O krok od zagłady – niech żyje system cz. 5

Obiad składający się z ziemniaków bez masła i po maleńkim kawałeczku kiełbasy z przeceny nie smakował parze dobrze. Zmartwienia odebrały im apetyt. Gdy Jasio opowiedział ukochanej, co usłyszał w telewizji, dziewczyna zupełnie straciła humor. Na poprawę nastroju postanowili włączyć jakąś komedię, gdy nagle ktoś agresywnie zapukał do drzwi.

– Słyszeliście? – wystękała zasapana Tosia, wpadając do korytarza. – Szarlatany dają jakieś zastrzyki niechorującym. Adaś… no, ten, od Reksia, dostał taki wczoraj i teraz boi się wyjść z domu.

– Czemu? – Zdziwił się Jaś.

– Wieczorem, jak się mył, zobaczył na bicepsie jakąś maciupką, migającą czerwoną kropeczkę. W normalnym świetle jest ona niewidoczna, ale pod jarzeniówką już tak. I chłop nie wie, co to. Janosik z podziemi mówi, że to jakiś nadajnik czy coś takiego, żeby reżimowcy wiedzieli, kto, kiedy i gdzie łazi. Ale mam i dobre wiadomości. Bolek ma znajomego w ŻIZ (Żółta Izba Znachorów) i może zrobić lewe szczepionki, tylko musicie się zgłosić zawczasu. Najlepiej dziś, zaraz, bo to niebezpieczne i długo nie potrwa. Pójdziecie z Bolkiem – oświadczyła dziewczyna.

– No ładnie. A dół od dawna mówił, że wszczepią nam dżipiesy. Robili se jaja, to i wykrakali. – Wkurzyła się Małgosia. – To chodźmy, nie ma na co czekać.

Gdy doszli na miejsce, kolejka stała jak za kawałkiem chleba pod bankrutującą piekarnią; były tam dziesiątki osób.

– Kurwa, to będzie trwało do wieczora – stwierdził niezadowolony Jasio, aczkolwiek grzecznie ustawił się za jakimś młokosem, ze złością nadymając usta.

 

– Gotowe – rzekł znachor, przyklejając chłopakowi plaster.

– To już? A gdzie szczepionka? – zapytał zdziwiony Jasio.

– Trzymaj. – Szarlatan podał mu metalową fiolkę. – Dobrze schowaj ją w domu, żeby sygnał dobiegał stamtąd, będzie, jakbyś nigdzie nie wychodził – wyjaśnił znachor. – No dobra, należy się pięćset duckatów. Za dwie osoby siedemset, zniżka – dodał.

– Co? – Jasio rozdziawił gębę. – Nikt nic nie wspominał. I nie mam.

– To nie dostaniesz papierów.

– Dobra, zluzuj poślady, odda ci na dniach. To jeden z łączników z podziemiem, musi mieć papier. I jego baba również – wtrącił Bolek.

– No dobra. Ale daję ci tydzień, i to tylko po znajomości – oznajmił poirytowany znachor i wypisał zakochanym lewe zaświadczenia.

– Ale jak będzie wyglądać, jak non stop będziemy nadawać z domu? To podejrzane – dopytywała zaniepokojona Małgosia.

– W razie czego bierzcie fiolkę ze sobą, jak będziecie iść na przykład do sklepu – rzekł znachor.

– A jak nas przeszukają i znajdą?

– A to już wasz problem. I zwijajcie się, mam dużo pacjentów – nakazał szarlatan i wskazał ręką drzwi.

No pewnie, najlepiej umyć ręce. – Warknął w myślach Jasio i wepchnął fiolkę w majtki. Tu chyba szukać nie będą…

 

– Gdzie to schować? – Chłopak spojrzał na ukochaną.

– Daj. – Małgosia zabrała mu szczepionkę. – Od razu widać, kto sprząta w tym domu – dodała z kąśliwym uśmiechem, po czym umieściła preparaty w pustym koszyczku po kostce toaletowej i powiesiła w muszli. – I tak to się robi. Bez przypału – pochwaliła się, patrząc na Jasia z wyższością.

– Brawo ty! – Przyklasnął chłopak, będąc dumnym, że ma tak ogarniętą i pomysłową kobietę.

Dzień i połowa nocy upłynęła parze na oglądaniu filmów (w tym sprośnych i nielegalnych oczywiście), jedzeniu oszczędnie i bzykaniu się od czasu do czasu. Jutro mieli iść zdobyć pieniądze na spłatę długu, dlatego też postanowili wykorzystać spokojne chwile na coś przyjemnego. W końcu nie wiadomo, co może przynieść jutrzejszy dzień…

 

– Co tak zimno? – warknął Jasio, nakrywając się kołdrą pod samą brodę. Zerknął na budzik – 8:50.

– Piździ jak cholera, przestali grzać? – potwierdziła Małgosia, tuląc się do lubego.

– Weź sprawdź, ja nie wyłażę – poprosił chłopak.

Gośka, jak zwykle, usłuchała ukochanego i niechętnie polazła do okna. Sprawdziła kurek, lecz ten nastawiony był na maksimum.

– Zimne kaloryfery, może jakaś awaria. – Spojrzała na Jasia. – I wstawaj już, jestem głodna.

Chłopak poczłapał do łazienki, lecz zaraz z niej wyskoczył, wkurwiony.

– Woda też zimna, jak mam się umyć?! – wydarł paszczę.

– Poczekamy, może później naprawią – odparła spokojnie Małgosia i wlała jajka na patelnię…

 

Minęła godzina, dwie, trzy, a w mieszkaniu było coraz zimniej. Mróz na zewnątrz spowodował, że na ścianach pojawił się szron.

– A psiiik! – kichnął soczyście Jasio, po czym wziął chusteczkę i dmuchnął w nią mocno. – Co, do penisa, nie mogę się wysmarkać – pożalił się rozdrażniony, wydłubując z nosa sopel z gluta.

Małgosia głośno się roześmiała.

– Bardzo zabawne; ciekawe, co ty masz w kichawie. – Oburzył się Janek, z niemałym podziwem oglądając zamarznięte smarki. – Jeszcze dostaniemy zapalenia płuc, wtedy podam tego pieprzonego ciecia do są…

Nie dokończył, bo rozległo się pukanie. Niechętnie poczłapał do drzwi, ciężko stawiając kroki zdrętwiałymi nogami. Uchylił skrzydło.

– Bryyy. – Przywitał się Roman Bolec-Głaz, właściciel kamienicy. Jak zwykle był już podcięty. – Prosę sieee ubrać i zaaa kwadraaans stawic pood blokiem (czknięcie). Mamy zebranie miessskańców – zaseplenił, plącząc słowa (czknięcie).

– Zebranie? – Zdziwiła się Małgosia. – W jakiej sprawie?

– Wszystkieeego dowiecie sieee za piętna… (czknięcie) piętnaście minut – wypaplał i sobie poszedł, a raczej się pokiwał.

– Rany kłute i szarpane, cięte, kłute i kąsane. Znów jakaś podwyżka? – spanikowała Gośka.

– Nie wiem, mam nadzieję, że nie – wymruczał Jasio, wyciągając z nosa kolejne fluki. Miał złe przeczucia.

 

Pod blokiem zebrali się wszyscy prócz tych pracujących (dwie osoby). Właściciel z cieciem Wiesiem już siedzieli przy stoliku i popijali… coś.

– A więc – zaczął cieć, gdyż Roman nie dał rady już przebierać ozorem – a więc mamy problem. Od wczoraj nie palimy w kotłowni, gdyż węgiel jest na wyczerpaniu, a na nowy nas nie stać. Konflikt z carem Kacapem Pustakiem Pierwszym, od którego kupowaliśmy opał, spowodował, że zaprzestano robienia z nim interesów. W związku z tym węgiel podrożał o trzysta procent, gdyż w Ptaszowie jest małe wydobycie, i Romka nie stać na zakup. Ale spokojnie, podjęliśmy pewne kroki i znaleźliśmy rozwiązanie. Widzicie ten las, o tam? – Wskazał paluchem oddalony o kilka kilometrów gęsty wysoki drzewostan. – Bierzcie córki, synów, ciotki, wujków, zięciów, teściowe, babcie, dziadków, wnuczki, wnuków i resztę rodziny, i ruszajcie po chrust. Każdy ma pracować do wieczora i nazbierać jak najwięcej. Aha, i przygotujcie kasę, bo worek gałęzi kosztuje pół duckata. To tyle, do roboty – nakazał bez zbytniego przejęcia facet i wstał z krzesła.

– Że co?! – wzburzył się Jaś. – To jak to teraz będzie? Mamy nosić badyle tyle kilometrów? A co z wybulaczem? Nadal mamy płacić za ogrzewanie? – dociekał wkurzony.

– Wybulacz zostaje zmniejszony o pięćdziesiąt procent – poinformował stróż.

– Chyba jaja sobie robicie! – krzyknął ktoś z tłumu. – Mamy ciągać krzaki z lasu i jeszcze za to bulić?!

– Niestety, nie do mnie należy decyzja.

– A weź spierdalaj, rzadka kupo; wolę już wydać na gruby kożuch! – wrzasnął rozjuszony mieszkaniec, rzucając w ciecia jakimś śmieciem, po czym schował się w budynku, bluzgając pod nosem.

Gdy tylko mężczyzna zniknął, Wiesia zasypała fala kolejnych pytań i pretensji, lecz chłop tym razem to zignorował, zwinął w połowie pełną flaszkę sprzed nosa Romana, chwycił typa pod rękę i po chwili obaj zniknęli w jego lokalu.

– Oni chyba z chuja spadli! – krzyknął Horacy, sąsiad Jasia i Małgosi. – Ja mam chodzić i zbierać badyle? To jakiś żart. Więc za co płacę te horrendalne sumy? – warczał wściekły.

– No trudno, skoro trzeba… – wtrąciła Eleonora, gruba babka w średnim wieku. – Lepiej to, niż marznąć.

Wyrazy niezadowolenia i głośne przekleństwa wśród tłumu trwały jeszcze kilka minut, w końcu po uzgodnieniu, że Eleonora ma rację, mieszkańcy rozeszli się do własnych domostw. Po pół godzinie uzbrojeni w worki, reklamówki, taczki, kartony, wózki, wózeczki, plecaki, teczki, ekipa zebrała się ponownie, aby za moment wyruszyć w las, operując kwaśnymi minami.

– I jeszcze pół duckata muszę bulić – syknął Jasio, taszcząc przed sobą drewniany wózek. Miał wszystkiego serdecznie dość.

 

– Cholera, to będzie trwało dekadę – pyskował chłopak, wyciągając z krzaków którąś z kolei suchą gałąź.

Dawaj to, ja to znalazłam! – Usłyszał nagle. Spojrzał w lewo – dwie starsze kobiety szarpały się z grubym pniakiem, próbując go sobie wyrwać. Puszczaj, mówię, stara torbo, znajdź se swój! – wrzeszczała Zyta (ta z tych wrednych, chciwych), zwana w kamienicy Cruellą lub Czarną Wdową (gdyż zagłodziła już dwóch mężów). Jej skąpstwo i zamiłowanie do opychania się wszystkim, co ma pod ręką, nie znało granic. Bujaj pomarszczoną brochę, byłam pierwsza! – Walczyła Wanda Weranda (dziś już nikt nie śmieje się z jej nazwiska, przyzwyczaili się). Ty głupia, wyliniała, śmierdząca suko! – Zbluzgała Cruella, łapiąc sąsiadkę za czuprynę, lecz Jasio już nie czekał na rozwój wypadków, tylko zapakował zebrany chrust do wózka i ruszył po kolejną partię. Chciał jak najszybciej wrócić do domu i napić się wódki (której oczywiście już nie miał). Był jednak tak zawzięty i zły, że postanowił, że wyda ostatnie pieniądze, ale nachla się jak smok. Należało mu się w końcu po tych wszystkich absurdach dzisiejszego dnia.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania