Misza jest DOBRYM psem! Od dzikusa do mądrali - historia porzuconego psa 1. 2. Jak to się zaczęło?

1. 2. Jak to się zaczęło?

 

Otwieram drzwi, a psisko śpi w najlepsze, tak jak je zostawiłam; spojrzało tylko przez uchylone powieki, machnęło ogonem - a, to ty i znowu udało się na spotkanie z Morfeuszem. Kolejne wysoko premiowane zachowanie, mamy już: łagodność w stosunku do dorosłych, do dzieci, do zwierząt - zupełnie zignorował kotka na podwórku, no i ostatni hit - zostaje sam bez protestu. Rewelacja - adopcyjny ideał!

 

Czas mija, zbliża się koniec pracy, a tu tłumu chętnych do pomocy ani za drzwiami, ani za oknami nie widać. Co robić? Naiwnie przesuwałam moment powrotu do domu, aż dłużej już się nie dało. Ponieważ pies pojadł, pospał, odpoczął, po kilku godzinach przebywania w zamknięciu ochoczo wybiegł na dwór. Może nabrał sił i wrócił do swoich, a z tym wyrzuceniem z samochodu to była jakaś konfabulacja? Na wszelki wypadek jednak zabezpieczyłam wikt na wieczór i ze ściśniętym gardłem pojechałam do domu.

 

Dlaczego dotychczas nie brałam pod uwagę siebie? Otóż nie opłakaliśmy jeszcze dobermanki, która odeszła niespełna rok wcześniej - wprawdzie dom strasznie opustoszał, mimo iż została jeszcze równie kochana jamniczka, ale w naszych sercach rozpanoszył się nieznośny, nie do utulenia żal. Znów (podobnie jak po stracie pierwszej suczki) powiedziałam sobie: nigdy więcej psa, one za krótko żyją; nie mam siły na przeżywanie za jakiś czas kolejnego koszmaru rozstania! Postanawiać możesz wiele, ale gdy staniesz twarzą w mordkę z problemem, spojrzysz w te niewinne oczy, dostrzeżesz ewidentne ślady poniewierki... to po tobie.

 

Oczywiście aż do następnego ranka nie zaznałam spokoju; czas leciał, a myśl o przygarnięciu stawała się coraz bardziej natrętna. Postanowiłam: jeśli nikt się nie zgłosi, jeśli jutro przyjadę i zastanę psa przed szkołą – zabiorę go do domu. Zapakowałam szelki po dobermance, smycz, legowisko i z duszą na ramieniu pojechałam do pracy.

 

Był. 

 

Pani z obsługi zdała mi relację, jak to się znów pojawił - pojadł, popił, położył przed szkołą i przespał do rana. Przybiegł do mnie natychmiast – już byliśmy starymi kumplami. Oczywiście co do opiekuństwa nic się od poprzedniego dnia nie zmieniło, więc postanowienie weszło w życie. Powtórzyłam przemytniczy scenariusz, żebym nie musiała cały dzień wyglądać przez okno – jest czy gdzieś poszedł, bo skoro słowo się rzekło, to był już mój, a moje psy nigdy samopas się nie włóczyły. Wprawdzie - wyprowadzany na krótkie spacery - bynajmniej nie zamierzał gdzieś się oddalać – wydawał się wręcz emanować szczęściem, że oto ma w końcu swojego (!) człowieka, ale mógłby się udać na jakąś nieodległą włóczęgę akurat w porze mojego powrotu do domu i co wtedy? Rzecz jasna jeszcze biłam się z myślami i liczyłam z faktem, że znajdzie się stroskany opiekun – tak byłoby najlepiej – pies wraca do swoich a ja mogę dalej pielęgnować swoją żałobę po dobermance i oddać się trosce o chorą starowinkę, jamnisię.

 


A propos rozpaczy po stracie psa: kiedyś na moje "nigdy więcej psa" odpowiedziano mi: to jest twój egoizm - tyle zwierząt czeka na dom! Zabolało, ale przemyślałam i przyznałam rację, bo przecież to nieprawda, że zdradzamy (jak uważałam) nasze ukochane zwierzątko – ono zawsze będzie w naszych sercach. Jeśli tymczasem los nam zesłał istotę w potrzebie tu i teraz, to pomoc z naszej strony jest obowiązkowa. Nie można zasklepić się w żalu i tkwić uczuciowo w miejscu, czyli de facto cofać się; życie rzucając wyzwania domaga się działania z naszej strony, każe nam jednocześnie wyjść ze skorupy – i to jest najwłaściwsze. A korzyść obopólna, chociaż... może to być nie od razu takie oczywiste. Najwyraźniej było mi przeznaczone takie właśnie antidotum; do końca dnia nikt o kundla się nie upomniał. Tak więc łapka w rękę i zaczęliśmy wspólną wędrówkę przez życie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania