Płonące Królestwo / The Kingdom Ablaze, cz. 1 (rozdział 2)

Przebudzenie, cz. 1-bis

 

Dohdewjan budzi się.

Choć lepszym określeniem, raczej, byłoby: został przebudzony (to taki eufemizm literacki na bycie powołanym do życia, z jakiegoś nieznanego powodu bardziej popularny od określenia wyjściowego). I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dzieje się to dokładnie w tym samym czasie, w którym budzi się nasz pierwszy bohater, a jednocześnie dzieje się to tysiące lat wcześniej.

 

Rozgląda się niepewnie. Mruży oczy. Adaptuje się. Gdyby wiedział, co się właściwie stało, byłby przerażony, albo co najmniej zaniepokojony. Ale nie zna jeszcze tych emocji, są zbyt świeże. Jako Pierwszy, czyli pierwsza istota, która nie jest rośliną, grzybem, ani bakterią i jest w stanie stanowić o sobie, zachowuje się instynktownie. Nie zastanawia się, przynajmniej jak na razie, nad swoimi poczynaniami. Wstaje, choć nie pamięta, żeby siedział. Rozgląda się wokoło.

Jest w środku lasu. Wie, że jest to las, choć nie wie skąd to wie, tak samo jak nie wie, czemu ten las wydaje się tak znajomy i nieznajomy jednocześnie. Jest zarówno bardzo cicho i bardzo głośno. Las, choć niezamieszkany, zdaje się żyć zupełnie niewzruszony brakiem kogokolwiek, kołysząc się lekko w rytm ciepłego, letniego wiatru.

Właśnie, jest lato, prawdopodobnie wcześnie rano, ponieważ słońce przezierające gdzieniegdzie przez liście nie pali jego skóry. Właściwie to nie wie, czy mogłoby. Ale zanim ta prawie-myśl zdąży się uformować i tryumfalnie być tą pierwszą wyprodukowaną przez nigdy wcześniej nieużywane zwoje mózgowe, zauważa krzew pełen bladoróżowych jagód.

Zupełnie "świeże" nogi całkiem zgrabnie dają sobie radę z pospiesznym chodem, ale ta wrodzona zgrabność nie zaprząta jego głowy. Dopiero teraz, w ruchu, da się faktycznie dostrzec monstrualne rozmiary jego ciała: wyższy o dwie głowy od rosłego mężczyzny, a tęższy przynajmniej dwukrotnie, z owłosieniem wskazującym na zupełny brak zaznajomienia z brzytwą i głową jakby wyciosaną niechlujnie z głazu, osadzoną głęboko między potężnymi barkami; i w końcu z wyjątkowo proporcjonalnymi w stosunku do szarawej, okrągłej twarzy oczami, przywodzącymi na myśl zacieniony bór sosnowy lub zaglonione morze: zgniłozielonymi, mętnymi, a zarazem zachęcającymi do zapadnięcia się w nie.

Dohdewjan, oczywiście, nie jest świadomy swojej imponującej postury, bo nie ma też nikogo oprócz drzew, naturalnie jednak wyższych i czasem nawet tęższych, z kim mógłby się porównać.

 

Podczas gdy nasz wielki bohater zajada, dosyć bezmyślnie i nieco łapczywie, garściami owoce —nie musząc się martwić o to, czy są robaczywe— warto byłoby pochylić się nad tym, kim on właściwie jest. I czy właściwie jest to "on".

Dohdewjan jest Ivaranem. Pierwszym i, jak dotąd, jedynym. Właściwie to Ivaranem określą go już jego odlegi potomni. Mimo samoświadomości jego fale mózgowe mogłyby ukazać obraz spokojnego, bezwietrznego morza, zupełnie niezmąconego myślą. Z tego względu nie zastanawia się nad tym kim lub czym jest. Liczą się w tej chwili tylko jagody. Ich smak, zapach, struktura i faktura. I ogień.

Ogień! Kątem oka dostrzega palące się drzewo. Prawdopodobnie piorun uderzył w to drzewo w niedługim nie-czasie przed Przebudzeniem (a może w dokładnie tej samej nie-sekundzie?) podczas nagłej letniej burzyczki, a Dohdewjan był zbyt zaaferowany konsumpcją jagód, żeby zareagować odpowiednio szybciej. Podchodzi niespiesznie bliżej wbrew instynktowi nakazującemu mu czym prędzej się oddalić. Jest coraz bliżej i bliżej. Za blisko!

Wziął i się poparzył. Właściwie to ledwie osmalił sobie palce i trochę twarzy, bo, jak się okazuje, jego rasa jest zdecydowanie bardziej ogniotrwała od innych stworzeń. Mimo wszystko ogień nie pozostawił w ten sposób po sobie najlepszego pierwszego wrażenia.

Ulegając tym razem instynktowi, idzie poszukać wody. Wychodzi na to, że i w tym Ivaranie przodują —czy dopiero będą przodowali— pośród innych istot, niekoniecznie humanoidalnych.

Dotarłszy do niewielkiej sadzawki tuż za równie niewielkim pagórkiem i po szybkim obmyciu osmalonej twarzy, spostrzega w końcu swoje, nieszczególnie urodziwe, odbicie i, w tej wielce przełomowej chwili zaledwie kilka mili-nie-sekund później, pierwszy zalążek myśli zgrabnie dojrzewa i wydaje na świat pierwszy plon-wniosek: to JEGO twarz;

a następnie pierwszą faktyczną emocję: niepokój.

 

W przypływie adrenaliny rozgląda się nerwowo wokół i widzi, że właściwie nie widzi. Nikogo.

W pierwszej kolejności mając na myśli kogoś podobnego do siebie, a w drugiej czegokolwiek, co nie byłoby niekończącymi się rzędami drzew, krzewów i kamieni, ponieważ podświadomie

—i już coraz bardziej świadomie zarazem— zdaje sobie sprawę, że te na swój sposób żywe elementy krajobrazu nie są "żywe" tak samo jak on sam.

I dokładnie w tej chwili, kiedy krew pulsuje mu groźnie w żyłach, mózg pracuje na zwiększonych obrotach, a pierwotny krzyk przerażenia gotuje mu się w gardle do wyskoku, dostrzega w końcu COŚ, co się porusza, ale inaczej niż kołysze się drzewo na wietrze.

I jest to zając, który skubie sobie leniwie trawę tak, jakby robił to od zawsze i zupełnie nieświadomy, że właśnie dopiero teraz pojawił się na tym świecie.

Dohdewjan nie wiedział (no bo skąd?), że dokładnie w chwili, kiedy do jego mózgu dotarła i została przetworzona informacja o samoistnieniu i ustawiona zaraz za nią w kolejce emocja wyrażająca poczucie samotności, powołane do życia zostały wszystkie zwierzęta mniejsze od psa, których "osoba" jego rozmiarów nie postrzega w kategorii jedzenia.

Dudniąc potężnymi, i równie potężnie owłosionymi, stopami o leśną ściółkę podbiega do zająca, który, zgodnie z oczekiwaniami wszechświata, ucieka gdzie pieprz rośnie. A przynajmniej daleko z pola widzenia.

Skołowany i jednocześnie w pewnym stopniu uspokojony Dohdewjan przystaje i orientuje się, że połamany szpaler wcale niemałych drzew to efekt jego rozemocjowanego sprintu, jak również pierwszy dowód jego nadludzkiej siły.

 

Pozostawmy jednak na razie Dohdewjana samemu sobie na czas przepracowania swoich świeżych jeszcze i nieodkrytych emocji oraz wewnętrznych dywagacji.

 

Post scriptum auctoris:

Chronolodzy mocno spierają się w kwestii, który moment należy uznać za kluczowy i od niego, lub do niego, mierzyć czas.

Jako ogólnoświatowy konsensus przyjmuje się, że rok zerowy, jest to moment, w którym Edssogg ze zwykłej śmiertelniczki "awansowała" do rangi Najwyższego Erena, oficjalnie uznawanego —przynajmniej przez większość— władcę świata.

W momencie "przebudzenia" Dohdewjana ciężko powiedzieć, czy czas się jeszcze formował, czy ktoś go formował, czy z kolei formowało się jego postrzeganie przez ludzi, którzy sami również mieli się w niedługim czasie dopiero uformować. Faktem jest, że pojawienie się Dohdewjana miało miejsce wyraźnie przed powstaniem wszelkich innych mniej lub bardziej ruchomych stworzeń, włącznie z bogami, bożkami i pomniejszymi bóstwami. Jako że mogło to wszystko dziać się godziny, dni, miesiące, lata, wieki czy nawet eony przed rokiem 0, stawia to Pierwszego w pozycji "osoby" (z braku lepszych określeń) bardzo samotnej. Choć czy odczuwa się samotność, kiedy ledwie co się otworzyło oczy i nie wie się, że jest się jedyną istotą chodzącą na całym świecie, a tym samym nie ma się z czym porównać, z czym można by zestawić to uczucie? To pytanie do filozofów tego (i tamtego) świata.

Wszystkie powyżej wymienione, jak i kilka więcej cech przyrodzonych Dohdewjanowi i pierwszym Ivaranom zostanie wiele, wiele lat później określonymi mianem szaduawi lub szaduawizmu, czyli pradawnej pramagii naturalnej; uznawanej, oczywiście, dużo później za pogaństwo, bałwochwalstwo i zwyczajne bęcwalstwo przez wielce "oświeconych" ludzi, którzy zagarnąwszy i "udoskonaliwszy" ten rodzaj pierwotnej energii i ochrzciwszy go po prostu magią, wyrzekli się go, obrzydzili i spaskudzili, a gdzieniegdzie —jak żeby inaczej— nawet zakazali jego praktykowania, pod groźbą miecza, grzywny lub wygnania, w zależności od zamożności i wpływów praktykanta.

W wersji anglojęzycznej preferowany zapis tych dwóch określeń to odpowiednio: shaduavi i shaduavism, podczas gdy w hiszpańskojęzycznej będzie to: chaduavi i chaduavismo.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Vespera 3 miesiące temu
    Jest to z pewnością Coś. Coś oryginalnego i sprawiającego ci przyjemność, ale ja odpadam, forma za bardzo męczy. Powodzenia w dalszym pisaniu!
  • MKP 3 miesiące temu
    Zapis jest koszmarny - a szkoda bo widać pomysł
  • Vespera 3 miesiące temu
    MKP To jest rzecz dla koneserów.
  • MKP 3 miesiące temu
    Vespera To nie dla mnie - ja to jeno zwykły konserwer jestem
  • zsrrknight 3 miesiące temu
    Fajne.
  • MKP 3 miesiące temu
    Podobnie jak koleżanka Vespera - za bardzo pogmatwana i męcząca dla mnie forma, ale źle to nie jest😉
  • drolaf 3 miesiące temu
    Drodzy, bardzo dziękuję za wszystkie opinie i wnioski. Niestety oryginalny zapis przypisów, czyli typowo książkowy wziął i przepadł na tej stronie, a że, nie ukrywam, mocno inspiruję się w tej kwestii twórczością Pratchetta, to chciałbym te przypisy zachować.
    Czy uważacie, że np. wstawienie ich w polu komentarzy mogłoby pomóc w czytelności?
    Ps. Jakby ktoś był zainteresowany jak to wygląda w dokumencie google, to mogę załączyć kawałek.
  • zsrrknight 3 miesiące temu
    w komentarzach mogą być pomijane... Taki zapis jest w miarę czytelny, więc lepiej tak zostaw.
  • MKP 3 miesiące temu
    Tylko że, przyjacielu, przypisy Prattcheta bardzo rzadko służą wytłumaczeniu zagadnienia, a są raczej historyjkami pobocznymi z dobrą dozą humoru.
    Jeśli chcesz zrobić podobnie, to możesz je dać na koniec każdego rozdziału. Przypisy Prattcheta można przeczytać omijając fabułę i nadal dobrze się bawić 😉
  • drolaf 3 miesiące temu
    MKP to prawda. U mnie przebijają się tutaj przede wszystkim moje upodobania językowe. Ale przypisy-historyjki też się znajdą - później ;)
    Zedytowałem ten podrozdział wplatając trzy przypisy we właściwy tekst. Nie wiem, czy tak jest lepiej. Ten jeden przypis zostawiłem, ponieważ nie bardzo mi pasuje jako nie-przypis.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania