Poprzednie częściMniejszy Klucz Marsa [1/4]

Mniejszy Klucz Marsa [3/4]

Alarm tabletu wyrwał felczera z transu czytania. Koniec przerwy, trzeba wrócić do pacjentów. Z ociąganiem wstał na równe nogi, w kolanach mu strzeliło boleśnie. Wyjął nośnik danych z tabletu i schował oba do wewnętrznej kieszeni fartucha.

 

Czuł jak bardzo go ciągnie do przeczytania wszystkiego. Nie zobaczył jeszcze nawet tych zdjęć. Pod sklepieniem ciemieniowym trąbiło mu tylko jedno pytanie, co stało się w tej opuszczonej kopalni? Czemu znaleziono tego żołnierza z BPSP gdzieś na powierzchni? Pewnie wygrzebano go z jakiegoś ostrzelanego okopu. Ale przecież jak niby się tam znalazł?

 

Ugryzł się w wewnętrzną część policzka by uspokoić galopujące myśli. Odetchnął głęboko. Słysząc drgające burczenie w trzewiach, wysupłał z kieszeni spodni tubkę pasty odżywczej. Odkorkował i ściskając miękki pojemnik, wpakował całą jego zawartość w jamę ustną.

 

Pasta była rzecz jasna praktycznie pozbawiona smaku. Ale za to nie zostawała za długo na języku i puchnąc w żołądku dostarczała tyle energii i zapewniała taką sytość, by twarzą nie zaryć w podłogę. Cudo spożywczej inżynierii Królestwa Królestw, plotka głosiła, że ponoć bezpośrednio zlecone przez samego Szachinszacha, Króla Królów.

 

Wypadł śpiesznym krokiem z magazynu na urny. Bokiem ominął taszczącego trzy cylindry z prochami pielęgniarza gryzącego papierosa w ustach. Obracając się na pięcie poszedł korytarzem wprost na tyły lazaretu, do szeregów kozetek i zalanej krwią podłogi.

 

Na zakręcie zderzył się z pędzącym truchtem sołdatem. Obaj stracili równowagę i polecieli każdy w swoją stronę, prosto na ziemię. Felczerowi aż zadudniło w uszach kiedy hełm sołdata zadzwonił mu o czoło.

 

Szybko jednak powstali na nogi otrzepując się z brudu jaki zalegał w korytarzu. Głównie błoto i małe kamyczki.

 

- Uważaj jak leziesz! Ty... pan doktor? Przepraszam! Najmocniej... - zatrajkotał sołdat, młody chłopak, nie miał nawet oznaczeń szeregowego, tylko rekruta.

 

Zupełny żółtodziób. Być może jeszcze miesiąc temu siedzący na garnuszku mamusi i tatusia w jakimś apartamentowcu w Nowym Sydney na Ziemi. Dziś jednak służący dumnie w trumnie na gąsienicach jako część Korpusu Medyków Mobilnych.

 

- Nic się nie stało. Moja wina, zamyśliłem się - uspokoił młodego felczer - Jak idą wam naprawy?

 

Sołdat nagle spochmurniał reagując tak na zmianę tematu. Rozejrzał się korytarzu, czy aby nie idzie w ich kierunku jakiś jego przełożony gotowy skarcić go za obijanie się. Szeptem odparł:

 

- Kierowca nieźle się wjebał. Prościutko wleciał na minę kasetową. Jak nic Veshed, jedna z nowszych. Wróg musiał ją tu zostawić jak nasi front przesunęli.

 

Felczer nie za bardzo wiedział co to jest ten cały Veshed, ale pokiwał głową.

 

- Gąsienica się rozwaliła a za nią wyrwało dziurę w kadłubie, w magazynie amunicji. Chwała Lucyferowi że nie pierdolnęło! Dziurę spawamy ale części zapasowych na pewno nie starczy. Nie ma możliwości, że to naprawimy, uszkodzenia za duże.

 

Felczer znów pokiwał głową, odwrócił się i odszedł znów zamyślając się. Pstryknął odruchowo palcami, a raczej spróbował bo rękawiczki uniemożliwiały pełnię tego gestu.

 

Zapyta się o wydarzenia w kopalni bezpośrednio żołnierza. Przecież to oczywiste... nagle uderzyła go wątpliwość. Jedną z trzech nowych urn jakie niósł tamten pielęgniarz, mógł być właśnie żołdak z BPSP.

 

Przyśpieszył kroku unikając kolejnego zderzenia czołowego zwinnym krokiem w bok.

 

Wkroczywszy na salę, z otwartymi ramionami przywitał go drugi felczer. Jak zwykle z drewnianym uśmiechem krzywiącym twarz.

 

- Trochę cię ominęło - powiedział.

 

- Ciebie ominęło jak smacznie sobie leżałeś nieprzytomny. Tylko panaceum zmarnowaliśmy na ciebie - odbąknął felczer.

 

- No właśnie... Panaceum się już skończyło - oznajmił grobowym tonem.

 

Dopiero teraz felczer zauważył trzy niebieskie skrzynie ustawione przy jednej z pustych kozetek. Pojemniki były całe napchane sprzątniętymi z podłogi pustymi aplikatorami. Przełknął ślinę. Nie zdenerwował się jednak jakoś bardzo, bowiem zauważył iż żołnierz z BPSP wciąż żyje i śpi spokojnie. Tak przynajmniej kazał sądzić monitor nad jego głową.

 

- Damazy...

 

- Co? Co Damazy? Tłuczemy się w tej kostnicy już dwa dni. To oczywiste że zabrakło czegoś. Na szczęście, wciąż mamy ampułki z eutanazją. Tych nam załadowali w chuj - odburknął felczer zwany Damazym - Dobrze że lazaret na minę najechał. Skończył się ten taniec śmierci, przynajmniej na trochę.

 

Felczer wbił oczy w Damazego. Ciarki mu przeszły po plecach. Szarpiąc go za kitel przyciągnął bliżej siebie, jakby osłaniając przed podmuchem wiatru jaki zawiał z otwartej na oścież śluzy.

 

- Nie gadaj tak. Co? Nie wiesz, że można za takie bredzenie ukręcić sobie pętlę? Jak jakiś nadgorliwy sołdat usłyszy to od razu doniesie. Lekarzy jest dużo.

 

- I dlatego po dwóch wsadzają w lazarety. Nie pierdol. Z resztą, nie mów mi, że chciałbyś żebyśmy dalej jechali na front - odparł Damazy krzywiąc swój drewniany uśmiech.

 

- A jak myślisz? Po prostu opanuj jadaczkę - syknął felczer.

 

Puścił Damazego i stanęli na powrót normalnie, jeden obok drugiego. Jeden i drugi odchrząknęli.

 

- Ogólnie to pacjenci są w stanie stabilnym. Najgorzej czuje się trzech takich którym powierzchowną tkankę usuwałem bo kwasem ich trafili. Poza tym to trzy łóżeczka się zwolniły to załoga zabrała żeby mieć na czym trzymać jakieś narzędzia czy inny złom - zaraportował Damazy.

 

Felczer kiwnął głową. Nie spuszczał oczu z monitora rejestrującego funkcje życiowe żołnierza z BPSP.

 

- Potrzebny ci jestem? - spytał.

 

- Na razie nie... weź sobie jedną stronę sali a ja wezmę drugą. Poczuwamy i będziemy czekać, który żołnierzyk kolejny padnie. Stawiam na tego - wskazał palcem, dość ostentacyjnie - Tkankę z całej twarzy usunąłem, tak go załatwili, pielęgniarze go opiankowali ale tętno ma tak niskie że... a, poszedł sobie.

 

Nie zwracając uwagi na słowa Damazego, felczer wystrzelił w kierunku obiektu swojego zainteresowania. Dryblasa z elitarnej piechoty.

 

Czyniąc pozory zwykłego przejęcia stanem pacjentów, odczekał dłuższą chwilę. Sterczał nad kozetką nieruchomo bojąc się, że jakiś nieuważnie energiczny ruch może dać podstawy do zaniepokojenia Damazemu. Drugi felczer jednak nie przejął się zbytnio zachowaniem kolegi.

 

Odszedł do swoich obowiązków, widok na swego współpracownika przysłonili mu przebiegający przez salę sołdaci. Taszczyli jakieś metalowe płyty i inny złom, hałasując przy tym strasznie.

 

Felczer odetchnął jakby właśnie uniknął rozjechania przez czołg. Opuścił z wolna wzrok na śpiącą twarz żołnierza. Czoło zroszone potem, lekko obwisłe policzki, szeroka żuchwa której przydałoby się golenie. Wyraz twarzy miał nienaturalnie spokojny, felczer był tego pewien.

 

Felczer widział, choćby i w łóżkach obok, jak wyglądają śpiący pacjenci, którzy zostali wygrzebani z okopów, którym amputowano nogi, którzy mogli na powrót trafić w te okopy. Mężczyzna wyglądał jakby odsypiał nocną zmianę jako cieć w jakimś sklepie.

 

To jeszcze bardziej pobudzało felczera do działania. Co wydarzyło się w opuszczonej kopalni? Co na Lucyfera? Gdzie pozostała dwójka żołdaków? Kim był zabity VIP? Znów zagryzł policzek, nieprzyjemny chłód rzędu plomb trochę go otrzeźwił.

 

Miał go obudzić? Ot tak wyrwać ze snu? Przecież wszyscy wokół by się zorientowali, że coś jest nie tak! Właśnie, misja w kopalni była tajna. Czy to znaczy że i on i żołnierz są już do odstrzału? Jeden za poznanie tajemnicy państwowej a drugi za zdradę. Czy coś jeszcze straszniejszego...

 

- Przepraszam, potrzebuje pan doktor pomocy?

 

Nagły, dochodzący jakby nie wiadomo skąd głos pielęgniarza wyrwał felczera z transu. Zamrugał szybko i obrzucił asystenta oburzonym spojrzeniem, a przynajmniej starał się by było ono oburzone.

 

- Nie. Jestem po prostu zmęczony. Możesz sobie iść.

 

Pielęgniarz kiwnął służalczo głową i wycofał się z linii wzroku felczera. Ten obrócił się szurając butami i wyciągnął tablet. Z boku wyglądało jakby sprawdzał i spisywał jakieś wartości wyświetlane na monitorze, akcje serca, temperaturę ciała, skład krwi. Ale oczywiście markował wszystko.

 

- Doktorze...

 

Kolejne niespodziewane wtrącenie się w jego udawaną pracę zdenerwowało go z lekka.

 

- Mówiłem już, nie potrzebuję żadnej asysty. Proszę odejść i zająć się pacjentami - sarknął twardo.

 

- Zabawne...

 

Felczer przysiągłby, że kręgi jego kręgosłupa zagrały jak marakasy kiedy przebiegał po nich dreszcz. Strzelił oczami na leżącego, jednorękiego mężczyznę, był obudzony, uśmiechał się lekko. Serce zagrzmociło mu jak seria z ciężkiego karabinu obrotowego po pancerzu lotniskowca. Obudził się.

 

- Tak? - wykrztusił.

 

- Czy zapoznał się pan z moimi notatkami?

 

Nerwowe kiwnięcie głową, z góry na dół.

 

- Do momentu kiedy... weszliście do tej podziemnej kaplicy - powiedział szeptem.

 

Przyklęknął przy szafce, udając że czegoś szuka. Żołnierz kontynuował:

 

- Dobrze. Cieszę się. Chciałby pan zobaczyć te rubiny? Te z posążka.

 

Felczer myślał że tętno już bardziej mu nie podskoczy, mylił się. Niechcący trzasną jedną z szuflad szafki.

 

- Rubiny?

 

- Owszem. Te z posążka.

 

Źrenice felczera drgają jak wystraszone. W prawicy jednorękiego, skrzą się dwie kulki. Kulki są czerwone, nie zwyczajnie czerwone, bynajmniej. Felczer nie zna się na kolorach, ale jest pewien że to najszlachetniejsza czerwień jaką w życiu widział. Przez lata stacjonowania na Marsie naoglądał się wielu czerwonych rzeczy. Wielu rdzawych, krwawych, burgundowych. Ale nic, żaden żleb Olympus Mons, żaden wulkaniczny wytrysk żadna płonąca kometa bijąca o głęboko czerwone marsjańskie pustkowia... nawet najbogatsza w hemoglobinę krew jaka lała się po jego stołach operacyjnych...

 

Czerwień rubinów była największa ze wszystkich czerwieni. Felczer wiedział to. Nie wiedział za to, czy powinno się nazywać coś takiego prostackim określeniem "rubin". Rubin pasował do jakichś tam kamyczków z Ziemi, do jakichś tam kwasów na Wenus, do jakichś tam latających zielsk na Jowiszu.

 

Całe jego ciało zadrżało kiedy dłoń mężczyzny się zamknęła.

 

- Co to jest - wykrztusił ochryple.

 

- Rubiny. Z posążka.

 

- Co stało się w kopalni?

 

- Przeczytasz doktorze. Zobaczysz zdjęcia.

 

- Co...

 

Nie mógł dokończyć pytania. Głośniki zawieszone pod sufitem zapiszczały i jęły szczekać jak najęte. A raczej, to dowódca kierujący lazaretem o stopniu starszego szeregowego szczekał.

 

- Uwaga! Powtarzam, uwaga! Cała załoga ma przygotować się na stan kryzysowy! Nadchodzi burza piaskowa! Śluza zostanie zamknięta a wentylacja jednostki ograniczona! Panele słoneczne wyłączone! Przechodzimy na zasilanie awaryjne! Powtarzam! Stan wyjątkowy! Post scriptum: tak, pomoc w takich warunkach może się poważnie opóźnić! Zachować ducha walki! Za zwycięstwo!

 

Głośniki zgrzytnęły boleśnie. Ostatnie powiewy marsjańskiego powietrza, przesyconego smrodem pola bitwy, świsnęły przez szparę zamykanej śluzy. Zarówno pielęgniarze jak i sołdaci od razu zaczęli szeptać nerwowo. Kiedy zgasły białe lampy, zastąpione złowrogimi czerwonymi żarówami, szepty tylko się nasiliły.

 

Prostacka barwa, taka... prymitywna i brudna. W porównaniu do nadzwyczajnych rubinów, nie przypominała nawet czerwieni.

 

- Proszę się pospieszyć z lekturą - beztrosko oznajmił jednoręki żołnierz.

 

- Czemu mi nie powiesz?

 

- Pokażę panu rubiny.

 

Gdzieś w głowie felczera, mniej więcej na tyłach, zadźwięczało oburzenie. Zignorował jednak te głosy. Przycisnął zaciśniętą w pięść dłoń do piersi. Czuł wyraźnie kanciasty kształt tabletu pod fartuchem. Rękawiczki zgrzytnęły cicho kiedy rozluźniał garść.

 

Odszedł od kozetki kiedy usłyszał jak jednoręki lekko pochrapuje. Nie chciał gadać, to dobrze, przecież tajna misja. No jasne, lepiej jak samemu przeczyta o tym co się tam zdarzyło.

 

Podszedł na sztywnych nogach do Damazego, poprawiającego właśnie piankowy opatrunek na złamanej nodze jakiegoś piechura. Klepie go lekko w bark, ten odwraca się od razu.

 

- Widzisz jak to jest zrobione? Czego oni uczą tych tłuków na kursach? Kurwa mać, jakbym tak opatrunki zakładał na praktykach to bym dostał łopatę nie dyplom... co jest?

 

- Padam na ryj. Muszę się przespać, już.

 

Damazy zagryza wargę ale drewniany uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Wzrusza ramionami.

 

- Idź, odwdzięczę ci się za moją nieobecność.

 

- Ej, doktor, nie gadaj tylko popraw mi to! Boli jak skurwysyn! - odzywa się pacjent.

 

- Już już! Przecież nigdzie nie idziesz. Idź chłopie, zdrzemnij się. Brak szacunku kurwa...

 

Felczer znika z sali wraz z grupką sołdatów. Idzie kilka kroków za nimi. Jedni uchodzą do maszynowni, inni kierują się do kokpitu, jeszcze inni do magazynów czy na działa. Kilku idzie nawet do biospalarki przywołani głosami pielęgniarza któremu jakaś klapa się nie domyka i w ogóle wszystko się na tym złomie psuje.

 

W pewnym momencie felczer zostaje samemu w pogrążonym paskudnie nie czerwonym, czerwonym świetle korytarzu. Wacha się czy iść do kanciapy dla medyków, czy znów do składu na urny. Zdejmuje z obślizgłym dźwiękiem prawą rękawiczkę. Guma obciera mu knykcie.

 

Przykłada mokrą, zgrzaną dłoń do czoła. Ono też jest ciepłe, mocniej niż powinno. Wygrzebuje z kieszeni listek z żółtymi pigułkami. Łyka dwie. Mieli je trochę w zębach, plomby ładnie rozkruszają kwaśne lekarstwo. Połyka całość z trudem.

 

Tupiąc nogą jakby kogoś chciał przekonać, że dobrze robi, idzie do magazynu na urny. Zimno skrzyń zapchanych pojemnikami z ludzkimi prochami dobrze mu zrobi. Trochę siłuje się z drzwiami, które teraz na awaryjnym zasilaniu, trzeba otwierać ręcznie. W końcu udaje mu się.

 

W środku spotyka drzemiącego pielęgniarza z wypalonym papierosem zwisającym z wargi. Popiół zabrudził mu całą klatkę piersiową. Z początku ma ochotę nakrzyczeć na podwładnego, zrzucić go ze skrzyni i na kopach wywalić z magazynu.

 

Ale rezygnuje z tego. Nie ma co marnować czasu. Macha tylko zrezygnowany ręką i idzie między skrzynie.

 

Znów siada skulony w tym samym kącie co wcześniej. Tym razem tylko ciepło rur i obwodów lazaretu nie bije tak mocno ze ścian. Maszyna też drzemie. Reaktor też już nie wywołuje malutkich drgań całej konstrukcji.

 

Włącza tablet, wtyka nośnik. Wchodzi w folder podpisany "FOTO", i oto jest, dwa inne foldery, pierwszy podpisany "kaplica" a drugi "Nowy Folder". Stuka palcem w ten pierwszy.

 

Zdjęć jest kilka, każde przedstawia nieprzyjemny widok, cóż za zaskoczenie. Są w wysokiej rozdzielczości, zrobione z fleszem. Widzi dokładnie dziury po kulach wybite w plecach i udach. Zupełnie rozgromione głowy, leżące w krwawej rozsypce. U tych zabitych, którym wspominany w notatkach Miron nie wpakował kuli w głowę, widnieje na twarzach obojętny spokój.

 

A pod głowami, nieważne czy uległymi eksplozji czy nie, na gardłach zieją wąskie ślady po cięciach. Ktoś naprawdę musiał z chirurgiczną precyzją iż zarżnąć. Ale jak w takim razie mieli stać na baczność kiedy do kaplicy weszli żołnierze?

 

Jest też uwiecznione truchło scił. W wysokim czole kosmity widnieje rozbryzgane dziursko, świńskie oczka rozjechane się na boki, język zwisa z pyska jak jakaś pozbawiona pancerza skolopendra. Obrzydliwy widok.

 

Ostatnie zdjęcie to jedna ze ścian kaplicy. Pełna śladów po głęboko wbitych w nią kulach. Jest też kilka ledwo widocznych malunków, naniesionych zapewne przez scił. Przedstawiały jakieś postacie i proste krajobrazy. Wyglądały jak budżetowe odpowiedniki malunków z jaskini Lascaux.

 

Fleczer zdziwił się trochę, brakowało najwyraźniej zdjęć figurki i ciała VIP'a. Albo żołnierz zapomniał o uzupełnieniu o nie dokumentacji... albo nie zdążył? Ale czemu miałby nie zdążyć? Przecież wystrzelali wszystkich porywaczy, kto mógłby im przeszkadzać?

 

Dziwne tylko, że wszystkie trupy na zdjęciach prócz scił, miały rozcięte gardła i bose stopy. Dzikus ich zamordował w trakcie jakiegoś rytuału? Najwyraźniej tak. W końcu nie od dziś wiadomo, że scił są raczej niemile nastawieni do ludzi i wszystkich innych kolonizatorów.

 

Osobiście, felczer by się nie zdziwił gdyby to była wina scił. VIP został złożony w ofierze jakiemuś idiotycznemu, prymitywnemu bóstwu. Scił przecież miał nóż. Czysty, ale w ranach też nie było krwi. Wypił ją może? Różne się historie słyszy o nie dających się cywilizować scił...

 

Podkusiło go by zajrzeć w drugi i ostatni folder ze zdjęciami. Palec zadrżał niepewnie nad ikonką 3D przedstawiającą jasnoróżową aktówkę. Powstrzymał się, najpierw musiał przeczytać co wydarzyło się w tamtej upiornej kaplicy.

 

Stukając palcem po ekranie, wszedł w plik tekstowy.

 

Teraz nie tylko skrzynie z urnami ogarniały go chłodem, ale i ostygłe ściany i podłoga. Gdzieś tam, poza lazaretem właśnie szalała pomarańczowa marsjańska kurzawa, zapewne gigantyczna jak to zwykle bywa na tej planecie.

Następne częściMniejszy Klucz Marsa [4/4]

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania