Notatka Znaleziona w Tunelu 1/4

Nie zostało mi wiele czasu, ale mam nadzieję, że zdążę jeszcze zapisać tu wszystko, co doprowadziło mnie do tego miejsca. Być może wkrótce będzie to jedyny ślad, jaki po mnie pozostanie.

 

Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu, podczas zabawy, którą wyprawiłem z moimi znajomymi. Nie różniła się bardzo od zwykłej studenckiej imprezy – po pokoju krążył skręt, przenośny głośnik dudnił muzyką, a każdy z nas trzymał w dłoniach po butelce z piwem. Tylko że zamiast rozłożyć się w pokoju czy zwiedzać lokalne puby, my bawiliśmy się w tunelu. A dokładniej w salce pod moim pokojem, dobre dwa metry pod ziemią, będącej przedsionkiem gęstej, rozłożystej sieci korytarzy, które przypadkiem odkryliśmy sześć miesięcy temu.

 

Ktoś inny pewnie zawiadomiłby o tym policję albo nauczycieli, ale nie my. My byliśmy w wyjątkowej sytuacji – nasza uczelnia, South Carolina University, jest bardzo prestiżowym i niezwykle rygorystycznym miejscem, z tradycją sięgającą jeszcze czasów rewolucji amerykańskiej. Jeżeli ktoś chce się tu uczyć, musi się przygotować na przynajmniej trzy lata bez alkoholu, tytoniu, e-papierosów, głośnej muzyki, marihuany i właściwie czegokolwiek, co sprawia ludziom przyjemność. Pokoje są regularnie sprawdzane, bary i puby miewają losowe naloty dyrekcji, a miasteczko akademickie wolno nam opuszczać tylko w weekendy. Jedynym okresem wolności są wakacje i święta, ale i wtedy trzeba uważać – zdjęcie z butelką wódki może oznaczać zawieszenie, filmik na którym palisz marihuanę powtarzanie roku. Ci, którzy są na tyle głupi, by w swoich relacjach po pijaku krytykować wykładowców, niedługo potem kończą studia.

 

Właśnie dlatego gdy razem z moją współlokatorką odkryliśmy te tunele, pojawiła się w nas pewna pokusa. Oto było przed nami miejsce, gdzie mogliśmy w spokoju zbierać się i bez żadnego ryzyka pić, palić, słuchać porządnej muzyki i robić cokolwiek nam się podobało. Trzeba było tylko przeszmuglować tu odpowiedni zapas piwa, a na to znaliśmy już wiele sposobów. Mieliśmy stracić taką okazję?

 

Na początku mieliśmy zabawić się tu tylko raz i zaraz wszystko wyznać. Sześć miesięcy później, o tunelach nadal wiedzieli tylko nasi znajomi. Stały się naszym własnym, sekretnym klubem. Mówiliśmy na siebie „Tunelowcy”.

 

Tamtej nocy, witaliśmy w naszych szeregach nowego członka. Przyjęcie do klubu Miguela, dwudziestotrzyletniego studenta literatury angielskiej, było pierwszym etapem ciągu wydarzeń, który wkrótce miał zmusić mnie do napisania tego tekstu.

 

Obyło się bez niespodzianek. Jak wielu świeżaków, najpierw mocno się zdziwił, potem nieco opierał, a ostatecznie postanowił dać szansę nowemu klubowi. Godzinę później znacznie zmienił podejście. Trudno się dziwić. Po raz pierwszy od ponad roku mógł nareszcie normalnie wypić, zapalić i zrelaksować się, nie martwiąc się o wydalenie ze studiów. Coś takiego niemal każdego skłoniłoby do przemyśleń. Gdy później spytałem go, czy nadal chce nas wydać, tylko się roześmiał.

 

– Żartujesz Jacob?! – przekrzykiwał się przez muzykę – Miałbym stracić trawę, piwo i normalne imprezy? Myślisz, że mi odbiło?!

 

W odpowiedzi uśmiechnąłem się tylko i podałem mu skręta, przy okazji sam wypuszczając pokaźny kłąb dymu.

 

Tak właśnie wyglądało to z większością z tych, którzy odwiedzali nasze tunele. Zaczynali od szoku i niedowierzania, potem postanawiali dać klubowi szansę, by pod koniec nocy stać się już zażartymi obrońcami naszej tajemnicy.

 

Z większością. Bo był od tej zasady wyjątek.

 

Nawet gdy rozmawiałem, cały czas obserwowałem ją kątem oka. Siedziała rozwalona na krześle i piła już chyba dziesiąte piwo, zażarcie starając się nachlać do nieprzytomności. Biło z niej to ponure otępienie, jakie towarzyszy każdemu, kto próbuje utopić smutki w alkoholu.

 

To była Linda. Moja współlokatorka i jedna z tych ambitnych studentek, marzących o staniu się odkrywczynią wielkiego formatu. Nieraz rozmawiałem z nią o planach na po studiach, a ona zawsze odpowiadała z oczyma błyszczącymi z podniecenia. Mówiła o zamiarze zostania noblistką, marzeniach o międzynarodowej sławie, przyszłości jej kierunku i wszystkich obiecujących badaniach, do jakich zabierze się, gdy tylko skończy studia. Niestety, choć harowała na to jak wół, na razie wszystkie jej odkrycia i osiągnięcia szły na konto jej promotorów. Mogłaby znaleźć lekarstwo na raka, a dostałaby jedynie doświadczenie i kilka pochwał na piśmie. To była kolejna rzecz, z którą studenci naszego uniwersytetu musieli się pogodzić.

 

Dlatego gdy znaleźliśmy tunele, bałem się, że natychmiast pobiegnie do władz uczelnianych i wszystko wyśpiewa. Za wiele już poświęciła, by stracić to wszystko w imię i tak zakazanych imprez.

 

I początkowo, taki właśnie miała zamiar. Wtedy jednak przypomniałem jej o prestiżowej nagrodzie, którą jej wykładowca zdobył kilka dni wcześniej za opublikowanie jej pracy. Wspomnienie tego rozgoryczenia wystarczyło, by zgodziła się raz tam napić, by zrobić nieco na złość dyrekcji. Miała zamiar iść następnego dnia, ale tym razem powstrzymał ją kac. Potem musiała iść po badania do kolejnej pracy i tak oto ciągnęło się to już przez dobre pół roku. Linda nieraz mówiła, że trzeba z tym skończyć i obiecywała wkrótce zgłosić wszystko na uczelnię (czasem nawet odgrażała się tym w kłótniach), ale nigdy tego nie zrobiła. Powstrzymywała ją przed tym mieszanka zawiści do uczelni i lojalności do nas. Wiedziała, że wszystkie jej ambicje mogły wziąć przez to w łeb, ale wiedziała też, że po tak długim czasie, uczelnia mogła nie być zbyt wyrozumiała. Dlatego nasz sekret każdego dnia balansował na cienkiej linie jej humorów.

 

Impreza powitalna Miguela trwała całą noc, aż wreszcie zaczęła dogasać. Ludzie robili się senni, piwo i tematy do rozmów się kończyły. Przenośny głośniczek wyładował się kilka godzin temu, a nikomu i tak nie chciało się już słuchać muzyki.

 

W tej typowej, poimprezowej nudzie, ludziom przychodzą do głowy najgłupsze pomysły. Właśnie na taki wpadł wtedy Miguel. I jak wkrótce miało się okazać, gorzej wybrać nie mógł.

 

– Hej, Jacob?

 

– Eeee…? – jęknąłem, wybudzając się z pijackiego półsnu. – O co chodzi?…

 

– Chodźmy zwiedzić tunele.

 

Mój obciążony alkoholem mózg potrzebował chwili, by przetworzyć to co powiedział. Za to gdy już mu się to udało, natychmiast jakby trochę wytrzeźwiałem. Miewaliśmy już różne głupie pomysły, ale na to jeszcze jakoś nikt nie wpadł.

 

– C-co?…

 

– Chodźmy zwiedzić tunele – powtórzył Miguel. – Byliście tam już kiedyś?

 

– Co? Nie… Czemu…

 

– A czemu nie? To chyba lepsze niż tu zgonować, prawda?

 

Najpierw pomyślałem, że on żartuje, ale Miguel wstał i zaczął zachęcać wszystkich, by dołączyli do jego planu.

 

– W porządku ludzie, podnosić się! – zawołał do reszty leżących na podłodze zwłok. – Idziemy zwiedzać tunele!

 

Ku mojemu zaskoczeniu, reakcja była całkiem szybka. Kilku studentów wydało radosne okrzyki, ten czy tamten wzniósł toast i po chwili na nogach było już kilku najbardziej trzeźwych. Zaczęli oni pomagać tym, którzy potrzebowali nieco wsparcia i niedługo byliśmy gotowi do drogi. Nawet Linda się przyłączyła, zapewne nie chcąc zostawać sama z myślami.

 

Ruszyliśmy więc przed siebie. Niektórzy tańczyli, inni się śmiali, ci co bardziej trzeźwi pilnowali, by kompletnie pijani nie odłączyli się od grupy. Mieliśmy iść prosto i tylko prosto, ale dla bandy ledwo trzymających się na nogach studentów nie było to wcale takie łatwe.

 

Od dawna wiedzieliśmy, że tunele są ogromne, ale nigdy nie byliśmy do końca pewni, jak bardzo. Mój znajomy z historii twierdził, że powstały one kilka dekad po założeniu samej uczelni i rozciągały się przez lata, aż w końcu jakiś student, służący bądź łowca niewolników przyłączył do nich także ten gmach. Jeśli to była prawda, mogły ciągnąć się nawet pod całą Ameryką.

 

Bardzo chciałem sprawdzić tę hipotezę i dlatego na początku narzuciłem grupie szybkie tempo. Potem jednak minęło pięć, a następnie dziesięć minut i duch przygody zaczął się ulatniać. Tunele nie dość, że się nie kończyły, to jeszcze bez przerwy rozgałęziały się dalej i dalej, tworząc całe miriady przejść, w których nieraz trudno było określić, co właściwie można uznać za „prosto".

 

Radosny nastrój kompletnie prysnął. Mimo otępienia narkotykami i piwem, powoli zaczęło dochodzić do nas, jak wygląda nasza sytuacja. Nie tylko nie wiedzieliśmy gdzie byliśmy, ale wkrótce mogło też się okazać, że nie wiemy, jak stamtąd wrócić. W końcu jedna z dziewczyn powiedziała na głos to, o czym wszyscy myśleli:

 

– Dobra, wystarczy, zawracamy! Zaraz się zgubimy, a w tych katakumbach na pewno nie ma zasięgu!

 

O dziwo, to stwierdzenie spotkało się z westchnieniami ulgi. Najwyraźniej nikt nie chciał być tym, który wycofa się pierwszy, ale wszyscy czuli, że sytuacja wymyka się spod kontroli.

 

– Święta racja – powiedziałem, po czym klasnąłem w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę – Dobra ludzie, zawracamy! Tylko najpierw ręce do góry, zobaczymy, czy wszyscy są! Jeden, dwa, trzy, cztery… – Byłem pijany i nie wiedziałem, ile osób wyszło, ale mimo wszystko miałem nadzieję, że zauważę, jeśli kogoś będzie brakować.

 

– Hej a gdzie Linda? Brakuje Lindy! Ludzie! Ktoś widział Lindę?!

 

Wszyscy zaczęliśmy rozglądać się dookoła w nadziei, że dziewczyna znajdzie się gdzieś między nami. Kilka osób nawoływało nerwowo, ale bez odpowiedzi. Wtedy ktoś stwierdził, że słyszy jakiś dźwięk dochodzący z jednej z odnóg. Spojrzeliśmy w tamtą stronę, ale nie mogliśmy jednak dostrzec nic poza absolutną ciemnością. A że nikt nie miał zamiaru wchodzić do środka, pozostawało nam tylko słuchać.

 

Faktycznie, coś słyszeliśmy. Brzmiało to jak kroki, ale w nieskończonym echu tuneli, mogło to tak naprawdę być cokolwiek.

 

– Linda?! To ty?! – zawołał jeden z nas, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Ludzie szeptali między sobą. Niektórzy chcieli wejść w odnogę, inni radzili wyniesienie się stamtąd w cholerę, by nie ryzykować większej tragedii. Nie mieliśmy przecież pojęcia, ani czy te odgłosy wydawała Linda, ani czy w ogóle wydawał je człowiek. W tunelach była przecież mnóstwo miejsca dla dzikich zwierząt.

 

W końcu, by zapobiec panice, oświadczyłem, że wejdę do środka i sprawdzę co się dzieje. Kilka osób kręciło głowami, ale nikt mnie nie zatrzymał. Wszedłem więc do środka i wytężyłem słuch. Po kilku krokach, gdy hałaśliwy tłum został za mną, do moich uszu doszedł nowy dźwięk. Był ledwie słyszalny, ale brzmiał jak niski, zwierzęcy pomruk. Jakby jakieś zwierzę próbowało odgonić inne. Jakby mu groziło.

 

– Linda?! – krzyknąłem zaniepokojony. Wtedy oba odgłosy ucichły na chwilę, by zaraz potem kroki zaczęły zbliżać się w moim kierunku. Stawały się coraz głośniejsze, a ja stałem sparaliżowany, aż zobaczyłem jakiś ruch na samym krańcu korytarza. Chciałem krzyknąć, lecz wtedy zdałem sobie sprawę, kto do mnie idzie.

 

– Linda! – Pobiegłem i chwyciłem naszą zgubę za dłoń. Mogłem tylko wyobrażać sobie ulgę, jaką ludzie poczuli, gdy przybiegłem do nich, trzymając zaginioną za rękę. Nareszcie mogliśmy wynosić się stąd w cholerę i tylko to nas wtedy obchodziło.

 

A szkoda. Bo może gdyby nie to, zwrócilibyśmy uwagę na to, jak blada i przerażona była wtedy Linda. Albo na to, że cały jej podkoszulek był zabrudzony krwią i błotem. Albo na fakt, że na jej twarzy malował się szok i podniecenie.

 

Ale my tego nie widzieliśmy, śpiesząc się, by wreszcie opuścić to przeklęte miejsce. W tamtej chwili zależało nam wyłącznie na tym, by wreszcie znaleźć się wśród bezpiecznych świateł naszego obozowiska.

 

* * *

 

Po tym incydencie jeszcze przez jakiś czas staraliśmy się bawić, jakby nic się nie stało, ale nie szło nam to najlepiej. Na wszystkich kolejnych imprezach siedzieliśmy w niemalże kompletnej ciszy, ściskając puszki z piwem niczym broń, bojąc się rozmawiać albo podgłosić muzykę, by nie wywołać Bóg wie czego z niekończącej się plątaniny korytarzy.

 

Na każdej imprezie po przyjęciu Miguela, przed oczami miałem ten sam obraz: Podróżowałem tym przeklętym labiryntem z tłumem zbiegłych niewolników, aż moją uwagę odwracał warkot w którejś z odnóg tuneli. Wtedy zatrzymywałem się na moment, a gdy chciałem wrócić do pozostałych, nikogo już nie było. Oczami wyobraźni widziałem jak krzyczę, nawołuję, plątam się samotnie wśród korytarzy, ale nieważne jak długo szukam, nikogo nie udaje mi się znaleźć. Błąkam się więc, płacząc i przeklinając, aż wreszcie głód i pragnienie doprowadzają mnie do śmierci.

 

Choć często budziłem się z tych rozmyślań niemal z krzykiem, nikt nigdy nie zapytał, o czym myślałem. Jestem pewien, że podobne wizje nawiedzały tam wszystkich. W tamtym czasie nasz klub przypominał bardziej grupę wsparcia dla osób z nerwicą.

 

Dlatego gdy Linda zaproponowała, żebyśmy zawiesili imprezy i przygotowali się do nadchodzących testów, chętnie się zgodziliśmy. Tunelowanie mało komu sprawiało jeszcze przyjemność, a sesja w istocie już się zbliżała. Nikt nie miał więc nic przeciwko zawieszeniu spotkań na czas nieokreślony.

 

To był okropny błąd.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania