kto się nie wtopi w tłum przez mowę. A może to pomyłka? Albo sprytny podstęp”?

 

Gdy słudzy zabierali więźnia, spostrzegł, że Mścisława przygryzła wargę i zaczęła bębnić palcami o stół. Aż tak zdenerwowała ją wróżba?

 

– Skoro już tu jesteś z umysłem niezmąconym bajaniem, powiedz proszę, jaką decyzję powinniśmy podjąć? – spytała niemowę.

 

Ten skłonił się nisko i podszedł do stołu. Przyjrzał się rozstawionym tam przedmiotom, po czym zaczął rysować coś na kurzu.

 

– Co to? – Spytał któryś z wojaków. – Miał już swoje lata, więc mógł nie wiedzieć, że na ich mapie pojawił się wąż. Wąż, którego ogon był wrogą armią, a głową gród. Następnie szybkim ruchem niemowa odciął głowę wężowi.

 

Pretendentka uśmiechnęła się zwycięsko, patrząc z ukosa na Tomirę.

 

– Myślę, że zdanie wojowników warte więcej od mętnych wizji. Będziemy szturmować gród. Szykować drabiny!

 

I wtedy, ku zdumieniu królewny, niemowa pokręcił głową. Zaczął coś znowu rysować, ale ostatecznie machnął ręką i wskazał na Radomira.

 

Królewna zmarszczyła brwi.

 

– Co on chce powiedzieć?

 

Rycerz zaczerpnął tchu. Teraz nie może się już wahać.

 

– Nie będę naginał prawdy. Możemy wygrać. Możemy wygrać zarówno przez szturm, jak i przez bitwę. Oba te wyjścia są w rzeczywistości tym samym. Prostą drogą do jatki.

 

– Ale to śmierć królowej zakończy klątwę! – Przerwała Mścisława.

 

– Niewielu w tym obozie tego dożyje. Muszę to powiedzieć. Ta zbieranina kmieci jest armią, tak samo, jak kupa kamieni jest domem. – Odczekał chwilę, by dać im czas to przetrawić. Wszyscy wydali się poruszeni z wyjątkiem Tomiry, której twarz ponownie stała się nieprzenikniona oraz Mścisławy, w której oczach znowu dostrzegł znajomy błysk.

 

– Widzę jednak inne rozwiązanie. Jak to przedstawił ten wojownik, uciąć głowę wężowi. Samą głowę.

 

– Zamach jest niemożliwy. O tym już mówiliśmy. – Wtrąciła Tomira.

 

– Nie mówię o zamachu. Mówię o pieczęci. – Wszyscy zaczęli spoglądać po sobie. Jedni coś szeptali, inni wzruszali ramionami, jeszcze inni udawali, że rozumieją o czym mowa.

 

– Jestem synem palatyna i wiem, jak działa wszystko od kuchni po armię. Każdy kto otrzyma wiadomość ze znakiem królowej, musi wykonać rozkaz. Pieczęci nikt nie zignoruje. Jeśli ją wykradniemy, głowa odpadnie od tułowia. Ani uzurpatorka, ani żaden z jej popleczników nie zdołają przekazać rozkazu do żadnej z drużyn. W przeciwieństwie do nas.

 

– Jak chcesz zdobyć pieczęć? Jest przecież w grodzie. – Ponownie zaoponowała Tomira, usiłując uchwycić jego spojrzenie. On jednak skupił się na reszcie zebranych.

 

– Poza tym, jeśli nadarzy się sposobność, będzie można podstępem otworzyć bramy. Wtedy szturm będzie czystą formalnością. Gród padnie w ciągu kilku godzin, a podczas chaosu walki, być może zdołamy zgładzić samą uzurpatorkę.

 

– Jak masz zamiar niepostrzeżenie dostać się do grodu?! – Wiedźma po raz pierwszy podniosła głos, a kilku najbliższych wojowników mimowolnie się od niej odsunęło.

 

Radomir założył ręce do tyłu, by nie dać poznać, jak bardzo mu drżą.

 

– To pytanie chciałem zadać właśnie tobie – rzekł siląc się na spokój. Musiało podziałać, bo Wiedźma, przez moment zaniemówiła. Potem rzuciła radzie pogardliwe spojrzenie.

 

– Wszyscy wynocha. Zostają Radomir i Mścisława. – Kilku od razu ruszyło do wyjścia, lecz kilku bardziej odważnych zdało sobie sprawę ze zniewagi, jaką wiedźma uraczyła ich królewnę. Niektórzy oparli dłonie na rękojeściach mieczy, lecz pod chłodnym wzrokiem Tomiry, natychmiast je puszczali.

 

– Wyjdźcie – powiedziała Mścisława, rozwiązując patową sytuację. Doradcy z ulgą i opuścili namiot. Zostali w trójkę. Czarownica, pretendentka i Radomir między nimi, jak rzeka próbująca znaleźć wyjście, pomiędzy dwoma skałami.

 

– Co to ma znaczyć? – Zaczęła od razu Tomira, wskazując kosturem na rycerza. – Co to za szalony plan i skąd pomysł, że wezmę w nim udział?

 

– I, że się na niego zgodzę? – dodała Mścisława.

 

– Nie mamy innego wyjścia. Chcesz zaczynać rządy od rzezi? Proszę bardzo. Niepotrzebny rozlew krwi czeka z każdej strony. – Obrócił głowę w kierunku czarownicy. – A ty? Czyż nie dokonałaś już więcej? Zmieniasz się w ptaka. Przeklinasz pojedynczych ludzi i całe kraje. Cóż dla ciebie przenieś nas po cichu do grodu?

 

– To zbyt wiele. Właśnie przez to, co mówiłeś. Magia odbiera siły, a ostatnio użyłam jej za dużo.

 

– Jeśli nas złapią, nasze głowy skoczą na palach, a cała ta hałastra się rozejdzie. – Dodała Mścisława. – I kto wtedy zabije królową?

 

– Tak bardzo pragniesz na niej zemsty? To może jej nie naśladuj!

 

Królewna otworzyła już usta, jakby miała jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie kiwnęła głową.

 

– Masz cięty język, ale to ponad moje siły. – Tomira odwinęła rękaw, pokazując swoją rękę do łokcia. Była blada jak kora brzozy, choć od tygodnia z nieba lał się żar. Błękitne żyły krzyżowały się i rozgałęziały z trudem doprowadzając krew, do palców. – Widzisz. Każde zaklęcie to ofiara z mojego życia.

 

– Czy to cię zabije?

 

– To nie ma…

 

– Pytam, czy to cię zabije?

 

Wiedźma długo zastanawiała się nad odpowiedzią.

 

– Nie – rzekła w końcu. Choć mogę być bliska śmierci. Niemniej możliwe to będzie tylko tej nocy. Dziś wypada bowiem pełnia. To dobry czas. Księżyc powinien dodać mi sił, ale może to i tak być ponad nie.

 

– W takim razie muszę cię prosić o to, co jest ponad twoje siły. Na bogów! To my ich tu przywiedliśmy! Wzięliśmy ten ciężar dobrowolnie. Nie przerzucajmy go na nich. – Podniósł dłoń, na której widać było nadal rozcięcie po rytuale. – Nie odkupuj win, nowym błędem.

 

Zamiast odpowiedzieć, położyła mu dłoń na ramieniu. Jak dzisiaj rano. Było w tym geście coś, co powodowało w nim dziwne uczucie. Podobne do tego, gdy zakładał na siebie zbroję.

 

– Będziesz świetnym władcą – szepnęła mu na ucho.

 

– Jak dokładnie chcesz nas przenieść za mury? – Mścisława podeszła do skrzyni stojącej w rogu i zaczęła przeglądać ekwipunek.

 

– Zostaw to. Zdejmijcie zbroje. Weźcie tylko niezbędną broń. Najlepiej nie za dużą.

 

Wybór nie zajął im długo. Mścisława zdecydowała się na sztylet. Radomir oczywiście na swój czekan.

 

Wyszli z namiotu. Słońce zawisło właśnie tuż nad wieżą, z której uciekła królewna. Wyglądało, jakby trzymało się wyłącznie na tej iglicy i mogłoby runąć razem z nią.

 

– Trzymaj wszystkich w gotowości – rzekł Radomir do niemowy, który czekał pod namiotem. – Jeśli brama się otworzy, natychmiast atakuj. Jeśli zginę, ty dowodzisz. – Podwładny nie zadawał pytań. Lata służby w gwardii oduczyły go ciekawości i Radomir po raz pierwszy był z tego rad. Mścisława również rzekła coś do niemowy, wskazując przy tym na Milkę. Radomir jednak nie dosłyszał i niespecjalnie go to teraz obchodziło.

 

Wiedźma zaprowadziła ich poza obóz. Szli tak długo, aż ponownie znaleźli się w puszczy, gdzie łatwiej było o ślady wilków i turów niż ludzi. Z dala od pozycji oblegających. Korony drzew szczelnie odcinały ich od słońca, tak że było niemal jak w nocy.

 

Tomira jednak wiedziała, gdzie iść.

 

– Na górę. – Poleciła, wskazując na ostańca skalnego przypominającego łódź postawioną na kolumnie i płynącą wśród najwyższych gałęzi.

 

Radomir wszedł pierwszy, pomógłszy sobie czekanem, a następnie wciągnął kolejno Mścisławę i Tomirę. Teraz mogli podziwiać gród w całej okazałości. Tam, na środku jeziora, za murami z najtwardszych dębów, żelazną bramą, trzema murowanymi wieżami, z których, jak mówiono, strzały lały się strumieniem oraz tarczami i piersiami swych drużynników, kryła się ona. Była gotowa na wszystko, a jednak próbowali ją zaskoczyć. Czy to miało prawo się udać?

 

– W jaki sposób chcesz nas tam przenieść? – spytała królewna.

 

– Wskaż, gdzie chcesz się udać. – Odparła Tomira ignorując pytanie i zwracając się do Radomira.

 

– Tam. – Rycerz wskazał na wieżę po prawej stronie. Wieżę lojalności. – Tam znajduje się pieczęć.

 

– Tam mieszka ona – rzekła Mścisława, pokazując na środkową wieżę. – Tam jest głowa węża.

 

– Pójdziemy tam dopiero na końcu. Najpierw pieczęć. Mając ją, sfałszuję rozkaz i otworzymy bramy. Mając otwarte bramy, nasze siły ruszą do szturmu i wezmą gród z zaskoczenia. Wtedy z łatwością dostaniemy się do królowej.

 

– I ją zabijemy – skończyła królewna.

 

Tymczasem Tomira szeptała zaklęcia i kreśliła coś kosturem na ziemi. W końcu stanęła na krawędzi i wyciągnęła obie ręce na boki. Po jej sugestywnym spojrzeniu, ujęli ją za dłonie.

 

– Polecę z wami, bo bez wprawy idzie szybko się zabić – rzekła lakonicznie – Gdy zauważysz dobre miejsce do lądowania, zanurkuj, a my polecimy za tobą – dodała w stronę Radomira.

 

– Chwileczkę. Co w zasadzie zamierzasz zrobić?

 

– Złamać obietnicę.

 

Rzuciła się ze skały, pociągając ich za sobą.

 

Z początku byli zbyt zaskoczeni, by krzyczeć, potem, gdy ziemia zdawała się zbliżać z prędkością komety, zdali sobie sprawę, że nie mogą. Następnie spostrzegli, że nie trzymają już dłoni wiedźmy. Nie był w stanie.

 

Wzbili się w powietrze. Z początku lecieli krzywo i chaotycznie machali skrzydłami. Szybko jednak ustabilizowali lot i skierowali się w kierunku grodu.

 

Z dołu ostrzący topory i zakładający skórzane pancerze chłopi, przerwali na chwilę, by podziwiać lot trzech szlachetnych ptaków. Sokoła, jastrzębia i pustułki. Dziwne to widowisko, widzieć trzy drapieżniki lecące obok siebie, ale że leciały w kierunku grodu, poczytali to za dobrą wróżbę.

 

Przelecieli nad jeziorem, nad wałami i nad głowami łuczników. Oczywiście liczyli na to, że ci będą wypatrywać celów na dole. Niestety się przeliczyli. Pierwsza strzała omal nie dosięgła Mścisławy. Druga zabrała kilka piór z głowy Radomira. Trzecia jednak wbiła się w skrzydło Tomiry i ta z piskiem zaczęła kołować w dół. Radomir zdołał ją złapać w szpony, ale wiedział, że muszą natychmiast lądować. Nawet bez świetnego wzroku wiedział, dokąd mają lecieć. Znał na pamięć rozkazy ojca dotyczące oblężenia. Obstawić każdą basztę i każdy fragment murów. Wiedział jednak, że jest jedno miejsce, którego pilnować nie było po co.

 

Obniżył lot, licząc, że Mścisława za nim nadąży. Zataczając kręgi, pomału zniżał się do lądowania.

 

Jest! Niewielki, drewniany budynek w grodzie wewnętrznym.

 

Celował w okno. W sam środek. Nie pomyślał jednak o rozpiętości skrzydeł. Efekt był taki, że zawadził o framugę i uderzył o ścianę.

 

Kiedy otworzył oczy, był znowu w ludzkiej postaci i widział nad sobą twarze swych towarzyszek. Było dość przestronnie, pachniało mąką oraz mysimi odchodami, a klepisko, na którym leżał, było twarde jak cholera.

 

– Żyjesz? – spytała Tomira, sprawdzając, czy ma całe wszystkie żebra.

 

– Łeb mi pęka i… chwila. – Obrócił się, by zwymiotować.

 

– Jak na pierwszy raz poszło nieźle. – Stwierdziła Czarownica i zatoczyła się, jakby była pijana.

 

Na całe szczęście podtrzymała ją Mścisława.

 

Radomir zauważył, że królewna zerwała rękaw ze swojej koszuli, by zrobić opatrunek na ranę Tomiry. Obok leżał zakrwawiony bełt.

 

– Jak się czujesz? – spytał wiedźmę.

 

– Jako jedyna nie zemdlałam, więc daruj sobie – orzekła, opierając się na kosturze. – Gdzie ty nas zaprowadziłeś? Co to za miejsce?

 

– Pusty spichlerz. W czasie oblężenia wszystko przenosi się do wieży. Trudniej zdobyć, trudniej spalić. I przy okazji jesteśmy tuż pod wieżą, gdzie rezyduje palatyn.

 

– Genialne – rzekła Mścisława. – Co teraz?

 

– Trzeba było lecieć prosto do wieży – prychnęła Tomira.

 

– Byłaś ranna i strzały wciąż leciały – odpowiedziała Mścisława.

 

– Plan trochę się skomplikował, ale udało się. Dostaliśmy się do grodu. – Przerwał im Radomir. – Zrobimy tak. Wy tu poczekacie, a ja pójdę do wieży. Powiem, że syn palatyna powraca z informacjami. Doprowadzą mnie do ojca, a potem zabiorę mu pieczęć.

 

Chciał iść, ale poczuł, że ktoś mocno chwycił go za ramię.

 

– To twój śmiały plan? Dać się złapać i liczyć na szczęście. – Uścisk Tomiry świadczył o tym, że nie jest tak słaba, jak mówiła.

 

– Poradzę sobie. – Obrócił czekan w dłoni. – Jestem jedyną osób której ufa, a w razie kłopotów wyrąbię sobie drogę.

 

– Nie jest taki głupi, za jakiego go uważasz. Możliwe, że straże mają rozkaz zabić cię na miejscu.

 

– Skąd niby to możesz wiedzieć?

 

– Wiem więcej, niż ci się wydaje. Szykuj się do lotu i tym razem wyląduj normalnie, bo przemiana nie leczy złamań. Zwłaszcza karku. Jeśli polecisz od strony miasta, łucznicy cię nie dosięgną.

 

Radomir zmarszczył brwi.

 

– Przecież nie masz siły.

 

– Możliwe, że siebie nie doceniałam. Gotowy?

 

Radomir kiwnął głową. Zanim jednak czarownica rzuciła czar, nasunęło mu się jedno pytanie, które czuł, że musi zadać, choć nie liczył na odpowiedź.

 

– Jak ty to wszystko robisz?

 

O dziwo, wiedźma przestała szeptać zaklęcia i odpowiedziała.

 

– Większość ludzi potrafi, nawet nieświadomie, wykorzystać siłę drzemiącą w naturze. Poza mocą, którą często się dziedziczy, potrzebna jest pewna wola i czysta intencja.

 

– Co to znaczy?

 

– Że się nie okłamujesz.

 

Odpowiedział jej odgłos sokoła. Ten usiadł na jej ramieniu i dał się wyrzucić w powietrze przez okno.

 

– Każde z nas leci na spotkanie swego przeznaczenia – powiedziała jeszcze Tomira, zanim nogi znowu się pod nią ugięły.

Następne częściKukułcze Gniazdo część 4

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania