Misza jest DOBRYM psem! Od dzikusa do mądrali - historia porzuconego psa 5. 3. Poskramianie złośnika czyli jak pracowaliśmy
5. 3. Poskramianie złośnika czyli jak pracowaliśmy
*
Przy każdym niepożądanym zachowaniu psa kluczową rolę odgrywa natychmiastowość reakcji. Gdy usiądzie na nas komar, to my - pac! - nie zastanawiamy się, tylko reagujemy. O analogiczne, natychmiastowe odruchy reagowania chodzi również w szkoleniu; natychmiastowość bowiem stanowi dla psa jednoznaczny przekaz, że tego konkretnego zachowania nie akceptujemy.
Jeszcze cenniejsza jest umiejętność wyprzedzenia niepożądanego zachowania; trzeba stać się bystrym obserwatorem, ale „chcieć - to móc”. Pies bowiem zanim przejdzie do działania, sygnalizuje to na różne sposoby mową ciała – ostrzega, czego z kolei człowiek przeważnie nie zauważa lub interpretuje błędnie. Jeśli psie sygnały są notorycznie ignorowane, wówczas pies atakuje „bez ostrzeżenia” – jak twierdzi człowiek. Sygnały nadal są, tylko bardziej subtelne - w ułamku sekundy pojawia się błysk w oku, ruch uszu, zmiana sylwetki itd., a rolą człowieka jest to dostrzec, odpowiednio zinterpretować i wstrzelić się z reakcją. Dlatego, jeśli zależy nam na solidnych efektach szkoleniowych, powinniśmy się postarać choć w części być tak bystrzy, jak pies.
Starałam się i ja. Tak więc, gdy ktoś zamierzał przysiąść się do mnie, obserwowałam Miszę - postawione uszy, wielkie źrenice, klata do przodu - mimo pozycji leżącej - ewidentnie przygotowuje się do ataku. Kiedy powinnam zareagować? - gdy tylko pies tężeje, czyli ledwie zaczyna się zmieniać jego sylwetka i spojrzenie. Ostre, krótkie nie! wytrąca z amoku każdego psa… tylko nie Miszę. Usiłowanie ataku skutkowało więc wyskoczeniem z kanapy i z pokoju - dla ostudzenia łepetyny. Po paru minutach powtarzaliśmy - zrozumiał szybko, że mu się nie opłaca „bycie sobą” i starał się opanować. Ale gdy jednego dnia już wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami, następnego – powtórka z rozgrywki: pies - człowiek. Trzeba było jeszcze wielu ćwiczeń przypominających i utrwalających.
Takim uzurpatorskim zachowaniem niejeden pies sterroryzował dom. Sytuację pogarsza często fakt, że najbardziej stanowczą osobę w domu, jedyną, wobec której pies czuje respekt - z tego powodu rozpiera taka duma, że nie zamierza korygować pupila, co z kolei temu ostatniemu dodaje animuszu i utwierdza w przekonaniu, że intruzów należy przepędzać. Wielki błąd! W imię miru domowego, harmonii a przede wszystkim bezpieczeństwa wszystkich domowników, osoba uznawana przez psa za lidera powinna stanowczo zareagować – zakomunikować, że tego nie akceptuje – tak nie będziemy się kolegować.
Kolejnym krokiem powinna być indywidualna praca poszczególnych domowników – każdy (!) powinien sam wypracować sobie własne relacje z psem – relacje w których będzie liderem. Również nieco starsze dziecko jest w stanie to osiągnąć. Być może dotychczasowy ludzki „jedynowładca” poczuje się zdetronizowany, za to każdy domownik poczuje się pewniej i lepiej widząc, że może sam poradzić sobie z psem. Wbrew pozorom nie jest to tak trudne – wystarczy uwierzyć w siebie i zawsze z jednakową konsekwencją, stanowczością i determinacją r-e-a-g-o-w-a-ć na niepożądane zachowanie. Jest oczywiste, że pies będzie początkowo bronił dotychczasowego status quo (człowiek też obawia się i nie lubi zmian); jednak zwierzę nie wie, że wytyczenie granic, wprowadzenie jasnych reguł – co dozwolone, czego nie akceptujemy - porządkuje jego świat, pokazuje jego miejsce w rodzinie i uspokaja umysł; dopiero takie relacje przynoszą obu stronom prawdziwą, czystą radość. Jest jedno „ale”: człowiek musi się napracować.
Nam pozostało jeszcze jedno kanapowe wyzwanie: przyzwolenie na pogłaskanie, przytulenie się do leżącego psa... ooo, to już inna inszość. W tym jednak przypadku Misza dostał wolną łapę. Jeśli zachowywał spokój, nikt niczego od niego nie chciał - był całkowicie ignorowany. W ten sposób dawaliśmy mu czas na utwierdzenie się w przekonaniu, że jest bezpieczny. Spoglądałam tylko ukradkiem - unikając kontaktu wzrokowego, czy aby mu coś nie chodzi po głowie. Byłam przekonana, że jeśli staniemy się godni jego zaufania, to i dostąpimy zaszczytu skrócenia dystansu.
Inne zwierzęta w domu
Z racji moich dodatkowych zajęć, bywały u nas inne psy. Misza musiał być z oczywistych względów zamykany, nad czym ogromnie ubolewałam, bo siłą rzeczy zaprzepaszczaliśmy mnóstwo świetnych okazji do resocjalizacji. Niestety - psi waria(n)t pewnej słynnej śpiewaczki (której brak wokalnych predyspozycji zupełnie nie przeszkadzał w publicznych popisach) wydawał takie jęki, piski, skowyty; szczekał, dyszał drapał, rzucał się na drzwi, że przyprawiało to o obłęd. Nie raz słyszałam kąśliwe: - Jaką on jest wizytówką?! Ludzie pomyślą, że zajmujesz się cudzymi psami, a nie panujesz nad własnym! Racja! Ale większość ma „normalne” psy, ze standardową przeszłością - należy je „jedynie” odpowiednio wprowadzić w ludzki świat, a TEN jest nie-zwykły - po przejściach. (Poza tym w szkoleniu cudzych, jak i dotychczasowych własnych psów odnosiłam naprawdę spore sukcesy.) Wobec braku innych możliwości zastosowałam więc kong - doskonałą pomoc w takich i analogicznych sytuacjach; rodzaj zabawki pobudzającej myślenie i kreatywność psa, docelowo skutkującej wyciszeniem. * Zamysł jest taki: wewnątrz należy umieścić jakiś pokarm tak, aby jego wydobycie zmuszało do myślenia i było średnio trudne, średnio - czyli po kilku próbach psu musi się udać wydobyć zawartość, inaczej zniechęci się i straci zainteresowanie - a co najgorsze - zwątpi w siebie i w przyszłości nie będzie chciał podejmować tego typu wyzwań. W zależności od kształtu konga można wysmarować jego wnętrze serkiem topionym czy jakąś inną smakowitością, albo włożyć pyszne, pachnące kąski, np. plasterki parówki, żółtego sera itp. (niektórzy też wykazują wielką kreatywność i pieką „ciasteczka” z wątróbki i czego tam jeszcze; ja - nie, jako kulinarne beztalencie posiłkuję się wspomnianymi delicjami). Najważniejsze w tym wszystkim, żeby obiecująco pachniało i pysznie smakowało, motywując łasucha do myślenia i zachęcając do działania oraz współpracy.
Zanim jednak zostawimy psa samego z gumową zabawką, trzeba sprawdzić, czy wszystko należycie przemyśleliśmy i przygotowaliśmy - zbyt małym a śliskim od śliny kongiem zwierzę może się udławić (!); sprawdzamy też, czy smakołyki wypadają z należytą częstotliwością - ma być to lekko utrudnione, ale nie niemożliwe. Wysmarowanie czymś wnętrza konga ma dodatkową i wadę, i zaletę. Mianowicie trudniej go doczyścić, jednak niekwestionowanym plusem jest fakt, że pies jest zmuszony do wylizywania - a czynność ta działa kojąco na psie nerwy (np. spowodowane rozłąką).
Gdy podamy pierwszy raz kong - zostawmy psu wolną łapę. Obserwowanie coraz to odważniejszych poczynań - od nieśmiałości po pasję; budzenia się świadomości: jakie oto szczęście mnie spotkało; te pacnięcia łapką, turlanie nosem, chrząkanie, podrzucanie, gryzienie, drapanie, przytrzymywanie zabawki i zniecierpliwione zaglądanie do środka, te emocje: jak to wydostać - to wszystko stanowi również dla człowieka przecudne doświadczenie. A pies po takich umysłowych i fizycznych wygibasach jest tak zmęczony, że tylko pochłeptać wody i rąbnąć się na wyrko. I o to chodziło. W niejednym domu pies je „raz dziennie” - od rana do wieczora - czyli miska jest zawsze pełna (najczęściej) suchej karmy… Opchany pies odmawia współpracy; rozleniwione ciało i umysł nie podejmą wyzwania, jakim jest kong. Chcąc osiągnąć konkretny cel szkoleniowo-wychowawczy, zadbajmy, żeby pies miał motywację, będąc lekko głodnym. Pamiętajmy o regularnym myciu konga, żeby nie rozmnażały się na i w nim bakterie ani pleśnie. *
Na czas izolacji kong doskonale się sprawdził, ale jak to w przypadku Miszy - proces wyciszania trwał dość długo i przebiegał etapami. Początkowo nerwus pracował gorączkowo nad wydobyciem smakołyków w self-akompaniamencie poszczekiwania, popiskiwania i powarkiwania – zdawał się mówić: smaczne kąski chętnie przyjmę, ale się śpieszę, bo tam za drzwiami jest wyzwanie. Mijały miesiące; w którymś momencie nastąpił przełom - Misza zaczął łagodnieć i stopniowo się wyciszać, aż w końcu przywykł do przebywania w odosobnieniu „natenczas”. Jednak na tyle zdołał mi zakodować tę swoją nerwową hałaśliwość, że gdy pierwszy raz uświadomiłam sobie jej brak - pobiegłam sprawdzić, czy koncertmistrzowi coś się nie stało. Wszystko było w porządku; stopniowo więc zaczęłam testować opanowanie Miszy bez zabawki, która z czasem przestała być konieczna.
Równoległym problemem było zachowanie furiata tuż po opuszczeniu miejsca izolacji. Czując zapach obcego psa (którego w domu już nie było), wpadał w szał; za pierwszym razem dałam się zaskoczyć - nie znając takiego psiego wariactwa - i nie zareagowałam, zresztą nawet bym nie zdążyła. Rozgorączkowany, dyszący Misza popędził za zapachem usilnie szukając intruza – to było, jak szarża rozwścieczonego byka; w gardle gotowała mu się mieszanina pisku warkotu i szczekania, oczy miał dzikie i przekrwione, ogon na sztorc; w amoku roztrącał wszystko na swojej drodze. Chciałam powstrzymać szaleńca – skoczył na mnie – ugryzł, podrapał, złamał okulary. Węsząc miotał się po pokoju; nos zawiódł go do pojemnika na śmieci z uchylną klapką – wcisnął głowę – wyjął razem klapką i obręczą na szyi. Dopiero to go ostudziło; usiadł. Zaczął wracać na ziemię… Jakie to doświadczenia wrosły w umysł, jakich traumatycznych przeżyć trzeba, aby sam niewinny zapach nieznanego, nieobecnego nawet psa wywołał tak zajadłą agresję…
Od tego momentu wdrożyłam całą procedurę wypuszczania. Najpierw uchylałam drzwi, nie pozwalając szamoczącemu się, zniecierpliwionemu Miszy wyjść, gdy w końcu usiadł - dostał smakołyk. Ponieważ o utrzymaniu awanturnika przy nodze, mimo pachnących parówek nie było mowy, zakładałam również smycz, co niestety na niewiele się zdawało. Tak wśród wariactwa, pisków, wyrywania się i miliona korekt wchodziliśmy do pomieszczenia, w którym wcześniej był inny pies. Tu znów miały miejsce niekończące się usiłowania wyciszenia rozedrganego ciała, umysłu i bulgoczącego gardła - poprzez komendy i nagrody. Ile trwały te zmagania - nie jestem w stanie określić, tym bardziej, że żadna poprawa tak zakorzenionego zachowania nie następuje z dnia na dzień - trudno więc ją uchwycić; raczej są to maleńkie kroczki - jeden do przodu, dwa do tyłu, stopniowo proporcje się odwracają, aż w końcu efekt się utrwala; na widoczny, zadowalający (jak na Miszę) rezultat trzeba było pracować kilka... lat.
Na całe szczęście wyjątek stanowiły wszelkie sytuacje dotyczące jamniczki - Korcia była niezmiennie traktowana z należytą estymą. Na kanapie Misza kładł się tuż przy niej, wręcz przytulał; towarzyszył w kuśtykaniu po domu (na zewnątrz już nie wychodziła, mimo że jeszcze udało się ją podleczyć), jakby otaczał starowinkę troską; o jakichkolwiek agresywnych czy choćby dominacyjnych zachowaniach nie było mowy. I to był TEN SAM Misza! Zawdzięczaliśmy to temu, jak sądzę, że zastał Korcię będąc w stanie oszołomienia i dezorientacji w swoim nowym życiu. Gdy później okrutne doświadczenia zaczęły coraz dobitniej o sobie przypominać, jamniczka nie była już postrzegana jako pies – w nowym (czy też starym – chwilowo przytłumionym) rozumieniu Miszy – a jako „stały element” domostwa, członkini JEGO stada. Poza tym działało prawo pierwszego wrażenia, które w miszowym umyśle utorowało drogę opiekuńczości i wzbudziło impuls: nie może wstać - trzeba jej natychmiast pomóc. No właśnie! – pomóc, a nie: zabić! (mimo że sama natura domaga się eliminacji słabych osobników). Czy taki jest pierwotny, prawdziwy Misza - dobry pies o gołębim sercu?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania