Poprzednie częściMniejszy Klucz Marsa [1/4]

Mniejszy Klucz Marsa [2/4]

Nie powiem, nie zdziwiłem się kiedy dowództwo wybrało akurat naszą drużynę na tą misję. Zdziwiłem się za to, kiedy okazało się, iż wyślą jedynie trzech. Pamiętam, że pomyślałem sobie wtedy, że oto nadszedł czas by po raz ostatni odwiedzić jakiś lupanar i spisać testament. Ale nie, wcale nie chodziło o przeprowadzenie na nas egzekucji za znieważanie majestatu Najjaśniejszego Szachinszacha. Prawdziwe czy nie.

 

Misja miała być po prostu maksymalnie tajna. Sami dowiedzieliśmy się o jakichkolwiek szczegółach dopiero jak wysadzali nas na Marsie, w placówce, której koordynatów i nazwy nie znaliśmy. Naszym bezpośrednim przełożonym nie powiedziano nawet na jaką planetę tak naprawdę się wybieramy. Wersja oficjalna brzmiała mniej więcej tak: trzyosobowa drużyna doborowych jednostek BPSP jest wymagana w działaniach prewencyjnych przeciw ewentualności zamieszek. Mieliśmy lądować na Wenus. Kurna, poleciałbym na Wenus.

 

Ale zamiast kwasowych deszczów trafiliśmy pod młodą atmosferę Marsa. A później do jego jaskiń. Bo to o jaskinie się rozchodziło. Jakiś aparatczyk z pagonami generała-majora, poinstruował naszą trójkę co tak właściwie mamy zrobić. Całość zadania wydawała się raczej prosta. Prócz tego brzmiało to podejrzanie, i jestem pewien, że nie tylko ja tak wtedy pomyślałem.

 

Celem było zejście do starej kopalni i wydobycie z niej porwanego przez lokalnych watażków VIP'a. Zejść w dół, podziurawić ołowiem kilku bandytów i wyjść na powierzchnię razem z jakimś ważniakiem. W porównaniu do codziennych zadań BPSP, to było nic.

 

Transporterem zawieźli nas pod sam zjazd do jednego z szybów. Na pożegnanie dostaliśmy jeszcze po kilka flar na głowę i transporter ryjąc koleiny w czerwonej ziemi, odjechał. Wobec tego nie zwlekając dalej, wleźliśmy do ukruszonego zębem czasu budynku gdzie znajdowała się winda w dół szybu.

 

Jak już pisałem, było nas trzech. Ja, Miron i Trofim. Wszyscy w pełnym, przepisowym uzbrojeniu BPSP. Stara winda ledwo wytrzymała nasz zjazd. Cały czas zakurzone koła zębate i szyny trzeszczały, całkiem głośno. Trofim nawet zażartował, że zabawnie by było jakby jednak się zarwała a my wszyscy polecieli w dół. Miron kazał mu "zamknąć ryj". On to się nigdy na żartach nie znał. Zabawne.

 

Widna koniec końców wytrzymała, ku naszej ogólnej uldze. Wyszliśmy z niej, zapaliliśmy latarki, odbezpieczyliśmy broń i ruszyliśmy żwawo poszarpanym tunelem w dół. Kopalnia jak kopalnia, nic ciekawego, ta dodatkowo była opustoszała. Wszędzie walały się jakieś złomy, wiertła, kaski, gąsienice od pojazdów. Miron potknął się nawet o skrzynkę po ładunkach do rozsadzania ścian. Trofim skwitował to głośnym "buuum", Miron znów kazał mu się zamknąć.

 

Tunel szybko zaczął się rozdwajać i rozgałęziać. Zrobiło się niebezpiecznie. Przełączyliśmy się na noktowizję i zwolniliśmy kroku. Nikt z nas wolał nie przyjmować na kirys pancerza kulki posłanej z jakiejś wnęki. Więc dreptaliśmy wolno, sprawdzając każdy załom i odnogę. Jak na profesjonalistów przystało, robiliśmy to dokładnie.

 

W końcu doszliśmy do większego rozwidlenia, i tu zaczynały się schody. W jakże małym potoku słów jakim zaszczycił nas generał-major nie podał jakichś konkretniejszych informacji o położeniu VIP'a. Kazał nam tylko iść w dół, jak najniżej. Wtedy mieliśmy trafić na porywaczy. Trofim zasugerował czy aby może się nie rozdzielić. Zbyłem go przeczącym ruchem głowy, też wymyślił. Ale on to taki już był... w gorącej wodzie kąpany. Albo zwyczajnie od wieloletniego służenia w BPSP zrobił się taki narwany i nadpobudliwy.

 

W końcu stanęło na tym, że pokierujemy się słuchem Mirona. Głupi pomysł? Czy ja wiem? Na porytych wiertłami ścianach tuneli nie było żadnych oznaczeń, na podłożu biegły tylko bruzdy po szynach. Równie dobrze mogliśmy pójść tam, skąd Miron dosłyszał jakiś, jak to sam określił, lekki tupot.

 

Przykładając kolby karabinów do barków, ruszyliśmy tunelem mocno opadającym w dół. Miron prowadził naszą małą formację, jak mówił, słyszał ciągle ten cały tupot. Prawdę powiedziawszy, myślałem, że coś mu się po prostu miesza w głowie. Jak mi się zwierzył w transporterze, to był jego pierwszy raz na Marsie i czuł się nieswojo. Ale nie podważałem jego doświadczenia tropiciela.

 

Jak się szybko okazało, słusznie. Przeszliśmy może z trzy setki jardów, a tu w tunelu z jakiejś bocznej odnogi, pojawiła się grupka porywaczy. Było ich może z pięciu, może z sześciu, świecili sobie dwoma flarami. Wyglądali jak jacyś obdarci nomadowie, szmaty na łbach, cali okutani w szale. Wypisz wymaluj rabuś z marsjańskiej pustyni, gotowy za mały akumulator lub łyk wody zabić własnego ojca.

 

No i w łapach ściskali kurczowo automaty Nergal S406, w końcu to prawda, że to najbardziej dostępne giwery w kosmosie. Składane pewnie przez jakieś niedożywione dzieci w zabitej dechami dziurze gdzieś na środku pustyni.

 

Nie było wśród tych bandytów naszego VIP'a. Otworzyliśmy ogień. Sądzę, że to wtedy wszystko zaczęło się pieprzyć. No bo kurna, kto to widział, żeby regularnie czyszczony i serwisowany karabin Isztar S570 od tak się zaciął? Nie powiem, trochę spanikowałem kiedy po solidnym przyłożeniu pięścią, gnat dalej nie chciał odpalić.

 

Isztar to dość krępa, wytrzymała i porządnie robiona konstrukcja, jak każdy wie. Dlatego na ćwiczeniach zawsze nam mówili, że jeśli coś z zamkiem się pierdoli, to można bez oporów tłuc bronią o jakąś twardą powierzchnię. Chyba że ma się podczepiony zbiornik z pianką medyczną, to wtedy nie wolno.

 

Miron raz na ćwiczeniach z tego tłuczenia Isztar, się pomylił i rozwalił puszkę pianki. Ucięli mu z żołdu jak za obrazę herbu. Na wspominki mi się zebrało. Gdzie to ja byłem, mój "Pamiętniczku"? Zabawne.

 

To i tak jak na ćwiczeniach, zacząłem walić Isztar po ścianie. Ale kiedy już powróciła jej sprawność, chłopaki wystrzelali po pół magazynka w tamte pustynne szumowiny. Mało co było z nich zbierać. Raczej się nie spodziewali nagłej salwy z ciemności. A kiedy podeszliśmy okazało się że faktycznie mało. Miron, skubany, czterem łby rozwalił. Takiego miał cela. Trofim za to jak zwykle walił po torsie. Nigdy się nie nauczył celować inaczej podczas wymiany ognia. Raz mi powiedział, że za bardzo podoba mu się widok rozpieprzonych flaków. Kto co woli.

 

Chłopaki pośmiali się ze mnie trochę, że niby nie umiem się z bronią obchodzić. Wkurzyłem się ździebko. Trofimowi zagroziłem, że mu tą jego Isztar do dupy wpakuję, Mironowi że wkopię. Z tego co pamiętam, nikt z nas nie zwrócił szczególnej uwagi na fakt, że porywacze byli boso. Ja na przykład nie zwróciłem, pomyślałem na szybko, że to źródło tego lekkiego tupotu.

 

Tylko że idąc dalej, odnogą z której przyszła grupka porywaczy, znów usłyszeliśmy tupot. No właśnie, wszyscy tym razem go słyszeliśmy. Jestem pewien, że wszyscy też pomyśleliśmy, iż to nie były ludzkie stopy biegające sobie po porytych wiertłami skałach kopalni.

 

I znów, może z dwieście, może więcej jardów dalej w głąb. Tam już w ogóle zniknęły jakiekolwiek znaki, że to mogła być kiedyś kopalnia. Nie było żadnych kabli, sprzętu czy szyn. Ani śladów po nich. Speleologiem raczej nie jestem, ale mi to wyglądało jak naturalny korytarz, w który niewiadoma kiedy przeszliśmy.

 

A skoro tak to powinny być tam jakieś znaki zostawione przez marsjańskich autochtonów. Przecież dzikusy scił mieszkają w takich. Albo po prostu piszę tu teraz jakieś farmazony i tylko marnuję czas. Z tunelu przecież można było wysiedlić scił i po problemie, albo to była jakaś zamknięta jaskinia. To już nieważne.

 

Ważne było to co znaleźliśmy, paskudnie zmasakrowane zwłoki kolejnych porywaczy. Jakbym nie wiedział, że to ludzi szukamy, to bym nie wiedział jakie trupy tam leżały. Serio. Co najmniej kilka ciał zwalonych na stertę, zgniecione głowy, pocięte ręce i tak dalej. Chyba mogę to tu napisać. Tak w ramach spowiedzi. Może?

 

Byłem na Ziemi, w San Francisco kiedy odwalały się te wielkie protesty, te słynne, te którym przewodził jakiś android. Kurna, słuchać się maszyny. No i wysłali tam BPSP, w skrócie, nie robiliśmy rzeczy zgodnych z Konwencją. Ale przecież to nie była wojna, to można było. Wracając. Nawet to wszystko co widziałem w San Francisco, te wszystkie stopione plazmą ciała, dorosłych jak i dzieci. Kurna, wstydzę się tego, ale samemu dostałem w łapy rozpylacz fosforu 7 drugiego dnia, Lamasztu S301 jeśli się nie mylę.

 

Nawet tamte obrazki nie wywoływały we mnie takich odczuć, jak to co widziałem w tym zasranym tunelu. Ta obrzydliwa sterta zupełnie nie wyglądała jak ludzkie szczątki. Ale wiedziałem że to byli ludzie, i to było najgorsze. W zwłokach kogoś potraktowanego fosforem 7 można rozpoznać człowieka od razu, niestety. W tamtej pierdolonej stercie... powiedzmy tak, trzeba było się mocno wysilić. Zabawne. Pamiętam że w myślach poprosiłem Lucyfera o łaskę dla zabitych, ilu tam nie leżało.

 

Nie pamiętam za to, ile czasu tam sterczeliśmy gapiąc się w to. Ale pewnie coś około kwadransa. Ciszę przerwał dopiero Trofim. Odważny kurna, podszedł do sterty chrobocząc butami zbroi o litą skałę podłoża. Strasznie to drażniło uszy, nawet przez hełm. Jak już podszedł to schylił się i, nie widziałem ale tak to brzmiało, wetknął dłoń między poszatkowane trupy.

 

Powiedział coś w stylu "patrzcie, co to kurwa jest" czy coś. Z dłoni zwisał mu wisiorek z grubym łańcuszkiem. Przedstawiał coś jakby kanciaste skrzydła, cztery ułożone w szerokie "X". W środku łączenia skrzydeł tkwiła jakaś tabliczka z symbolami. Mówię, żaden ze mnie uczony, ale stawiam swoją głowę, że to było pismo scił.

 

Ociągaliśmy się z dalszą drogą. Jakby przyjemnie nam się rozmawiało nad stertą. Trofim zasugerował idiotycznie, że to może było jakieś zwierzę, powiedział o marsjańskim tapirze czerwononogim. Chyba chciał rozluźnić atmosferę żartem, ale średnio wyszło. Zabawne kurna. Tapir.

 

Miron go wyśmiał od razu. Powiedział że przecież jest coś takiego jak marsjański pajęczak głębinowy. I że one to żyją w takich jaskiniach. I jeszcze że mają siłę ziemskiego tygrysa więc taka grupka, powiedział to tak jakby leżała tam określana liczba zwłok, nieopancerzonych bandytów nie miała szans.

 

Zgodnie przyjęliśmy to wytłumaczenie. Wiem, po prostu wiem, że nikt z nas w to nie wierzył.

 

Później było spokojnie, jeśli nie liczyć tego pieprznego tupania. Ale na nie szybko przestaliśmy zwracać uwagę. Podobnie jak na coraz to głośniejsze echo odbijające walenie naszych pancerzy o kamień. Właśnie, teraz sobie uświadomiłem. Echo ignorowało tupanie.

 

Tunel się na szczęście skończył całkiem szybko. Stanęliśmy przed wrotami, kurna, wrota to były jak do kościoła. Wielkie cholernie, rzeźbione w jakieś kształty. Jak z obrazka, albo obrazu, takiego surrealistycznego. Mironowi wyrwało się soczyste "o kurwa". Miał na tyle dobry humor, że aż zapytał czy na Marsie to takie rzeczy normalne. Zabawne.

 

Przed szereg wysforował się Trofim, mówił coś dziwnie szybko. Gadał o tym, że czas marnujemy i mamy przecież zadanie. O dziwo, otrząsnęliśmy się. Z Mironem przypadliśmy do ram wrót. Trofim szykował się do ich otwarcia. Na ziemię upadła z cichym brzdękiem zawleczka od granatu dymnego.

 

Z rozmachem kopnął w sam środek wrót. Zawiasy skrzypnęły strasznie głośno, cylinder granatu poleciał po ziemi bijąc o nią metalicznie. No i się zaczęło, jak w protokole, strzelać tak by zabić. Dzięki noktowizji mogliśmy rozeznać się dobrze w raz że słabo oświetlonym a dwa, zadymionym wnętrzu.

 

To była jakaś kaplica. Tak przynajmniej mi się zdaje. Żebrowany sufit, żebrowane ściany, kilka nadpalonych lamp górniczych rozwieszonych tu i ówdzie. Na końcu tej salki był jakby ołtarz, wnęka w niskiej ścianie. Stał tam jakiś posążek. Zanim jednak mogliśmy się mu bliżej przyjrzeć, trzeba było wyrąbać sobie do niego drogę. Dosłownie. Pomieszczenie było zapchane ludźmi. Jeden obok drugiego, stali sztywno jak więźniowie na apelu. Wątpiłem by każdy jeden z nich był porywaczem, ale jak już raz pociągnie się za spust, nie godzi się przerywać w połowie magazynka. Czy inne hasełka jakie tłukli nam na ćwiczeniach.

 

Długo to nie potrwało, trzy strugi z Isztar S570, naboi przesyconych zubożonym uranem, skosiły wszystkich w parę chwil. Podzieliliśmy się instynktownie, Mirom walił w głowy, Trofim w korpusy a ja po nogach. Później ciężko było ot tak podejść do ołtarzyka, nasze ciężkie zbroje zapadały się w dywan utworzony z rozwalonych zwłok.

 

Nikt z nas nie zwrócił uwagi na to, że żaden z zastrzelonych przez nas ludzi nawet się nie poruszył, nawet nie krzyknął kiedy siekły ich kule. Kiedy po raz wtóry moja noga zapadła się w ciała, zerknąłem na nią odruchowo. Zobaczyłem wtedy, że gardło jakiegoś mężczyzny, któremu Miron zwiał sporą część głowy, jest szeroko otwarte. Było zdecydowanie gładko rozcięte, śladów po krwi nie było. Nie jestem pewien czemu nie powiedziałem o tym chłopakom.

 

Jak teraz tak przypominam sobie tą kaplicę, to w ogóle kurna nie było żadnej krwi. Uranowe naboje porozpieprzały tamtych typów mocno. A jednak, na ścianach nie było żadnych czerwonych rozbryzgów. Tylko dziury wybite przez kule i kilka przylepionych kawałków mózgów i innych fragmentów ciała. Były też szramy, takie bardzo długie, może i nawet na trzy, cztery stopy. Ostro zaznaczone rowy na ścianach i suficie, jak po jakimś mieczu.

 

Po lewej od wnęki z posążkiem leżał ktoś kto jeszcze dychał. Skrzywiłem się jak tylko go zobaczyłem. To był scił. Gdzieś kiedyś usłyszałem takie porównanie, że scił są takimi samymi szkodnikami jak dla naszych przodków byli na przykład aborygeni. Ino że marsjańscy autochtoni jakimś cudem są bardziej prymitywni i zupełnie nie podatni na jakąkolwiek edukację. Gardzą ponoć każdą oznaką cywilizacji i zbiegają przed kolonizatorami głębiej i głębiej w jaskinie.

 

Zdziwiłem się kiedy zobaczyłem, że ten przygnieciony trupami scił ma na sobie jakieś ubranie. Coś jakby szata z taką wymyślną złotą koloratką. Widać było przez materiał plamy tej ich dziwnej błękitnej krwi. Łypała na nas ta gadzina oczkami jakbyśmy mu się nie podobali. W krzywej łapie ściskał jakiś nóż. Ładny całkiem, bogato zdobiony.

 

Miron przyklęknął przed nim i zaczął przepytywanie. Ale słabo mu szło, scił nie znali żadnego normalnego języka, chociaż pewnie ich zwierzęce gardła i tak nie mogłyby poprosić o szklankę wody po łacinie. A co dopiero deklamować Epos o Gilgameszu w starogreckim. Zabawne.

 

Zdenerwowany kilkoma szczeknięciami jakimi scił odpowiedział, Miron strzelił gadzinę po pręgowanym łbie, a później poprawił jeszcze parę razy policzkując. Znudzony gapieniem się na ryj kosmity opuściłem wzrok. Między rozwalonymi przez kule kończynami zobaczyłem gustowny czarny but z logo Ptolemy Fashion.

 

Odgarnęliśmy trupy i zobaczyliśmy że pod nimi leżał sobie spokojnie jakiś starszy typ w garniaku, też z Ptolemy, wartym pewnie z siedemdziesiąt razy więcej niż mój żołd. Kurna, po co tym wszystkim wysoko postawionym starcom takie drogie ciuchy?

 

"Był VIP, nie ma VIP'a. Zjebaliśmy" powiedział Miron. Ja odpowiedziałem, że przecież kula żadna go nie trafiła. Miał rozcięte szeroko gardło. Stwierdziłem, że możemy przecież w raporcie napisać o tym że to wina tubylców. Bo to przecież nie nasza wina była. W międzyczasie strzeliłem zdjęcia do raportu.

 

Rozmawiając z Mironem, dostrzegłem w kącie wizjera jak Trofim dobiera się do figurki. Spytałem ostro czy go nie pojebało, i że ma zostawić. Nieuprawniona przez dowództwo grabież to ciężkie wykroczenie jeśli nie ma się pleców, a Trofim ich nie miał. Choć często zachowywał się tak jakby dymał córkę samego Najjaśniejszego Generała. Zignorował więc moje słowa. W jego dłoni pojawił się nóż. Wymruczał coś w stylu : "Kurwa, patrzcie jakie ładne. Ciekawe za ile to można opchnąć?".

 

Zazgrzytał nożem po głowie figurki. To był jakiś wysoki ktoś, patykowate kończyny i szyja. Miał dwie pary topornych skrzydeł na plecach. Miał też rozdziawioną głupio paszczę i wielką głowę z dwoma jakby rubinami. Trofim właśnie wydłubał jeden z klejnotów.

 

Zabierał się właśnie za drugi kiedy doskoczył do niego Miron. Mówił, że jak się niby podzielimy dwoma rubinami. Jakbyśmy nie mogli po sprzedaży dzielić się kasą. Nie słuchałem ich, do moich uszu dobiegał coraz to bardziej uporczywy tupot. Jakby coś się zbliżało kurna. Wtedy nie wiedziałem, ale się domyślałem. Kurna.

 

Scił zaszczekał coś agresywnie. Chyba chciał do mnie gadać. Odwróciłem się i znów trochę zapadłem się w zwłokach. Scił coś tam charkał bez sensu, na koniec splunął mi pod nogi. Bez zastanowienia dobiłem dzikusa kulą w łeb. Jemu też cyknąłem zdjęcie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania