Poprzednie częściNieoczywiste

Nieoczywiste część 3

Co do prawiącego zagadki dziwaka, to nie pozostał po nim żaden ślad. Ulotnił się niczym kamfora.

 

– Jest pan blady jak ściana. Dobrze się pan czuje? – nie ustępowała dziewczyna, wyraźnie nie mająca pomysłu co zrobić z facetem, który gapi się jak zahipnotyzowany w jakieś skaleczenie na dłoni i poplamioną juchą kopertę, a na dodatek sprawia wrażenie kogoś, kto wpadł tu z innego wymiaru.

 

Ireneusz znajdował się w stanie totalnego oszołomienia, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że wygląda, jakby był na potężnym głodzie narkotykowym albo w delirium chwilę po zaaplikowaniu sobie jakiegoś świństwa, toteż postanowił nie konfundować nikogo dłużej i dać drapaka z tej tak do niedawna lubianej przez siebie kawiarenki. Musiał na spokojnie przeanalizować to, co zaszło, ale wśród ludzi spoglądających na niego jak na fiksata nijak nie potrafiłby tego dokonać.

 

– Miałem dziś diabelnie ciężki dzień i po prostu, zamyślony, chwilowo trochę odleciałem – odparł siląc się na przekonujący ton, chociaż wiedział, jak mało wiarygodnie brzmi jego bajeczka.

 

Za wszelką cenę pragnął nie uczynić już niczego, co zrodziłoby podejrzenia względem jego stanu i wywołałoby dalsze grymasy zdegustowania. Niestety, kiedy Ireneusz spróbował powstać na równe nogi okazało się, że jest jak z krzyża zdjęty, jego siły witalne w toku niecodziennej pogawędki z tajemniczym jegomościem gdzieś wyparowały. Jeszcze minutę wcześniej, prawdopodobnie wskutek szoku po swym doświadczeniu, nie zauważał u siebie symptomów takiego wypompowania. Teraz, czuł się, jakby przed chwilą zakończył bieg w maratonie, podczas którego uczestnikom kazano tarabanić na plecach worki zapełnione cegłami.

 

Całe szczęście, Ireneusz nie padł jak kłoda pod wpływem uczucia niepojętego wyczerpania. Przez dłuższą chwilę stał zgarbiony, dygocząc na całym ciele i opierając się o stolik gromadził w sobie siły do tego, aby jak najnaturalniej opuścić kawiarnię i wrócić do swojego mieszkania. Wiedział, iż znajduje się pod czujną obserwacją swych niechcianych spektatorów i nie może w nieskończoność tkwić tu niczym sparaliżowany.

 

Gdy miał już wątłą nadzieję na to, że nie zblamuje się ponownie, obdarował nadal zaniepokojoną kelnerkę niedbałym uśmiechem, po czym skierował się ku wyjściu tak chyżo, jak na to tylko pozwalał skromny rezerwuar dostępnej mu energii.

 

Po wydostaniu się na uliczny rozgwar jął kroczyć wolniutko, nie skupiając zbytnio uwagi na czymkolwiek, co go otaczało i modląc się w duchu, by nie natknął się na jakiegoś znajomego, który mógłby wciągnąć go w męczącą i tak dla niego teraz niepotrzebną rozmówkę. Chciał zogniskować myśli na nietuzinkowym przeżyciu, ale im usilniej podejmował się prób jakichś rozważań, tym bardziej stawało się dlań jasne, że na razie najlepiej będzie, jeśli skoncentruje się na dotarciu do swego ustronia. Miał nadzieję, że tam, w spokoju uda mu się jakoś z rozsypanki wrażeń, zalęknionych myśli i nieprzejrzystych supozycji zmontować logiczną całość. Zdawał sobie sprawę, iż w przeciwnym wypadku niechybnie wpadnie w matnię szaleństwa.

 

Był zadowolony z tego, że nie licząc przelotnych oznak zatroskania nie przyciągnął niczyjej uwagi na tyle, żeby musiał odpowiadać na irytujące serie pytań, czy aby na pewno dobrze się czuje. Był przeraźliwie blady i stawiał kroki, jakby jego świadomość tonęła w odmętach maligny, jednak starał się utrzymać równe tempo, co zaowocowało relatywnie bezproblemowym dotarciem do drzwi kamienicy.

 

Jadące wraz z nim windą młode małżeństwo zerknęło tylko na niego i kiedy upewniło się już najwyraźniej, że Ireneusz raczej nie zafunduje im za moment widoku swojego ostatniego posiłku, na nowo zajęło się pełną sugestywnych spojrzeń pogaduszką.

 

Krytyk literacki pokonał korytarz wiodący do drzwi mieszkania, które aktualnie jawiło mu się najcudowniejszym azylem.

 

Parę minut później wylegiwał się już na kanapie i omiatając beznamiętnym wzrokiem wypełnione książkami regały zaczął dywagować nad niezwykłym doświadczeniem mijającego dnia.

 

Bóg jeden wie, jak straszliwie pragnął móc wierzyć, że to, co przeżył stanowiło wyłącznie owoc zbyt bujnej wyobraźni, optyczne złudzenie bądź cudaczną facecję. Z drugiej jednak strony nie miał żadnych wątpliwości, iż przez cały czas spędzony w kawiarni z jego percepcją było wszystko w porządku, a to, co widział nie wolno mu oceniać jako produkt imaginacji, lecz coś, co faktycznie miało miejsce. Natomiast hipoteza o oryginalnym dowcipie również wydawała się nieprzekonująca, gdyż Ireneusz nie łudził się, że ktokolwiek chciałby robić sobie tyle zachodu dla utarcia mu nosa. Wiele osób go nie cierpiało, ale jest przecież tyle innych prostszych sposobów na to, by uzewnętrznić swoją niechęć. Nie trzeba od razu zatrudniać jakiegoś dziwaka o gębie seryjnego mordercy, ażeby bełkotał koszałki-opałki, siląc się przy tym na językową galanterię.

 

Gdy tak dywagował, nagle przypomniało mu się o zaproszeniu wręczonym mu przez tajemniczego osobnika. Zbeształ się za to, iż kompletnie wyparowała mu z głowy kwestia inwitacji od nieznanej mu wedety śmietanki towarzyskiej. Liczył na to, że znajdzie w niej odpowiedź na nurtujące go pytanie: co miała znaczyć cała ta jasełka, której mimowolnie stał się uczestnikiem?.

 

Wyjął z kieszeni marynarki kopertę i ze zdumieniem stwierdził, że z formułką zawierającą jego imię i nazwisko jest wszystko jak należy. Uznał, że widok spływającej po papierze, przypominającej krew cieczy, musiał być jednak efektem rozstrojonych nerwów. Otworzył kopertę, wyjął z niej karteczkę zdobioną frymuśnymi ornamentami, a oto, co z niej wyczytał:

 

"Sławetny pogromca nieprawości oraz czuły opiekun zbłąkanych dusz, jego wielmożność Demorgorgon, ma przyjemność zaprosić Pana Ireneusza Potwarzyckiego na bankiet połączony ze spektaklem najnowszego dzieła mistrza pióra, Ruperta Crudelitasisa. Przyjęcie odbędzie się niezwłocznie po zaistnieniu najfortunniejszych okoliczności do zainaugurowania zabawy. Obecność obowiązkowa."

 

Wszelkie nadzieje Ireneusza, co do możności uzyskania z treści zaproszenia jakichkolwiek wskazówek prysły niczym mydlana bańka. Nie dość, że krytyk literacki nie miał pojęcia kim jest sam organizator rautu ani ów “mistrz pióra”, to jeszcze nigdzie nie widniały tak istotne informacje, jak to, kiedy i gdzie konkretnie wydarzenie będzie miało miejsce. Potwarzycki zastanawiał się, co ma znaczyć wzmianka o najlepszych okolicznościach dla rozpoczęcia bankietu, a także po jakie licho umieszczać tą pompatyczną tytulaturę. Do tego nie w smak było mu narzucanie obligatoryjnej obecności na jakimś zbytecznym dla niego mityngu. Słowem, lektura zaproszenia zaowocowała kolejnymi wątpliwościami.

 

Ireneusz wahał się, jaki wariant wyjaśnienia całej tej poronionej sytuacji winien zaaprobować. Nie miał zamiaru udawać się na żadne prokurowane przez znudzonego krezusa spotkanie. Bił się z myślami, pragnąc znaleźć rozwiązanie aż wreszcie zdecydował, że musiał stać się ofiarą niespotykanie wprost wykolejonego szpasu, który uzna za osobliwe urozmaicenie prozy dnia codziennego, aczkolwiek nie będzie czynił absolutnie nic, aby unaocznić swoją chęć dalszego uczestnictwa w wyszukanej zabawie.

 

Ireneusz nie miał zamiaru poświęcać już nawet minuty na rozważanie genezy wydarzeń tego dnia. Aktualnie, jego największe pragnienie ograniczało się do wygodnego łóżka oraz snu, więc postanowił, że nie będzie nawet silił się czytać pierdyliarda maili, które zapewne oczekiwały na jego uwagę, natomiast cyzelowanie najnowszej recenzji odłoży na dogodniejszą chwilę.

 

Przekąsił więc to, co upichcił poprzedniego dnia, wziął szybki prysznic i rzucił się w objęcia Morfeusza, łaknąc natychmiastowego ukojenia. Sen wziął go w swe władanie niemal od razu. Gdy Potwarzycki resztką świadomości utrzymywał jeszcze łączność z rzeczywistością, przemknęło mu przez myśl, że musiał być kompletnym tumanem skoro pozwolił, by jakiś amator kwaśnych jabłek wciągnął go w swoją gierkę.

 

– Pobudka serdeńko, no, już kończymy to wałkonienie. Ileż ci ludzie tracą czasu na nonsensowne bomblowanie w pierzynie. – zabrzmiał poirytowany głos, budząc Ireneusza z drzemki.

 

Nasz krytyk literacki początkowo sądził, iż ma jakieś omamy słuchowe, jednak jeremiada, która tak brutalnie przerwała jego odpoczynek, wydawała się aż nazbyt realna. Przetarł powieki, ziewając przy tym niepohamowanie, a następnie usiadł na brzegu łóżka. Z wolna, jego wzrok jął rozróżniać kontury poszczególnych mebli i innych przedmiotów, przyzwyczajając się do mroku, który panował w sypialni. Wtem, zauważył coś upiornie niespodziewanego.

 

– Co jest do ciężkiej cholery?! – wrzasnął z przestrachem Ireneusz.

 

Przyczyną tej nerwowej reakcji była rozparta w jego fotelu persona, sprawiająca wrażenie zastygłej w bezruchu.

 

W głowie rozbudzonego już definitywnie krytyka literackiego zaczęła się istna gonitwa myśli. Kim jest ten człowiek? Jak dostał się do jego mieszkania? Po jakiego grzyba wbija w niego wzrok, milcząc tak diabelnie niepokojąco?

 

“ Jeżeli skurwiel ma przy sobie broń, to jestem wobec niego bezbronny, a o zadzwonieniu na policję nawet nie mam co marzyć, bo bydlak zdołałby mnie ukatrupić pięć razy nim udałoby mi się wykonać telefon. Po prostu tkwię po uszy w gównie”

 

Strach do szczętu zmroził Ireneuszowi krew w żyłach, gdy ten zrozumiał, dlaczego obserwujące go indywiduum wydaje się dziwnie znajome. Długi, wyraźnie za duży płaszcz zdradził Potwarzyckiemu z kim ma do czynienia. Ekscentryczny jegomość z kawiarenki najwidoczniej postanowił nie dać za wygraną i nie pozwolić na to, aby plany wciągnięcia Ireneusza w niecodzienną rozgrywkę spaliły na panewce.

 

Zdezorientowany mężczyzna rozważał najróżniejsze opcje wyjścia z tej sytuacji, lecz żadna nie była na tyle dobra, ażeby móc dla niej zaryzykować jakąś nieprzewidywalną reakcję niewątpliwie zbzikowanego osobnika. Miał nadzieję, że plotący androny szajbus dał sobie spokój ze swoimi chorymi zamiarami, jednak teraz Ireneusz pojął w jakich tarapatach się znalazł. Wiedział, iż skoro cudak wykazał na tyle dużo determinacji, by włamać się do jego mieszkania, to raczej nie będzie łatwo odprawić go tam skąd przybył.

 

Ireneusz nie musiał dłużej roztrząsać tego, jak wykaraskać się cało z opresji, gdyż zalegającą w pomieszczeniu ciszę przerwał znajomy, przymilny głos:

 

– Wprost fantastycznie, że jest pan znowu na jawie – skonstatował.– Tuszę, iż drzemka była odprężająca, a teraz do rzeczy, nie mamy zbyt wiele czasu na pogaduszki. Czy raczył Pan zaznajomić się z wręczonym przeze mnie zaproszeniem? – zaindagował, wciąż bacznie lustrując Potwarzyckiego swymi onyksowymi oczyma.

 

Krytyk literacki czuł, iż chwyta go w kleszcze gniew. Nie miał ochoty na współpracowanie czy wypełnianie poleceń nękającego go szajbusa. Błyskawicznie przestał zważać na możliwe niebezpieczeństwo, zagrażające mu ze strony niepożądanego gościa. W głowie kołatała mu kusząca myśl, by zwyczajnie obsobaczyć mężczyznę za bezprawne wtargnięcie do mieszkania i wymierzyć mu rzetelnie fangę w gębę. Powstrzymał się jednak od wprawienia w czyn tego zamiaru, co nie znaczy, że chciał znowu pozwolić dziwakowi na omotanie go eleganckim słowotokiem.

 

– Tak, zaznajomiłem się z pańskim wszawym zaproszeniem, ale niech lepiej powie mi Pan, jak się tu dostał i czemu w ogóle nie che dać mi świętego spokoju – odparł tonem, świadczącym o poważnym rozsierdzeniu.

 

Rozparty w fotelu oryginał najpewniej dostrzegł w rozdrażnieniu targającym Ireneuszem jakiś szczególny odcień komizmu, gdyż jego wątłe członki, tak jak wcześniej w kawiarence, zatrzęsły się z powodu ataku sardonicznego rechotu. Ta niezrozumiała reakcja wpędziła naszego krytyka literackiego w chwilowe zdumienie, które jednak błyskawicznie przeobraziło się w początkową wściekłość. Salwy śmiechu okrutnie nadwyrężały nerwy Ireneusza, którego wzrastająca z sekundy na sekundę furia groziła paskudnym wybuchem.

 

Tymczasem, szampański nastrój znajomka Potwarzyckiego w dalszym ciągu manifestowany był w najbardziej irytujący sposób. Zdawało się, że dziwak usłyszał właśnie witz prima sort, który nie mógłby nie wywołać uśmiechu nawet na obliczu największego zgorzknialca. Miotany paroksyzmami dzikiego rozweselenia, mężczyzna zsunął się z fotela na dywan i z podkurczonymi nogami, prezentując widok parodii pozycji embrionalnej, nadal oddawał się swej uciesze.

 

Ireneusz miał po dziurki w nosie całej tej tragikomedii. Nie potrzebował już żadnych dowodów, aby móc bez cienia wątpliwości stwierdzić, iż ma do czynienia z człowiekiem obłąkanym. Ani myślał pozostawać biernym, podczas gdy ów fiksat, zupełnie nie odczuwając wagi swego postępku, wił się przed nim w frenetycznej uciesze.

 

Wstał więc z łóżka i zaczął przemierzać sypialnię, kierując się do komody, na której zostawił telefon, kiedy, rzekomo pozbawiony kontaktu z rzeczywistością wesołek zerwał się z nagła na równe nogi, zastępując mu drogę.

 

Ireneuszowi zaświtała myśl, że być może czeka go jakaś bójka z opatulonym płaszczem dziwakiem, lecz będąc do tego stopnia rozwścieczonym mógłby rzucić się z pięściami choćby i na tuzin szaleńców.

 

– Przejdź mi z drogi kretynie! Nie mam zamiaru dalej zawracać sobie głowy tobą i twoim cholernym zaproszeniem! Niech lepiej policja zatroszczy się o to, byś trafił do jakiegoś pierdolnika dla takich oszołomów, jak ty! – zakrzyknął z furiackim błyskiem w oku.

 

Rozmówca Potwarzyckiego nie sprawiał wrażenia nawet odrobinę skonfundowanego. Jego fizjonomia emanowała życzliwością. Krytyk literacki nie usiłował wyminąć delikwenta. Co gorsze, chociaż wciąż był zaperzony, to odczuwał również niewytłumaczalny respekt przed stojącą vis-a-vis osobliwą figurą. Teraz dopiero w pełni uzmysłowił sobie, jak wysoki oraz anemicznie chudy jest nękający go jegomość. Jednak to nie fakt, iż Ireneusz musiał zadzierać głowę, by spojrzeć w fizys interlokutora ani też widok poły płaszcza układającej sie tak, jakby okrywała ciało więźnia obozu koncentracyjnego wywoływał to dziwne uczucie. To świdrująca go para czarnych oczu implikowała specyficzną odmianę szacunku, ocierającego się o wstręt, z powodu odpychającej powierzchowności mężczyzny.

 

Gniew Ireneusza topniał z wolna pod wpływem sondującego go wzroku. Uznał, że może wysłuchać tego, co fioł chce mu przekazać, lecz nie znaczy to, iż czynił sobie nadzieje, co do tego, iż gadanina ekscentryka będzie zasadzać się na jakichkolwiek racjonalnych podstawach.

 

– Serdeńko, po jakie licho wpadać w takie rozgorączkowanie, kiedy można miast tego podelektować się inteligentną rozmową. Człek o niebanalnej osobowości, taki jak Pan, winien zdawać sobie sprawę z rangi subtelnej konwersacji dwóch znakomitości, bo chyba tak można odnieść się do naszego duetu, hę? – zagaił z filuternym błyskiem w oku.

 

– Do stu diabłów, imbecylu! – zbiesił się powtórnie Ireneusz, walcząc z pragnieniem rozszarpania swego rozmówcy na strzępy. – Zrozumże wreszcie, że kompletnie nie interesują mnie twoje rojenia. Potrzebujesz konwersacji, ale z psychiatrą, który trafnie zdiagnozuje twój stan i zdoła zdzierżyć tą paplaninę!

 

Z jednej strony chciał za wszelką cenę dostać się do telefonu i po jakiejś pół godzinie wrócić do krainy snu, a z drugiej czuł nadal przedziwny respekt przed oszołomem.

 

Ten zaś sprawiał wrażenie uradowanego całą sytuacją i ani myślał przejmować się tym, co Potwarzycki sądził o jego zdrowiu psychicznym. Obserwował inteligenta tak, jak cierpliwy i kochający rodzic mógłby patrzeć na tupanie nóżką rozzłoszczonego czterolatka.

 

– Widzę, iż znowu jestem Panu winien przeprosiny za moje niestosowne zachowanie. To niewybaczalne, że pozwoliłem sobie na taki gwałt na konwenansach, jednak gdyby tylko widział Pan swoją minę… – dziwak w porę stłumił śmiech i familiarnie poklepał Ireneusza po ramieniu.

 

– Przejdź Pan do sedna, bo…

 

– Bo zadrynda Pan tym ciekawym urządzonkiem do waszych nieustraszonych służb? – wtrącił drwiącym tonem mężczyzna. – Śmiem twierdzić, że wyszedłbyś na tym mój ty milordzie gorzej niż ja, zważywszy na moją umiejętność ulatniania się, gdy w danym miejscu robi się odrobinę zbyt nerwowo – skonstatował, otaksowując Ireneusza wzrokiem .

 

– Znalazł się pieprzony Gandalf! Jaką jeszcze bzdurę mi sprzedasz? Może jeszcze za pazuchą masz czarodziejską różdżkę i zrobisz małe hokus pokus?

 

Ireneusz starał się utrzymać pozór tego, że wciąż znajduje się w stanie, w którym bez wahania mógłby skopać wymoczkowi cztery litery. Najgorsze było to, iż czuł, jak ulatuje z niego cały kontenans.

 

Jego rozmówca bynajmniej nie wydawał się rozbawiony tym żartem. Rysy nietypowego wagabundy w okamgnieniu stężały, spojrzenie czarnych jak onyks oczu stało się wyjątkowo trudne do zniesienia, a atmosfera w pokoju zaczęła być dla Potwarzyckiego tak niepokojąca, że zakiełkowało w nim pragnienie natychmiastowej rejterady gdziekolwiek, byleby dalej od obłąkańca.

 

Mężczyzna spokojnym kroczkiem zbliżył się do okna i patrząc na pogrążone we śnie miasto rzekł:

 

– Raduje mnie, że przeczytałeś już zaproszenie, które ci wręczyłem. Niewątpliwie wydało ci się ono bełkotem szaleńca…cóż, wszyscy tak zawsze myślą, a potem i tak każdy zmienia zdanie. Ba, nawet błaga, żeby nasz bankiet się już skończył, kiedy to zazwyczaj nawet nie zdoła się jeszcze na dobre rozkręcić.

 

Nasz znękany krytyk literacki wyczuł, iż jego gość nie zamierza już silić się na kordialny ton i prawienie bon motów zorientowanych na wywołanie rozbawienia w gronie starych znajomych. Jeszcze kilka minut wcześniej miał ochotę rzucić się chudeuszowi do gardła, ale teraz, gdy stało się jasne, że etap uprzejmej pogaduszki został zakończony, strach jął go chwytać w swe mocarne kleszcze.

 

Po dłuższej chwili milczenia mężczyzna obrócił się do niego i pstryknął palcami spomiędzy których wystrzeliło kilka iskier, wpędzając Ireneusza w ogłupienie. Ciekawsze jednak było to, że wskutek triku opatulonego płaszczem ekscentryka okno w sypialni gwałtownie się otworzyło, wpuszczając do pomieszczenia podmuch chłodnego, nocnego powietrza.

 

Potwarzycki sprawiał wrażenie, jakby lada moment miał pojechać do Rygi, gdyż stał się biały niczym marmur i wyraźnie walczył z zaistniałymi znienacka żołądkowymi turbulencjami. Zachwiał się na nogach, wykonał rękoma kilka cudacznych ewolucji po czym rymnął z hukiem na podłogę.

 

Co prawda szybko wróciły mu zmysły i doczołgał się do fotela, na którym z ulgą spoczął. Był cały zlany potem i wiedział doskonale, że dopadł go jeden z jego najwstrętniejszych wrogów, czyli atak paniki, występującej u niego przy okazji jakichś niespodziewanych zdarzeń wyłamujących się z kieratu codzienności, a to, co ujrzał, w połączeniu z narastającymi od paru minut obawami stanowiło wybuchową kombinację.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania