Marzenia mogą niszczyć - rozdział IV

Czuję, że jestem zlana potem. Leżę na swoim łóżku, znów otaczają mnie te same ściany. Dotykam swojego czoła. Jest rozpalone. Próbuję przypomnieć sobie, co działo się wczoraj.

Ostatnim, co pamiętam, były rozchodzące się po całym moim ciele łaskotki sztuczki Jareda, która teleportuje. To zapewne dzięki niej z siedziby Stuarta przy ulicy Asthera przemieściłam się do własnego łóżka.

Nagle przypominam sobie, co strasznego zrobiłam. W uszach nieustannie brzęczy mi słowo 'kariera'... Przypomina mi o zdradzie, której się dopuściłam zupełnie bezmyślnie.

Nie jestem w stanie poradzić sobie z emocjami i wyrzutami sumienia, które targają moją duszę. Jestem cała obolała, ale zrywam się gwałtownie z łóżka, narzucam na siebie pierwszą lepszą sukienkę i nie martwiąc się, że dopiero świta, wybiegam domu.

Ruszam do laboratorium Jareda. Wbrew pozorom drogę pamiętam doskonale. Mam nadzieję, że chłopak jeszcze tam będzie.

Gdy jestem na miejscu, przypominam sobie, że nie znam hasła, by otworzyć wrota. Słyszałam, gdy wypowiadał je Jared, ale, że nie znałam języka, w którym zostało ono wypowiedziane, zatem szybko wyleciało mi z głowy.

Stoję bezsilna. Czuję, jak wzbiera we mnie złość. Z całej siły kopię mosiądz. Nagle jednak w głowie świta mi myśl.

- Vindictam veniet - szepczę.

Wrota ani drgną. Podejmuję kolejne próby. W końcu udaje mi się wymówić wyrażenie poprawnie. Drzwi ociężale przesuwają się, szybko wchodzę do środka.

Przystaję przy ścianie i daję sobię chwilę na rozmyślanie.

Doskonale wiem, co oznacze porzucenie ojczyzny dla kariery. Wytykanie palcami, rozpacz rodziny i najbliższych, nienawiść. Będę wyrzutkiem społeczeństwa. Będę tą złą.

Muszę przekonać Jareda, żeby pozwolił mi zmienić decyzję.

Szukam pokoju, w którym byłam wcześniej. Po kilku minutach znajduję go i pcham drzwi dokładnie tak, jak wcześniej.

Widzę Stuarta. Siedzi przy którymś z komputerów i wypełnia jakieś wykresy. Gdy widzi mnie, gwałtownie odwraca się i patrzy z ogromnym zdziwieniem.

- Co cię tu sprowadza? - Pyta. - Wczoraj podjęłaś wspaniałą decyzję, nie będziesz jej żałować - uśmiecha się.

- JARED! - Krzyczę. - Musisz mi pozwolić wybrać ponownie!

- Co? - Marszczy brwi. - Niestety, księżniczko, ale nie ma takiej opcji.

Jestem zrozpaczona, ale nie poddam się.

- Jared, musisz mi pozwolić zmienić decyzję... Błagam, miejże litość!

- O co ci chodzi? - Rzuca. - Zdecydowałaś. Czego jeszcze oczekujesz? Mówiłem ci, wybrałaś dobrze.

- Dobrze? - Piszczę. - Nie żartuj, co mam zrobić, żebyś zmienił zdanie, żebyś mi pozwolił...?

- Nic! - Unosi ton i wstaje z krzesła. Staję naprzeciw mnie. - Takie jest prawo. Możesz wybrać tylko raz. Nie złamiesz prawa naszego państwa, ja też nie mogę go złamać - mówi zadziwiająco spokojnie.

- Prawo? - Nerwy mi puszczają. W moim środku aż się gotuje. - Prawo, które sam ustaliłeś? Myślisz, że nie wiem, co robisz za plecami ludzi? Już samo to, że jestem twoją zastępczynią - to też jest złamanie prawa!

- Nie możesz tak się do mnie odnosić. Jestem twoim władcą. - Wyczuwam surowość w jego głosie.

- Będziesz mówił mi, co mam robić? - Śmieję się kpiąco. - Od dawna oszukujesz ludzi i liczysz, że nikt się nie zorientuje. Przepraszam, ale nikt oprócz mnie.

- Dosyć - jest łagodny, ale niesamowicie stanowczy. - Księżniczko, przykro mi, ale od dziś nie jesteś już moją zastępczynią. Pozwalasz sobie na zbyt wiele. A teraz żegnam - nie myśl nawet, że uda ci się mnie przekonać, abym uchylił prawa Fortitudo* dla ciebie.

- Och, mój Boże, jak długo na to czekałam! - Wołam. Wreszcie nie będę musiała go zastępować. Ale drugi problem jest nierozwiązany. Nie mogę się teraz pokazać na ulicy.

Widzę, jak napinają mu się mięśnie ramion. Widocznie wściekł się, że znam jego tajemnicę.

- Jared... - jęczę błagalnie - Nie możesz mi tego zrobić...

- Trzeba było myśleć wczoraj. Teraz wynocha!

Jest nieugięty. Czuję, że nic więcej nie mogę zrobić. Padam na kolana i wyję z rozpaczy. Wiem, że to na niego nie zadziała, ale wolę wypłakać się tutaj, niż przed tłumem ludzi na ulicy. Łzy słonym strumieniem płyną mi po policzkach. Wiem, że wyglądam teraz makabrycznie. Mam z pewnością niezdrowe rumieńce, zmarszczone czoło i zaczerwienione oczy. Ale nie obchodzi mnie to.

Podnoszę głowę. Widzę, jak Stuart patrzy na mnie. Znów siedzi przy komputerze, ale nie ma oczu utkwionych w monitor. Jego spojrzenie jest dziwne, takie, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam - zimne, ale i dziwnie czułe.

Podnoszę się i sapię, nie mogę złapać tchu.

- Jared - mój głos ledwie można usłyszeć. - Jared... niszczysz mi życie...

- Sama je sobie zniszczyłaś, Rossy.

Pierwszy raz nazywa mnie po imieniu.

Wybiegam i zatrzaskuję drzwi tak mocno, jak tylko potrafię.

Gdy znajduję się już na zewnętrznym placu, ocieram mokrą twarz o skrawek sukienki i postanawiam, że nie pójdę teraz do domu.

Kieruję kroki w stronę pałacu królewskiego. Wiem, że to, co robię, jest ryzykowne, ale nie mogę dopuścić, by znienawidziła mnie cała rodzina. Muszę naprawić swój błąd.

Wiem, że do pałacu jest daleko, ale postanawiam biec. Mijam zdezorientowanych ludzi, niektórych niechcący potrącam, wielu chce się ze mną witać, ale ja nie odpowiadam im ani słowem, nawet skinięciem głowy. Po prostu ignoruję cały świat i biegnę przed siebie.

W pewnym momencie uderzam łokciem o pień grubego drzewa, ale biegnę pędzę zbyt szybko, by czuć ból rozchodzący się od nadgarstka aż po bark. Przystaję i rozglądam się.

W oddali, jeszcze kilkadziesiąt metrów ode mnie widzę pałac. Mimo, iż wiem, że przebiegłam taką odległość, nie jestem zmęczona ani wycieńczona. Myślę tylko o tym, co teraz zrobię.

Już spokojniejszym krokiem dochodzę do pałacu. Wzdycham i opanowuję drżenie głosu.

Pałac, jest naturalnie, wielki i wysoki. Marmurowy, utrzymany w odcieniach takich jak berło Jareda - rubinowo-złotych. Okna są duże, okazałe, okraszone kryształowymi kratami. Nad każdym z okien prezentuje się szmaragdowy onyks. Nie wiem, co oznacza. Tuż przed drzwiami stoi czworo strażników. Dzięki Bogu, znam ich.

- Miło panią widzieć, panno Enchant - wita się jeden z nich. - W czym mogę pomóc?

Uśmiecham się sztucznie.

- Król Jared przysłał mnie tutaj z ważną sprawą. Nie mogę powiedzieć wam, o co chodzi, ponieważ król mi tego zabronił. Oczekuję, że wpuścicie mnie do środka - kłamię gładko.

Dwaj ze strażników chrząkają. Wyczuwam, że niezupełnie mi wierzą. Jednak ten, z którym rozmawiałam, kiwa głową i odsuwa mi przejście.

Wchodzę. Wysoko nade mną wiszą diamentowe żyrandole, podłogę przykrywa aksamitny, czerwony dywan, ściany są pokryte tapetami w różne złote, wymyślne wzory. Wszędzie wokół mnie wbudowane są liczne drzwi, ale nie kieruję się ku nim. Słyszałam, że mój cel - tajna komnata króla - jest ukryta gdzieś w podziemiach.

Wiem, że pałac jest ogromny i nie będzie mi łatwo znaleźć tego, czego chcę. Ale najlepszym, co mogę zrobić, by pomóc sobie samej, jest nie poddanie się.

Skręcam w prawo za pozłacanymi, długimi schodami. Nagle widzę drzwi inne niż pozostałe. Są ciemne i przykryte z jednej strony czarną zasłonką. A, co dziwne - ukryte nieco, widocznie, aby trudno było je zauważyć.

Klamki jednak nie widać, dziurki od klucza również. Staję i zastanawiam się, co mogę zrobić.

- Vindictam veniet - mówię w końcu i ku mojemu zaskoczeniu, mogę wejść.

Korytarz jest niski na tyle, że trudno mi się nim przecisnąć, nie opuszczając głowy. Wokół jest oświetlany pochodniami. Ściany są zgniłozielone, a na nich wiszą niezliczone portrety Jareda. Robi mi się niedobrze, gdy tylko patrzę na jego twarz. Ale teraz przynajmniej wiem na pewno, że idę w dobrym kierunku.

Mam wrażenie już, że droga naprzód będzie trwać w nieskończoność, aż w końcu widzę tajemnicze drzwi obite jakąś dziwną, czarną skórą zwierzęcą. Nad drzwiami ozdobnymi literami wypisane jest nazwisko Jareda. Ponownie wypróbowuję sztuczkę z hasłem z siedziby, a gdy wrota otwierają się, jestem oszołomiona, że Jared był tak głupi, by do wszystkich drzwi układać takie same klucze. Jednak akurat dla mnie jest to na rękę.

Wbiegam do pomieszczenia, które jest bardzo podobne do tego z komputerami przy ulicy Asthera. Jedyne, czym się różni, to kolorystyka - to rzeczywiście wyglądało na bardziej pałacowe - nie szare, a srebrno-czerwone.

Wiem doskonale, co zamierzam teraz zrobić i doskonale trzymam się swojego planu. Chcę znaleźć jakieś dokumenty potwierdzające oszustwa Jareda kosztem obywateli. Gdy udowodnię jego nieuczciwość, moja decyzja będzie nieważna.

Drżą mi palce. Kropelki potu spływają mi po karku. W każdej chwili mogę być przyłapana, w każdej chwili mogą wbiec tu strażnicy, jeśliby tylko dowiedzieli się od Jareda, że, po pierwsze - wcale mnie tu nie wysyłał, a po drugie - nie mam już wstępu do pałacu, bo nie jestem zastępcą Stuarta.

Biegnę do najbliższej szafki i wyrzucam z niej wszystkie papiery. Przeglądam je kartka po kartce, ale na razie jedyne, co znajduję to te same projekty innowacji, które wcześniej codziennie otrzymywałam. Wertuję dokumenty nerwowo, prędko, ledwie orientuję się, co się wokół mnie dzieje.

Ale muszę znaleźć coś, co udowodniłoby jego kłamstwa. Szybko. Na pewno tutaj coś jest ukryte.

Nagle słyszę z dala huk i wypowiadanie tajemnego hasła. Drżę, tracę oddech. Mam zbyt mało czasu, aby gdziekolwiek się ukryć, więc wstaję z ziemi i czekam na najgorsze.

Wchodzi dziewczyna, mam wrażenie, że mniej więcej w moim wieku. Jest ubrana na czarno, ma długą sukienkę, przenikliwe spojrzenie i czarne, krótkie, potargane włosy. Ma ironicznie wygięte usta.

- Witaj, kochanie - mówi słodko. - Niestety, ale tutaj kończy się twoja przygoda.

Jej głos jest znajomy, ale nie mogę przypomnieć sobie, skąd go znam.

- Jestem Lorraine i przybyłam tu, żeby zaprowadzić cię do twojego lochu.

Jest niezwykle wesoła - bawi ją moja krzywda. Szarpie moje ramię i długimi paznokciami dotkliwie drapie skórę. Siłą prowadzi mnie za sobą, wychodzimy z pokoju. Uśmiech znika z jej twarzy. Wygląda na wściekłą. Jeszcze mocniej mnie szarpie, idzie szybciej.

W końcu wychodzimy na korytarz, wzdłuż którego rozpościerają się pokoje za kratami. Lorraine otwiera jeden z nich. Podstawia mi nogę, a ja upadam twarzą prosto w loch. Kopie mi stopę, która pozostała no podłodze korytarza. Gdy znajduję się już w środku, słyszę, jak dziewczyna zatrzaskuje kłódkę i śmieje się szyderczo:

- Miłego, Rossellinne! Zobaczymy się, gdy Jared zdecyduje, co mamy z tobą zrobić!

Unoszę głowę, lecz jej już nie ma. Jestem tylko ja i moje łzy.

Tak. Jared miał rację - to ja sama zniszczyłam sobie życie. Tą jedną decyzją, w ułamek sekundy.

Urzekły mnie zapach konwalii i perspektywa spełnienia marzeń. Zobaczyłam w myślach doskonałą wizję mnie na scenie, z mikrofonem, z gitarą. Śpiewającą, podpisującą fotografy. Gdy usłyszałam, że może to być możliwe, nie zastanawiałam się nad tym, jakie mogą być konsekwencje mojego wyboru.

Zaczynam szlochać. Po części dlatego, że dopuściłam się zdrady kraju i rodziny, a po części dlatego, że oto znajduję się sama w pustym, ciasnym lochu i wiem, że stanie się ze mną coś strasznego, gdy tylko pozwolą mi stąd wyjść.

Powietrze tutaj nie jest czyste, ale bardzo zimne. Siedzę na twardym gruncie - jest to beton. Wokół mnie piętrzą się pajęczyny, jedna, dająca jaskrawe światło pochodnia błyszczy tuż przy kratach. Wiem, że są zbyt wąskie, abym mogła się przez nie przecisnąć. Loch jest bardzo wysoki, a jakieś kilkanaście metrów nade mną znajduje się bardzo malutkie okienko.

Jestem bezsilna. Nie mam żadnej drogi ucieczki, a to wszystko przez własną głupotę. Czuję się, jakby żelazo rozdzierało mi serce. Wiem, że Jared teraz się na mnie zemści. Już nie może być dobrze.

 

*Fortitudo - nazwa kraju, którym zarządzają Rossy i Jared.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Dimitria 26.12.2016
    "szepcę" - szepczę
    Wiedziałam, że ta propozycja Jareda nie skonczy sie dobrze 5
  • Rossy 26.12.2016
    Poprawiłam. ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania