Poprzednie częściMniejszy Klucz Marsa [1/4]

Mniejszy Klucz Marsa [4/4]

Scił zaszczekał coś agresywnie. Chyba chciał do mnie gadać. Odwróciłem się i znów trochę zapadłem się w zwłokach. Scił coś tam charkał bez sensu, na koniec splunął mi pod nogi. Bez zastanowienia dobiłem dzikusa kulą w łeb. Jemu też cyknąłem zdjęcie.

 

Trofim i Miron ciągle się sprzeczali. Zupełna głupota, ale ta dwójka już tak miała. Chciałem ich rozdzielić i zapodać jakąś gadkę o hańbieniu powagi statusu jaki ma każdy z Brygady Piechoty Specjalnego Przeznaczenia. Nie zrobiłem tego, bo coś innego zagarnęło moją uwagę. Natarczywy tupot, jakby nagich stóp. Nie jestem pewien czy to był ten sam tupot jaki najpierw usłyszał Miron, a później my wszyscy, ale był równie denerwujący i niepokojący.

 

Gapiłem się w ziejącą ciemnością przestrzeń między rozwartymi skrzydłami wrót kaplicy. Im bardziej, mocniej wbijałem w tą jakby zasłonę, oczy, tym mocniej słyszałem tupot. Wlatywał w moje uszy poprzez filtry hełmu w niezmiennej, ciągle tej samej głośności i ciągle z tym samym tempem. Ale i tak przeczuwałem, że jego źródło zbliża się do nas. I to kurna szybko.

 

Przywołałem Mirona i Trofima do porządku pojedynczym wystrzałem gdzieś między ciała. Zrugałem ich na szybko i kazałem słuchać. Nie widziałem rzecz jasna ich twarzy. Wizjery hełmów odbijały światło lamp, nie mogłem więc dostrzec nawet ich oczu. Ale wiedziałem, po prostu to czułem, że oni tak jak ja, zagryzają zębami z niepokoju. Tupot był natarczywy, jak jakiś pieprzony komar błądzący pod sufitem kiedy chcesz zasnąć.

 

Miron w przeciwieństwie do Trofima, który się cofną pod ścianę, szczękną swoją Isztar i podszedł do wrót. Przeładował sprawnie broń, przypominając i nam, że dobrze by było zmienić magazynki. Stawiał niepewne kroki, gniecione pod ciężarem zbroi ciała wydawały odgłosy jak składane harmonijki pomp do filtrowania. Odgłos wypychanego ze zwłok powietrza zawsze przyprawiał mnie o ciarki. Pamiętam że palec zadrżał mi na spuście. Mi! Żołdakowi z BPSP kurna!

 

Stojąc tak w progu, nasłuchiwał, zdziwiłem się. Po co było jeszcze nasłuchiwać skoro wiadome było, że coś nadchodzi. Spytałem się Mirona czy coś jest nie tak. Ten odparł mi, że wszystko i żebym lepiej się przymknął. Zabawne.

 

Chwilę później zaczął rzucać flary w korytarz którym tu przyszliśmy. Jedna po drugiej, wywalił wszystkie dziesięć sztuk a później zrzucił pustą torbę na ziemię. Na trupy znaczy. Rozrzucone, neonowe ognie rozświetlały sporą część skalistego korytarza. Sklepienie tylko było za wysoko by można je zobaczyć.

 

Ja i Trofim też zbliżyliśmy się brodząc w ciałach. Nie zdążyliśmy jednak stanąć za Mironem. Poza kręgiem światła flar panowała twarda ciemność, i coś nagle się odcięło na tle tej ciemności. To zdarzyło się jakby w zwolnionym tempie. Jakaś pokraczna postać, jakieś coś. Wybiegło z mroku wprost na Mirona. Próbowaliśmy strzelać, ja i Trofim, ale byliśmy jak sparaliżowani. To był posrany widok. Kurna, byłem w niejednym piekiełku na niejednej planecie, ale nigdy nie czułem tak irracjonalnego strachu. Dobre słowo, irracjonalny.

 

Czułem, że wszystko to było irracjonalne.

 

Chociaż nie, patrząc na szeroko rozdziawioną paszczę, na wirującą wokół niej grzywę, na wychudłe kończyny tego czegoś, wiedziałem, że to irracjonalne.

 

Tylko Miron najwyraźniej nie był sparaliżowany strachem. Zaczął walić ogniem ciągłym wprost w rachityczny, właściwe słowo by opisać brzydotę tego czegoś., korpus stwora. Kule ot tak znikały w czarnym ciele tego czegoś, żadnej krzywdy mu nie robiąc. Wrzask Mirona rozsadzał mi bębenki, wrzeszczał byśmy mu pomogli. Ale jak? Założę się, że sam tego nie wiedział. Wszyscy trzej mogliśmy jedynie biernie obserwować jak stwór rżnie prosto na jednego z nas.

 

Bieg tego czegoś nie był jakiś normalny. Poruszało się to w jakby zwolnionym tempie. Wyrzucało tyczkowate łapy na boki, podbijało nogi jakby się ślizgało. Trzęsło przy tym łbem jak wściekłe, ale grymas tej paskudnej paszczy wyrażał raczej, sam nie wiem, radość? Prawdę powiedziawszy to nie ma znaczenia.

 

Stwór jednym z tych dziwnych, spowolnionych a jednak diabelnie szybkich machnięć jedną z rąk, powalił Mirona na ziemię. Gniotąc ciała, zapadł się w nie niemal cały. Potwór nie przerwał biegu, jak po szynach poleciał dalej poza nasze pole widzenia. Zniknął nam za plecami.

 

Popłakałem się, po raz pierwszy od dawna, bardzo dawna. Kiedy minęło kilka chwil i dotarło do mnie, że potwór rozpłynął się i wcale nie chce na razie nas zajebać, łzy popłynęły mi po policzkach.

 

Zbroja zaczęła mi niewygodnie ciążyć. Jakby nagle dospawano do niej jakieś tonowe obciążniki. Bezwiednie upadłem na kolana. Kości zasłaniających podłogę zamordowanych przez nas ludzi, trzasnęły. Pamiętam że jednak nie zwracałem na to uwagi, pochylałem się przecież nad zamkniętymi w zbroi, zwłokami Mirona.

 

Z Mironem służyłem w jednej drużynie od dawna. Biliśmy się ramię w ramię na ulicach bombardowanej Pretorii. Pod Górą Hetyta 07 na Wenus. Na Płaskowyżu Dalmacja na Ganimedesie. Był razem ze mną w San Francisco. A teraz leżał w trupach jakichś brudnych watażków z Marsa. W zbroi miał niedorzecznie dużo rozcięć, w każdej z tych wyrw widziałem odsłonięte organy, ale ani kropli krwi.

 

Z załamania jakie w tamtej chwili żarło mój mózg, wyrwał mnie Trofim. Walnął mnie parę razy po hełmie, krzyczał, że lepiej stamtąd spierdalać zanim to czarne coś wróci. Zgodziłem się oczywiście. Wybiegliśmy z kaplicy jak jacyś wariaci. Może nie wrzeszczeli byśmy jak opętani, gdyby nie ten przeklęty tupot jaki znów zaatakował nasze uszy.

 

Trofim pierwszy zaczął zrzucać z siebie uposażenie. Tak jak i ja, panicznie krzyczał słysząc jak tupot rozbrzmiewa coraz bliżej nas. Najpierw upuścił karabin, później pistolet razem z kaburą, pas amunicyjny, torbę z flarami, pochwę razem z nożem. Ja zrobiłem to samo, bo i po co nam były gnaty kiedy to coś nie imało się nabojów? A tak, pozbywając się obciążenia, w tamtych złych chwilach zabójczego balastu, mogliśmy szybciej biec. Może na nawet uciec. Tak myślałem. Zabawne.

 

Kiedy już chciałem odrzucać torbę z granatami, otrzeźwiałem na tyle by przerwać obłąkańczy krzyk i złożyć jedno, proste zdanie. Zdarłem sobie gardło wyjąc do Trofima : "Granaty! Rzuć! Granat!". Zrozumiał, tyle chociaż. Zamiast ot tak upuścić granaty, chaotycznymi ruchami odbezpieczaliśmy je jeden po drugim, i dopiero potem upuszczaliśmy.

 

Walący echem po ścianach korytarza huk złączonych w jedną salwę zarówno odłamkowych, dymnych, zapalających i w ogóle wszystkiego co mieliśmy przy pasie, był nie do zniesienia. Pewien nie jestem, ale granaty najwyraźniej musiały nieźle naruszyć ściany jaskini, czy tam kopalni. Nie wiem gdzie wtedy byliśmy. Mam szczerą nadzieję, że chociaż jeden z nich poleciał pod nogi temu zasranemu potworowi.

 

Odłamujące się z chrzęstem kawały sklepienia świetnie zgrały się z momentem, kiedy czując już oddech zębatej paszczy na karkach, zaczęliśmy w biegu zrywać z siebie zbroję. Całkiem to łatwe wbrew pozorom, wystarczy najpierw poluzować rękawice. Później jest z górki, wciska się palce w małe szpary pod płytami pancerza, a ten rozpoznaje linie papilarne. Magnesy lepiące zbroję do kombinezonu puszczają i jest się wolnym. W naszym przypadku, szybszym. Zabawne.

 

Mam szczerą nadzieję że jakieś zrywane przez nas w zwierzęcej panice części pancerza poleciały pod stopy temu stworowi.

 

Tunel jakim biegliśmy rozpadał się błyskawicznie. Grzmiało nie tylko sklepienie, ale i ściany i co najgorsze, podłoga. Nie pamiętam tego za dobrze, działo się za szybko, w pewnym momencie osunęła się pode mną ziemia.

 

Nie wiem ile leżałem nieprzytomny ani nawet w jakim stanie. Nie wykonałem jakichś prostych oględzin od kiedy się obudziłem, bo i mnie to nie interesowało i nie interesuje. To zwyczajnie nie ma znaczenia. Jak to mówił któryś poeta, żywot żołnierza jak ten ziarnka piasku na plaży, przyjdzie fala i ziarnko zniknie, a plaży to różnicy nie zrobi. Zabawne, na Marsie nie było plaż póki ludzie go nie skolonizowali. Zabawne. Na filozofię mi się zebrało. Kurna, zabawne.

 

Jak już się ocknąłem, z wielkim bólem w kościach, zobaczyłem, że jestem w jakiejś małej grocie i leżę na rumowisku świeżo pokruszonych skał. Po przeciwnej stronie groty, przez jakieś dziury w sklepieniu, biły snopy światła. Wstałem jakoś, i rozejrzałem się dokładniej.

 

Parę metrów dalej, w tym samym rumowisku, leżał Trofim. Tak samo jak ja, rozłożony niby ukrzyżowany. Miał na sobie tylko kombinezon i buty, których ja też nie zdjąłem. Biegliśmy w końcu. Trofim jednak sprawiał wrażenie martwego, w przeciwieństwie do mnie, on zdjął swój hełm w panice, ja, chwała Lucyferowi, nie zdążyłem. Zalana krwią twarz sprawiła, że bez ceregieli podszedłem do niego.

 

Przyklęknąłem nie sprawdzając nawet pulsu. Byłem za bardzo zaaferowany tym co ściskał w prawej dłoni. Miał tam dwa rubiny jakie wydłubał nożem z posążka. Nie jestem w stanie oddać tego słowami, w ogóle nie jestem, ale te dwa rubiny były więcej niż niesamowite. Jak jakieś pieprzone czarne dziury ściągały mnie, jakby kazały się zabrać z dłoni nieboszczyka.

 

Tylko że nieboszczyk wcale nim nie był. Było sprawdzić mu puls, tak sobie pomyślałem. Trofim bez słowa zerwał się i kopnął mnie w kolano. Zabolało jak cholera. Nie byłem mu dłużny i rzuciłem się na niego.

 

Nie wiem jak dokładnie do tego doszło, byłem jak w jakimś kurna amoku, ale po długiej szarpaninie, roztrzaskałem mu głowę kamieniem. W pewnym momencie przewróciłem go na plecy i po prostu chwyciłem co było pod ręką. Uderzyłem go w zalane krwią czoło dokładnie trzydzieści razy. To pamiętam, będę pamiętał do końca życia. Łatwe to będzie, zapewne za długo to ja nie pożyję.

 

Zabrałem rubiny z jego dłoni. Była mocno zaciśnięta, musiałem użyć mojego narzędzia zbrodni by połamać palce. Jak perły z małża kurna. Plątałem się trochę po grocie jak pijany i naćpany jednocześnie. Kiedy usłyszałem tupot, otrzeźwiałem błyskawicznie.

 

Jak jakaś pieprzona ćma, rzuciłem się do snopów światła i potknąłem lecąc na pysk. Tupanie ustało kiedy z duszącym płuca wrzaskiem kuliłem się pod ścianą. Zasłaniałem się rękami jak jakaś małpa. W ramach spowiedzi : podobnie słaniali się ludzie po oberwaniu fosforem w San Francisco.

 

Kiedy ręce zaczęły mi drętwieć, odważyłem się je opuścić. Zobaczyłem jak ten czarny potwór sobie stoi. Po prostu, stoi na granicy plamy światła jakie lało się z dziurawego stropu. Stał i się nie ruszał, jego puste oczka wbijały się we mnie. Źle napisałem, on nie stał i nie wbijał oczu, on stoi i wbija oczy. Tu i teraz, właśnie w tym jebanym momencie jak to piszę na telefonie. Trzy metry ode mnie.

 

Ja przyciśnięty do ściany jak tylko mogę i on będący tak blisko jak tylko może. Chce mi się rzygać za stresu. Znaczy się, chciało mi się, ale siedzę już nie wiadomo ile w tym snopie światła i stukam w potrzaskany wyświetlacz. Zrobiłem temu bydlakowi nawet parę fotek, nawet szeroko się uśmiechnął.

 

Na prawo znajduje się jakiś korytarz, biegnie stromo w górę. Mogę nim pobiec, jest na tyle wąski że się zmieszczę a ten skurwiel nie. Jest jeden problem, snopy światła nie padają tam. Jest półmetrowa strefa śmierci. Iść czy nie iść? Zdechnąć pociętym przez to coś czy zdechnąć w pół kroku uciekając? Oto jest pytanie, jak to mówił jakiś poeta.

 

W sumie, to całkiem dobrze mi tu. Stukam sobie w ekranik, posegregowałem zdjęcia na kości pamięci z hełmu, skała grzeje przyjemnie. A ten czarny jak Kosmos potwór przysuwa się do mnie milimetr po milimetrze razem z przesuwającym się snopem światła. Szkoda że Mars się kręci.

 

Jakiś czas temu zacząłem słyszeć muzykę, heavy metal że tak to ujmę. Gdzieś tam na powierzchni jest bitwa, na pewno. Dokładnie słyszę działa i machiny. Trzeba się zdecydować, próbować uciec czy zdechnąć tutaj jak Miron i Trofim? Jak ten cały VIP, scił i tych wszystkich zamordowanych przez nas ludzi?

 

Moje ostatnie słowa : Chwała Najjaśniejszemu Szachinszachowi i za Zwycięstwo! Oby Skurwysyn Najjaśniejszy następnym razem samemu zapierdalał po marsjańskich jaskiniach.

 

***

 

Tekst się skończył. Felczer przeciera oczy ze zmęczenia. Łzawią nieprzystojnie a brudne rękawy kitla tylko podrażniają i pogarszają sprawę. Ze łzami skapującymi na ekran tabletu wchodzi w "Nowy Folder".

 

Tak szybko jak powiększa pierwsze ze zdjęć, tak szybko wyłącza tablet. Gardło ściska mu kolczasta obręcz strachu. Chowa urządzenie pod fartuch. Odczekuje aż oczy przestaną piec, aż oddech się uspokoi. Zrywa maseczkę z ust i wyciera nią rozpalone, zalane potem czoło.

 

Wstaje na nogach jak z waty. Przywiera całym ciałem do lodowatej powierzchni skrzyń na urny.

 

Nasłuchuje.

 

Cisza.

 

Żadnej burzy piaskowej, żadnych biegających sołdatów czy krzątających się pielęgniarzy. Na miłość Lucyfera, na jego światło i cuda, żadnego tupotu! Cisza. I to go niepokoi.

 

Felczer wychodzi z magazynu, w środku był tylko on, drzemiący pielęgniarz musiał już wcześniej opuścić pomieszczenie. Stopniowo zwiększa szybkość swoich kroków, robi tak za każdym razem jak dostrzega martwego sołdata czy pielęgniarza.

 

Ciał jest sporo, każde naznaczone wieloma bezkrwawymi szramami.

 

Kiedy wpada na salę ciał jest jeszcze więcej a krwi znów, zupełnie nie widać. Jedyną czerwienią na sali, jedyną wartą uwagi, czystą i szlachetną czerwienią są dwa błyszczące rubiny w dłoni żołnierza z Brygady Piechoty Specjalnego Przeznaczenia. Potykając się o prawie że rozciętego na kawałki Damazego, felczer dopada do łóżka jednorękiego.

 

- Oddaj je! - wrzeszczy próbując wyrwać klejnoty.

 

Dłoń mężczyzny jednak zaciska się za mocno. On sam się szczerzy szyderczo.

 

- A co się stało?

 

- Ty idioto! To coś do nich lgnie!

 

- Sam się domyśliłem.

 

Szarpią się gwałtownie. Wygląda to zapewne komicznie, gorączkujący felczer skaczący przy kozetce elitarnego piechura inwalidy. Monitor rejestrujący funkcje życiowe jednorękiego wskazuje na zwiększone ciśnienie.

 

- Oddaj! Trzeba je wyrzucić! - zdziera sobie gardło felczer.

 

- Za dużo wycierpiałem za to jebane Królestwo! Nie!

 

- Ty zasrany obłąkańcu, dawaj!

 

- Należy mi się chyba jakieś zadośćuczynienie! Za San Francisco! Za Ganimedesa! Za każdy obrzygany kawałek skały na jaki mnie wysyłano! Po co? Po co im to? Po co...

 

Żołnierz nie dokańcza tyrady, porwany z szafki skalpel dźga go w krtań. Później między żebra. Jeszcze później w oczy. Na koniec opada parę razy gdzieś w brzuch. Felczer nie panuje nad swoimi ruchami, wzrok zasłaniają mu dwie krwawe sfery.

 

Zamaszystym ruchem otwiera jedną z szufladek szafki. W drżących dłoniach lśni mu metalowa ampułka ze środkiem eutanazyjnym. Wbija igiełkę ampułki w nadgarstek prawej dłoni żołdaka, ruch wyćwiczony, skuteczny.

 

Wyszarpuje rubiny z trupiej garści. Jak perły z małża. Opada w drgawkach na ciało dryblasa z BPSP. Dyszy jakby właśnie wrócił z przechadzki po pierścieniach Saturna. Po chwili podnosi głowę. Pot na jego czole miesza się z krwią niedawnego pacjenta.

 

Na końcu sali, pod zatrzaśniętymi drzwiami śluzy, stoi on, stoi to coś. Czarny jak najgłębsza Otchłań Kosmosu. Potwór. Demon.

 

Zwierzęce wycie strachu zatyka gardło felczera. Mimo iż rozpalony i wyczerpany, znajduje siły by uciekać. Lekki tupot jest słyszalny aż za dobrze. Kiedy wpada do korytarza, potyka się i ląduje na twarz. Czuje jak usta zapełniają mu się krwią. Niedobrze, trzeba będzie wstawić kolejną plombę. Podnosząc się dostrzega twarz młodego sołdata, ledwie rekruta. Twarz ta jest rozcięta na skos, rana wielka niczym dziura w kadłubie ostrzelanego czołgu.

 

Tupot jest natarczywy. Łydki aż kłują kiedy felczer podrywa się. Nadwyrężają się stopy i kolana, od dłuższego czasu mu doskwierające. Pod sklepieniem czaszki huczą tylko : "Dziura w kadłubie! Magazyn z amunicją!".

 

Wpada do magazynu, jak obłąkany bełkocze dziękczynną modlitwę do Pana Światła Lucyfera, za otwarte drzwi. Biegnąc między skrzyniami i beczkami zwala za siebie co tylko może. Kiedy wreszcie wypada przez ogromną, wyrwaną miną kasetową dziurę, jeden z zagiętych do środka poszarpanych strzępów kadłuba wżyna się w jego lewą nogę.

 

Upadając na rdzawą ziemię czuje jak szaleńczo żywy ogień bólu trawi okolice lewej łydki. Mimo to, mimo wlokącego się za nim kawału mięsa, gna ile sił. Lekki tupot rozbrzmiewa niebezpiecznie blisko. Pędzi dalej, między poszarpanymi lejami po bombach, między łachami transmutowanego z piachu szkła, między zupełnie nie nadającymi się do identyfikacji wrakami machin wojny. Och, są też ciała zabitych obu stron, ale to chyba oczywiste.

 

Tupot nie odpuszcza. Przynajmniej burza piaskowa już przeszła, majaczy gdzieś w dali.

 

Felczer w końcu upada. Jest pewien, że to przez utratę krwi. Z oczu leją się łzy, gorzkie i wzbudzające odruchy wymiotne. Usta smakujące bezwiednie ten niemiły płyn, są wygięte resztkami sił w uśmiechu.

 

Felczer nigdy by się nie spodziewał, iż ucieszy go widok statku Samodzielnego Batalionu Sądu i Dyscyplinowania Dezerterów.

 

Smukły, obsydianowo błyszczący kształt statku egzekutorów przywodzący na myśl bumerang. Sztywne, zamaskowane postacie jego załogi, każdy w płaszczu, każdy w czerwonym hełmie wyglądającym trochę jak te kilkusetletnie maski przeciwgazowe z muzeów. Jeden z tych właśnie ponurych i emanujących aurą władzy egzekutorów podszedł do felczera. Na pagonach miał pułkownika.

 

Leżący na ziemi musiał zadzierać głowę by spojrzeć na sztywno wyprostowanego oficera.

 

- Czemu nie jesteście na froncie żołnierzu?

 

- Ja...

 

- Czemu nie walczycie za zwycięstwo Królestwa Królestw?

 

- Stało się coś strasznego...

 

- Widzę żołnierzu. Jesteście medykiem a dezerterujecie. Zostawiacie towarzyszy broni w potrzebie. Pewnie teraz wykrwawiają się gdzieś na marsjańskim piachu. Na przykład z ranioną nogą.

 

Nagle przy egzekutorze pojawia się drugi, niemal identycznie ubrany, tylko bardziej przysadzisty, generał-major jak głosiły wzory na pagonach.

 

- Od niego biją fale. Nie męcz chłopa - odezwał się.

 

Pułkownik kiwa głową i klęka. Felczer zaciska pięść jak tylko może, ale egzekutor jest silniejszy. Zabiera rubiny. Wstaje i podaje je generałowi-majorowi. Ten odchodzi wolnym krokiem.

 

- Walnąć rakietą w tamten lazaret - rozkazuje przysadzisty generał-major - Żeby nie było żadnych śladów. A... Seleukos, weź go kropnij.

 

Trójkątne silniki statku SBSDD furkoczą. Rozlega się strzał Archlugera modelu S1000, ulepszona, świetna konstrukcja. Statek po paru chwilach odlatuje wzburzając wielkie chmury pomarańczowego pyłu.

 

W kłębach tego pyłu z ziemi marsjańskiej poderwanego, majaczy rachityczna sylwetka. Jest czarna jak noc kosmiczna, szczudlaste członki ma i na skos skrzyżowane skrzydła kanciaste.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania