Misza jest DOBRYM psem! Od dzikusa do mądrali - historia porzuconego psa 5. 2. Poskramianie złośnika czyli jak pracowaliśmy

5.2. Poskramianie złośnika

czyli jak pracowaliśmy

 

Rytuał przy drzwiach wejściowych

 

W opanowaniu psa przy drzwiach w momencie wpuszczania ludzi do domu, bardzo przydaje się rytuał złożony z komend: cofnij, siad, czekaj - gdy pies się uspokoi - otwieramy drzwi pilnując, żeby nadal czekał; przywitaj się - udzielamy pozwolenia opanowanemu zwierzęciu. Jeśli to my wchodzimy do domu, uchylamy najpierw szparkę w drzwiach posiłkując się tymi samymi komendami i wchodzimy, gdy pies się uspokoi; często, w początkowej fazie nauki próbuje nas „zagadywać", domagając się uwagi - ignorujemy! Możemy głaskać i przemawiać obdarowując swoją uwagą dopiero, gdy psina jest dłuższą chwilę spokojna - zwątpiła w powodzenie swoich umizgów, np. poszła sobie na legowisko, sapnęła niepocieszona i położyła się. Poprowadzony w ten sposób pies tak wytęża umysł, tak się skupia na poszczególnych zadaniach, że na skakanie i - nomen omen - obłapianie ludzi nie ma już ochoty, a głaskanie i chwalenie na koniec całego rytuału stanowi sowitą nagrodę i jasny komunikat, że tak zapracowuje się na atencję.

 

Oczywiście ZAWSZE należy edukować psa ilekroć zachodzi potrzeba; wiek nie stanowi przeszkody - jednak im starszy osobnik, tym większa trudność polegająca „jedynie" na tym, iż zwierzę potrzebuje więcej czasu - na zrozumienie, że zaczynają panować nowe porządki i na wyzbycie się starych nawyków oraz utrwalenie nowych. Uczenie psa czegokolwiek (oczywiście dobrego) stanowi z kilku względów wielką wartość: wzmacnia i buduje psychicznie psa, daje obu stronom przydatne umiejętności - a co najważniejsze - wzmacnia więź z opiekunem. Przy okazji dochodzi do powstania rytuałów, dzięki którym zwierzę wie, czego od niego oczekujemy w danej sytuacji, co z kolei zapewnia mu psychiczną równowagę. Im wcześniej zacznie się naukę, tym lepiej - a jeśli od wczesnego szczenięctwa, to tym większe są szanse na uzyskanie „efektu pisklęcia", dla którego pierwszą ujrzaną po wykluciu istotą jest przedstawiciel innego niż jego mama gatunku. Chodzi o to, że gdy już na etapie malucha wdrażamy do posłuszeństwa - młodzikowi, który nawet jeśli wejdzie w fazę buntu nastolatka rzadziej przychodzi do głowy, żeby się sprzeciwiać porządkowi narzuconemu przez opiekunów -„Czym skorupka...”

 

Niestety TA skorupka trąci samymi narowami, więc niezmordowanie dzierżę kaganek oświaty... a Misza co i rusz gasi płomień. Jednak nie ze mną te numery, trudny Miszo - nie wiesz, na kogo trafiłeś! Uczymy się kolejnych elementów rytuału przy drzwiach. Każdy z osobna - i w innym miejscu niż drzwi, zaczyna nam wychodzić - oczywiście z takim mozołem, jak nauka siad. Już Misza rozumie poszczególne komendy, wykonuje je, ale gdy tylko usłyszy dzwonek do drzwi - wpada w szał; nic do niego nie dociera, znowu dzikie oczy, warkot, piski, skoki, dyszenie – tylko mi otwórz, a już ja dopadnę intruza... Podtykam pod nos pachnące parówki, ale nie daję, bo nie mogę nagradzać niesubordynacji, jednak wściekłość zatyka nozdrza i uszy, paraliżuje umysł. Jedyne wyjście - wziąć 18 kilo psa na ręce i wynieść... do ostygnięcia. Oczywiście izolacja jest największym błędem, ponieważ pies będzie z nią kojarzyć każde przybycie kogokolwiek, do (jego!) domu; poza tym - odseparowany - nie ma możliwości uczenia się zachowań ludzi i tego, jak sam ma się wśród nich odnaleźć; jest skazany na bycie wiecznym dzikusem. Rzecz jasna, wszystkiego mam już dość, a widok Miszy staje mi się coraz bardziej wstrętnym... Ale nie, nie mogę się poddać! - przecież to nie jest wina tego biedaka... Idę po niego - zakładam smyczoobrożę, podtykam parówki usiłując utrzymać Miszę przy nodze na luźnej smyczy - z akcentem na usiłując, bo tak naprawdę to prowadzę rozjuszonego gladiatora, którego uszy i nos utwierdzają w przekonaniu, że ktoś wkroczył na jego terytorium (w końcu gościa trzeba było wpuścić – ileż może czekać). Wchodzimy do pokoju - i znów usiłowania: siad, spójrz... a miszak się gotuje. Ratunkuuuu!

 

Wyjdź!

 

Nieokrzesanie Miszy sprawiedliwie obejmowało swą brutalnością wszelkie osoby, obszary życia i miejsca. Każda próba korekty zachowania, próba przekazania komunikatu - czego ludzie oczekują od psa - spotykała się z równie stanowczym i jasnym sprzeciwem zamanifestowanym wspomnianymi efektami specjalnymi. Nieszczęśnik nie dawał szansy ludziom, ale przede wszystkim sobie...

 

Nasze życie zostało wywrócone do góry nogami. Gdy Misza obrósł w piórka, rozpanoszył się po całym domu usiłując przejąć kontrolę nad każdą sytuacją. To ON musiał być pierwszy przy drzwiach, przy stole, na kanapie, na podwórku, na spacerze; starał się przewidzieć, gdzie człowiek się skieruje i wyprzedzić jego ruch i krok, rozpychając się i wchodząc pod nogi. Stałe towarzystwo psów, ich rozbrajające zabiegi o uwagę i urocze wszędobylstwo, to dla nas norma - psy po to są, by delektować się ich obecnością... ale sobiepaństwo Miszy, było czymś zupełnie innym - ewidentna dyktatura! Chodząca, a raczej wiecznie skacząca do gardła wścieklizna!

 

Kuchnia - wiadomo - tu każdy pies chciałby trzymać łapę na pulsie, a raczej pyszczek na spadających okruszkach. Nie inaczej Misza, lecz - ta bida, ta chodząca nieśmiałość sprzed kilku tygodni - tak z czasem się rozzuchwaliła, że tylko pozazdrościć sprytu, przebiegłości, spostrzegawczości, zuchwałości i bezczelności. Gdzie człowiek, tam i ON - przyklejony do nogi, rywalizujący o zasoby i gotowy do ich przejęcia ; ledwie coś spadło, kapnęło - już chaps! - jak na polowaniu. Odpowiedź na każdą próbę wyproszenia była zawsze ta sama - skakanie, drapanie i szeroko rozumiane nomen omen pyskowanie - czyli charakterystyczne, kłótliwie brzmiące szczekanie oraz gryzienie. Na początku - jak zawsze - próbowałam dotrzeć słowem i gestem, ale komenda wyjdź tylko rozjuszała uzurpatora i prowokowała do skoku i ataku.

 

W końcu zastosowałam dyski treningowe Johna Fishera, których - z pozoru niewinnego - dźwięku psy nie lubią; akcesorium (kilka małych, luźno połączonych, metalowych talerzyków) - właściwie użyte - świetnie się sprawdza - nawet w przypadku takiego miszadła. Aby Misza nie kojarzył niemiłych dźwięków ze mną (ważne!), a ze swoim wejściem, jeszcze lepiej - z samym tylko zbliżaniem się do kuchni, zaczajałam się na niego tak, by mnie nie widział; gdy tylko posłyszałam jego kroki, potrząsałam dyskami. Wiał jak oparzony... ale nie dowierzał i wracał; potrzebował wielu powtórzeń i forteli z mojej strony, żeby w końcu zaniechać kuchennego procederu.

 

Na kanapie siedzi Misza

 

Wśród miłośników Reksów, Smyków i Zagrajów* istnieje niepisany podział na ludzi, którzy dzielą z psem łóżko, kanapę, fotel i tych, którzy się do tego nie przyznają. Ponieważ znam niewiele sytuacji w życiu, które by niosły ze sobą tak nieskalany błogostan, jaki daje wtulenie się w psie futro, pozwalam od zawsze na wylegiwanie się na otomanach i delektuję się zaszczytem psiej bliskości i zaufania. Miszo, zapraszam! Ale... hola, hola! Warczymy? Strzelamy błyskawicami? Atakujemy? Nie! - dopóki piesek nie przyswoi sobie, że niczego nie osiągnie jako awanturnik - tu karty rozdaje człowiek. Choć z czasem, tak mu się tylko wydaje…

 

Zasada jest taka: pozwalamy psu na takie zachowania, nad którymi panujemy; w przypadku wspólnego wypoczynku, który powinien być komfortowy dla obu stron - pies nie ma prawa nawet krzywo spojrzeć, gdy człowiek zmienia pozycję, każe psu się posunąć czy zeskoczyć. Każdą odmowę kwitujemy krótko i zwięźle: zejdź! Oczywiście ta bezczelność człowieka wywołuje jeszcze większą awanturę - i to nie tylko w przypadku takich miszaków z przeszłością. Mimo, że możemy sobie właśnie obejrzeć pięknie obnażone ząbki, musimy bezzwłocznie wyegzekwować podporządkowanie się naszego podopiecznego. Oczywiście na początku pies nie zna znaczenia słowa zejdź - wówczas pomagamy mu opuścić kanapę i w momencie, gdy łapki dotykają podłoża, dołączamy komendę - kojarząc słowo z czynnością. Takie konsekwentne postępowanie przemawia do psiej wyobraźni natychmiast: nie opłaca się fikać; w końcu tego miejsca jest tyle, że wystarczy i dla człowieka... Nie ma to, jak „ukarać" odbierając przyjemność - działa naprawdę bardzo szybko. Często wystarczy zaledwie kilka powtórzeń - i kompromis osiągnięty; jeszcze czasem psina dla zasady mruknie, sapnie - jakby lekko obrażona, ale już wiadomo, że „zgodziła się” na przyjęcie nowych zasad.

Czym podyktowane jest takie zachowanie? - pies odpowiada agresją, gdy czuje się zagrożony. Żądając zrobienia miejsca, intonujemy to w określony sposób (mogący wzbudzić strach - bo my sami jesteśmy zdenerwowani), gestykulujemy, patrzymy prosto w psie oczy (co w psim języku oznacza wyzwanie do walki), pochylamy się itp. – krótko mówiąc - wysyłamy mnóstwo sygnałów niewerbalnych, z których działania nie zdajemy sobie sprawy, a które pies może odebrać jako zapowiedź ataku. Jeśli przestraszymy się za pierwszym razem, gdy „odpyskuje” i nie rozwiążemy należycie problemu - przegraliśmy w dwójnasób: my nie nauczyliśmy podopiecznego, jak ma się zachować, za to on właśnie się dowiedział, że to działa - przestraszyłem człowieka. Tak właśnie pies przejmuje kontrolę, destabilizuje nasze życie... zarazem „podcinając kanapę”, na której siedzi.

 

Jednakże gdy opanowaliśmy sytuację, nie obrażajmy się bezsensownie na zwierzę – „co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr” - trzymajmy się tej maksymy, ilekroć odniesiemy choćby najmniejszy sukces wychowawczy; pamiętajmy też zawsze o tym, że celem psiego sprzeciwu (nieważne w jakiej formie) nie jest sprawienie nam zawodu czy przykrości (to nie te kategorie myślenia!), lecz o-z-n-a-j-m-i-e-n-i-e: czuję się zagrożony, boję się, człowieku, coś robisz nie tak. Zamiast więc żywić urazę, zapewnijmy poczucie bezpieczeństwa, a gdy pies przekona się, że opiekun jest stabilny i przewidywalny - obdarzy go zaufaniem i w główce nie zakiełkuje nawet myśl o zagrożeniu.



 

Pracując, a właściwie usiłując pracować w opisany sposób, oczekiwałam „jedynie” zrozumienia, że tu nikt nie nastaje na psa. Ale czy w przypadku Miszy było to w ogóle możliwe?! Jego ufność i wiara w człowieka zdawały się być całkowicie, bezpowrotnie zaprzepaszczone. Jak tu dotrzeć do tego biedaka… Moja nadzieja na wypracowanie czegokolwiek pozytywnego malała coraz bardziej, ustępując miejsca rozpaczy i zwątpieniu. Jednak nie byłabym sobą, gdybym dała za wygraną; mimo nieustannych psio-ludzkich pyskówek oraz ataków – niezmordowanie pracowaliśmy, a właściwie przeciągaliśmy linę - każde w swoją stronę, chcąc postawić na swoim i uzyskać skrajnie różne efekty. Wpadaliśmy co i rusz w dołki szkoleniowe - są efekty, pojawia się światełko w tunelu, a za dzień, dwa stare narowy przypominają się ze zdwojoną siłą… 

W końcu się udało. Pewnego pięknego dnia mogłam (!) usiąść na kanapie obok leżącego psa - bez handryczenia się, kontroli i nadzwyczajnej uważności. TYLKO JA mogłam. Ani do samego Miszy, ani do nas obojga nikt nie miał prawa nawet się zbliżyć… Przed nami więc kolejny etap - ćwiczenie z każdym domownikiem z osobna. Chciało się wyć!

 

Mimo wszystko jednego byłam pewna: nie mogę się poddać, bo jeśli - to co? Schronisko? - nie ma mowy! Kto pomoże temu nieszczęśnikowi, jeśli nie ja. Tyle tylko, że chciałabym trochę odpocząć... Ale jak, skoro życie się toczy, a psie jestestwo domaga się na każdym kroku zaangażowania na 200%, czyli konsekwentnych reakcji na uporczywe nieokrzesanie. I były te reakcje i korekty, lecz w momentach mojego skrajnego wyczerpania przybierały formę, która nie napawa dumą. O żadnym urlopie od wychowywania nie mogło być jednak mowy, bo oznaczałoby to wielki krok wstecz - pies upewniłby się co do słuszności swoich zachowań i tym bardziej by się przy nich upierał. Tak więc powłócząc nogami brnęłam ku lepszej wspólnej przyszłości... która nawet nie majaczyła na horyzoncie.

 

*T. Goździkiewicz, reksy smyki i zagraje, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Olsztyn 1975.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania