Poprzednie częściPoranna Rossa

Poranna Rossa rozdział 4

Rozdział 4

We śnie na jawie, głowę mam pełną krótkich wspomnień, chwil mego życia i jego koszmarów. Przed oczyma przelatuje film czarno biały, który ma tyle samo sensu co moja osoba.

Nagle poczułem ciepło przy skroni i uchu, oddech jednostajny dotarł do mej świadomości. Coś chwyciło za moją bluzę na barku, szarpało przez chwilę. Nim otworzyłem oczy, obracając głowę. Ku mojemu zaskoczeniu nieudolnie próbowała skonsumować moją rękę mała pantera śnieżna. Kocię wielkości zwykłego dachowca. Nie przepadam za kotami, lecz w tym stworzonku coś mnie urzekło. Zabrałem swą rękę i bez gryzienia była obolała. Próbowałem wstać, ślizgając się na oblodzonych kamieniach. Usiadłem, puchata kulka przechylając swą słodką mordkę, mierzyła mnie wzrokiem. Może nadal postrzega mnie w kategoriach jedzenia.

Światło słońca nikło gdzieś w oddali, tonęło w koronach drzew. Srebrzysta tarcza księżyca w pełni, oblewa swoim blaskiem niemal wszechobecny szron. W zaciemniającym się lesie nad rwącą rzeką, nie mogę wyjść z podziwu, za dnia było tu pięknie, lecz teraz mam ochotę gołymi rękoma zbierać zimny, jak pył diamentowy lśniący osad. Nie zwróciłem uwagi, ile czasu mi uciekło gdy zniechęcony leżałem, użalając się nad życiem. Sam nie wiem czy minęła godzina a może pół dnia. Jedno do mnie dotarło kiedy rozglądałem się z podziwem, iż tylko ból wyznacza granice między życiem, a śmierciom. Po raz kolejny młoda pantera przystąpiła do podgryzania mnie. Chciałem ją odepchnąć, lecz w krótkiej chwili mego zawahania, usłyszałem za swymi plecami chrząkniecie. Czyżby to człowiek? Obracając powoli głowę niezgrabnie, wraz z resztą ciała by spojrzeć w tył. Nim ujrzałem, nieznajomy zabrał głos. – Twoje majaczenie niosła rzeka i leśne Echo... Spojrzałem za siebie, stał dobre trzy metry ode mnie, wysoki mężczyzna odziany w niedźwiedzią skórę. Kurczowo ściskał w lewej dłoni siekierę. Nie wiele światła księżyca padało na jego twarz, lecz dostrzegłem w niej powagę. Dumnym, majestatycznym a za razem spokojnym krokiem, zbliżył się do mnie, wyciągając otwartą dłoń. Z jego wsparciem stanąłem na własnych roztrzęsionych nogach. Skinął nieznacznie głową bym poszedł za nim ale znów samotne kociątko wgryzało się we mnie. Pochyliłem się chwytając zadziorną panterę, wziąłem ją na ręce. Osłabiony, obolały, do szpiku kości przemarznięty, z niesfornym kociakiem w ramionach, ledwo dotrzymywałem kroku mężczyźnie. – Chcesz wrócić do miasta? – spytał nieznajomy, nieznacznie zwalniając tempo.

– Nie mam do czego wracać. – odparłam bez zastanowienia. – Na imię mi Dorian...

– Dawno nie miałem okazji nikomu się przedstawić..., jestem Oliver. – zwykłe słowa wywołały uśmiech na mojej twarzy. Gdy żyłem na ulicy, nikogo nie obchodziło moje imię, a już na pewno nikt nie miał najmniejszego zamiaru mi się przedstawiać.

Maszerowałem za nim, w milczeniu przez jakąś godzinę. Dorian kroczył w ciemności przez las, jakby znał go na pamięć, wiedział gdzie stawiać stopy, a gdzie podnieś. Pochylał się i mijał krzaki. Nocą las bywa bardziej niebezpieczny ale nieznajomy szedł na przód, jak gdyby po własnym domu.

Jak z pod ziemi, moim oczom ukazała się polana, a na niej parę chatek oblanych księżyca blaskiem. Z wnętrza jednej z nich padało światło, wyglądało na to iż Dorian właśnie tam mnie prowadzi. Bardzo kulturalnie zaprosił do środka również panterę, zaproponował bym ściągnął całe swoje ubranie bo jest mokre, brudne i śmierdzi. Nie miałem zamiaru się sprzeczać, po za tym podarował mi czyste i pachnące odzienie. Gdy byłem przebrany, poprosił mnie na fotel drewniany obity skóra, przy palącym się kominku. Wszystko wskazywało iż mieszka w tym domu sam. Chatka z dworu wydawała mi się nie wielka lecz kiedy tak siedzę, nie przytłacza mnie mała przestrzeń. W całym domu oprócz łazienki nie ma żadnych ścian. Nawet na piętro gdzie widzę jakieś łóżka, są tylko schody bez ograniczeń, od podłogi po same belki dachowe otwarta przestrzeń i duże okna. Niby wszystko w tej chacie jest normalnie, ma swój urok, klimat i gustowny wystrój zahaczający o minimalizm. Wyprawa do tego miejsca była nie złym torem przeszkód lecz skąd się wzięła kuchenka elektryczna, lodówka, nie mały zamrażalnik i światło. Może rano się dokładniej rozejrzę, dreszcze przeszkadzają mi nawet w myśleniu. Zaczynam się rozgrzewać przy ogniu kominka. Dorian kręcił się w kuchennej części domu, wyciąga z lodówki jakieś garnki i chyba coś przygrzewa. – Dziękuję Panu za gościnne... – nie skończyłem zdania gdy przerwał mi podając w moje ręce miskę ciepłego gulaszu a kotkowi rzucił obok mnie kawałek surowego mięsa.

– Bardziej niż twoja wdzięczność, interesuje mnie jak tu trafiłeś? – zapytał Dorian, siadając na stołeczku. – Przepraszam Pana, ale ten gulasz jest przepyszny... Jest Pan wyśmienitym kucharzem. – nie pamiętam kiedy jadłem porządny posiłek, a mięsa w moim jadłospisie to z pięć lat nie miałem w ustach. Delektowałem się każdym kawałkiem gulaszu, szczerze mówiąc byłem tak głodny że kamienie smakowały by mi jak słabo przyprawione schabowe. Parędziesiąt machnięć łyżką i mój talerz był pusty. Głupio mi było tak od razu prosić o dokładkę, wystarczająco dla mnie zrobił. –Nie jestem w stu procentach pewny, ale ostatnie co pamiętam i widać po mnie... Pobili mnie, chyba był to jeden mężczyzna. Nie mam pojęcia jak znalazłem się w rzece i w tak głębokim lesie... – nie wiedziałem jak ubrać w słowa to co mi się przydarzyło.

– Rzeka która cię przywiodła, zwie się Black River..., w swym nurcie odbiera życie każdemu, kto śmie ją przekroczyć. A ty, przeżyłeś, i to nie sam. Wiesz dobrze, że pantery śnieżne u nas nie żyją... – Dorian spojrzał na zajadające kociątko z lekkim uśmiechem. Po chwili wpatrywania się w nią mówił dalej.

– Jej matka uciekła z transportu do Zoo w mieście, musiała być konta. Jakiś kłusownik ją zapewne upolował, sam widziałem jak jej rodzeństwo padło ofiarami wilczej watahy. W końcu dotarła do ciebie. Ta pantera posiada wyjątkowo silny instynkt przetrwania... – wsłuchiwałem się w jego słowa, delikatnie drapiąc się w brodę odparłam. –Leżąc na brzegu, spodziewałem się wszystkiego, ale nie tej małej, puszystej kulki... Dorian wstał z krzesła, rozciągając się i ziewając. Wolnym krokiem, trochę szurając nogami, jakby po dość ciężkim dniu, szedł w kierunku schodów na piętro. Nie chciałem na siłę ciągnąć rozmowy, ani urazić niczym gospodarza. Jest bardzo postawnym mężczyzną, obdarzonym nie mała siła, wolałbym by był pokojowo do mnie nastawiony.

Nadal nękają mnie dreszcze, choć przy tym ogniu jest tak cieplutko. Nie mam już zgrabiałych palców, ale czuję że są chłodne, z chęcią wsadziłbym je w ogień by bardziej ogrzać. Chwilami nachodzą mnie dziwne myśli, może ten mężczyzna ma coś strasznego do ukrycia i dla tego mieszka w lesie. Jeśli chce mnie utuczyć, zamordować, a potem schować do tej wielkiej zamrażarki i sukcesywnie zjadać. Przecież nie zapytam go o moje szalone teorie, lecz ta siekiera w jego dłoni, gdy pierwszy raz go ujrzałem, była przerażająca. Pomimo tych może przesadzonych wywodów mej wyobraźni, jednak cieszę się z bycia właśnie tu.

Podskoczyłem na fotelu, kiedy nagle zawołał. – Oliverze! Naszykowałam ci posłanie na piętrze..., jak zechcesz możesz się przespać. – przy moim bez podstawnym myśleniu, nie źle mnie przestraszył a za razem podniósł mi ciśnienie. Od razu zrobiło mi się gorąco... Udałem się na górę, łóżko było duże i prawie dotykało trójkątnego okna. Zdjąłem z siebie sweter, spodnie i skarpetki. W koszulce wskoczyłem pod kołdrę, miała wsad z pierza, tak samo jak poduszka. Nie było materaca, lecz wcale nie było twardo, mimo konstrukcji w całości z drewna. Szykuje się kolejny powód do rozmyślań, jak on to zrobił że jest miękko, nic nie gniecie i to bez materaca. Ułożyłem się do snu, spoglądałem przez okno na niezliczoną ilość gwiazd. Zastanawiam się, co przyniesie jutro? Czy wciąż tu będę? Tak strasznie jestem zmęczony, tą pogardą jaką dażyli mnie ludzie. Przechodzili obok traktując jak psa, nie rzadko odwracali głowy przechodząc obok. Zasłużyłem na taki los, nie śmiem się wypierać lecz gdyby nie Selena istniejąca lub nie, oraz ten mężczyzna... Pewnie rozważałbym teraz, odebranie sobie życia, ponieważ jakiś czas temu sądziłem że nic dobrego nie ma prawa mi się przydarzyć. Otuliłem się kołderką, głowę wciskając w poduszkę, raz lub dwa na dłuższą chwilę przymykałem oczy, aż w końcu usnąłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania