Poprzednie częściRadio (Rozdział 1)

Radio (Rozdział 2)

ROZDZIAŁ 2

 

Konrad Sabała po prostu wiedział, że tam są. Gdzieś z tyłu, za plecami. Czuł obecność całego stada. Co chwilę docierało do jego uszu przeciągłe wycie. Nie brzmiało to jak wilki. Miało o wiele niższą tonację, co mogło oznaczać tylko jedno. Istoty, które wydawały te dźwięki były na pewno duże. Duże i dzikie. Nawołują się wzajemnie. Polowanie czas zacząć. Chcą go dopaść i rozszarpać na kawałki. Pożreć i zaspokoić swój apetyt. Wypełnić swoje trzewia jego mięsem.

Wymierzyć sprawiedliwość...

Miał pełną świadomość, że to koszmar. Nie pierwszy od czasu „incydentu”. Ale i tak był śmiertelnie przerażony. Powtarzał sobie, że to nie dzieje się naprawdę. W rzeczywistości utykał na lewą nogę, ponieważ była krótsza od prawej. Teraz, gdy próbował uciec Bestiom, biegł sprawnie i szybko. To najlepszy dowód na to, że to sen. Co kilkadziesiąt metrów przystawał przy którymś drzewie, aby odpocząć i się rozejrzeć. Sprawdzić czy nie zbliża się wygłodniały pościg. Wszechobecna mgła utrudniała lustrowanie lasu. Oparł dłonie na kolanach. Sapał głośno, przy każdym wydechu wypuszczając z ust kłęby pary.

Kątem oka dostrzegł ruch z lewej. Natychmiast spojrzał w tamtą stronę. Nic.

Już tu są... Nie przewidziało mu się... Trzeba biec dalej. Tylko gdzie? Wybrał kierunek w dół, po niewielkim, leśnym zboczu. Nagle potknął się i sturlał wśród zgniłych, brązowych liści. Na szczęście w nic nie uderzył. Był teraz na dnie jakiegoś wąwozu. Ponownie usłyszał wycie. Dochodziło z ponad jego głowy, jakby ze szczytu zbocza.

– Cholera... – zaklął cicho i ruszył w prawo.

Biegł ile sił w nogach, oglądając się co chwilę przez ramię. Powietrze było mroźne i odczuwał nieprzyjemne kłucie w płucach. Przez załzawione oczy dostrzegł, że zaczyna padać śnieg. Drobne płatki oblepiały jego spoconą twarz i natychmiast topniały na rozgrzanej skórze. W jego głowie krążyła w kółko tylko jedna myśl:

„Zostawcie mnie w spokoju, zostawcie mnie w spokoju, zostawcie...”

Raptownie grunt zniknął mu spod nóg. Na jedną, krótką chwilę stracił czujność i nie zauważył skarpy przed sobą. Upadek w dół z wysokości dwóch, może trzech metrów zakończył się uderzeniem o ziemię z głuchym łoskotem. Na krótką chwilę go zamroczyło, ale dźwięk, który usłyszał szybko go ocucił. To już nie było wycie, tylko warczenie. Niskie, groźne i... wilgotne. Brzmiało trochę jak bulgot i było blisko. Dochodziło ze szczytu skarpy, z której przed paroma sekundami spadł. Uświadomił sobie, że nie ma już czasu na dalszą ucieczkę. Mógł zrobić tylko jedno. Nie próbował nawet wstawać, tylko wczołgał się sprawnie niczym żołnierz pod skarpę. Zwinął się w kłębek i starał uspokoić oddech, czując zimno płynące od gruntu i przedzierające się przez jeansy. Gdy zobaczył mały obłoczek pary wydobywający się z nosa, zasłonił zmarzniętymi dłońmi większą część twarzy i wstrzymał oddech. Jedynie zeszklone oczy miał teraz odkryte.

Najpierw poczuł wibracje i trochę piasku osypało mu się na włosy. Bestia stanęła na skraju skarpy. Była tuż nad jego głową. Musiała być naprawdę ogromna skoro nawet grunt drgał przy każdym jej kroku. To nie był pierwszy koszmar, w którym ścigały go te istoty, ale na szczęście nigdy nie ujrzał żadnej w pełnej krasie. Konrad wolałby, aby tak zostało. Usłyszał ciche warczenie. Wręcz pomrukiwanie. Bestia zaczęła węszyć, głośno wciągając przez nozdrza mroźne, leśne powietrze. Już po mnie – pomyślał i zamknął oczy.

Ale nie... Po chwili istota jakby odpuściła. Głośno parsknęła. Konrad zobaczył krople śliny, które wylądowały tuż obok jego butów. Z całych sił powstrzymywał się, by nie krzyknąć. Po kilku sekundach, które wydawały się całą wiecznością, usłyszał oddalające się, ciężkie kroki. Siedział w bezruchu jeszcze parę chwil, ale nie mógł już dłużej wytrzymać na bezdechu. Odsłonił twarz i wciągnął haust powietrza. Miał tylko nadzieję, że Bestia tego nie usłyszała. Niestety, nadzieja często okazuje się być matką głupców...

Leśną ciszę rozdarło ogłuszające wycie. Wydobywało się z pyska osobnika, który przed chwilą stał nad Konradem. Demoniczne odgłosy przez chwilę jakby były nad nim i szybko się przeniosły. Chłopak zrozumiał, że jego prześladowca wykonał skok, dopiero gdy wylądował kilka metrów przed nim, na ugiętych, grubych, włochatych łapach. Konrad otworzył usta. Na początku był to ledwie słyszalny pisk ze ściśniętego strachem gardła. Lecz gdy Bestia podniosła łeb i spojrzała swymi krwistoczerwonymi ślepiami, gdy ukazała pożółkłe kły długości przeszło dwudziestu centymetrów, pisk przerodził się w przerażający krzyk...

 

Krzyk, odległy, jakby dochodzący wręcz z innego świata, sprawił, że Gabryś się ocknął. Pierwsze, co poczuł, to okropny ból. Nie w jakimś konkretnym miejscu, cała, dolna część jego ciała pulsowała nieznośnie. Tak jak głowa. Czuł, że ma strasznie poobijaną twarz. Pewnie jest też poraniona. Musisz otworzyć oczy – pomyślał, ale gdy spróbował to zrobić, jego czaszka niemal eksplodowała.

Spokojnie. Jeszcze nie. Masz czas. Wyostrz inne zmysły.

Wciągnął powietrze nosem. Benzyna. Lubił ten zapach, choć w tej konkretnej chwili niepokoił fakt, że ją czuje. Co poza tym? Woń, którą kojarzył, ale nie potrafił teraz zidentyfikować. Co jeszcze? Smród przepalonego oleju silnikowego i mulistej wody z jeziora. Zaczął sobie przypominać...

Wyprawa na ryby. Tylko we dwóch. Ojciec i syn. Piątek w prawdziwie męskim wydaniu. Trochę złowili. Tata nabrał do kilku dużych wiader wody z jeziora i wrzucił tam zdobycze, a następnie zamknął je pokrywkami. Pewnie wszystko się otworzyło i wylało. Ale dlaczego? Zaraz, zaraz...

– Jezu... – wyszeptał, ale zupełnie nie rozpoznał swojego głosu.

Obrazy powróciły do niego niczym slajdy.

Deszcz padający za oknami volvo. Jeleń na drodze. Poślizg. Upadek w dół zbocza. Poduszka powietrzna wybuchająca mu w twarz. Rzeczy latające po kokpicie w zwolnionym tempie, jak na filmikach przedstawiających ludzi na stacji kosmicznej, które widział w Internecie. Następnie huk i czerń. Wszechobecna czerń.

– Tato? – wychrypiał cichutko. – Jesteś tu?

Skupił się na dźwiękach, ale słyszał jedynie łomotanie w swojej klatce piersiowej. Przeszło mu przez głowę, że słyszy tylko jedno serce. Odrzucił tę myśl. Zaraz wróciła woń, którą poczuł na początku, ale nie rozpoznał. Nie od razu. Teraz skojarzył. To zapach krwi. Słodki i mdlący. Im bardziej się na nim koncentrował, tym był coraz silniejszy.

Musiał spojrzeć. Musiał się z tym zmierzyć. Powieki ważyły tonę, ale bardzo powoli je podniósł. Światło poraziło go natychmiast. Wszystko było rozmyte. Gdy po kilku sekundach obraz się wyostrzył, miliony błyszczących gwiazd zamieniły się w drobiny szkła, które stanowiły kiedyś przednią szybę. Były wszędzie. Na podłodze, na desce rozdzielczej, na jego ubraniach, w jego włosach. Opuścił głowę i zobaczył swoje nogi, a raczej to, co z nich zostało. Poskręcane i powyginane nienaturalnie dwa badyle, ubrane w poplamione tu i ówdzie na czerwono jeansy. Do tego zmiażdżone i przyciśnięte do fotela elementami silnika, które były teraz w kokpicie. Stało się jasne, że opuszczenie auta o własnych siłach jest niemożliwe.

Przez kłąb parującego płynu chłodniczego dojrzał gruby, brązowy pień. Zrozumiał co się stało. Uderzyli w wielkie drzewo z mnóstwem poplątanych ze sobą gałęzi. Nie znał się na botanice. Nie wiedział jaki to gatunek, ale przeczuwał, że jest stare, mocne i mogło narobić wiele szkody, skoro zdołało wbić część silnika volvo do kokpitu. Wiele szkody... Ale jak wiele? Starał się jak najmocniej nie spojrzeć na miejsce kierowcy. Podświadomie wiedział... Czuł, że pod jego skórą biegają tysiące mrówek. Łzy już płynęły po jego poobijanej twarzy, kiedy obracał ją w lewo. Nic i nigdy nie mogłoby przygotować piętnastolatka na widok, który mu się ukazał...

Jakub Wierzbicki wyglądał jakby spał z głową opartą o zagłówek fotela. Oczy miał zamknięte, usta lekko rozchylone. Ręce wyciągnięte wzdłuż ciała. Jeden szczegół nie pozwalał jednak uwierzyć w to, że mężczyzna za chwilę zacznie pochrapywać.

Była to długa gałąź drzewa, w które wbiło się auto. Wyrastała z pnia trochę ponad dachem volvo. Następnie kierowała się lekko do dołu, by za moment znowu przyjąć pozycję prostopadłą do konaru. Wpełzała gładko przez otwór, w którym wcześniej była przednia szyba. Jej koniec trafił idealnie między zagłówek, a oparcie fotela i wisiał w powietrzu nad tylną kanapą. Po drodze napotkała jednak pewną przeszkodę. Krtań kierowcy nie była trudna do sforsowania, choć posiadała w sobie wiele chrząstek i twardszych elementów. Gałąź przebiła ją na wylot okupując to jedynie ubrudzeniem się krwią, na dystansie od karku do swego zakończenia. Gęsta ciecz, kropla po kropli, tworzyła na tylnym siedzeniu brunatną plamę.

Gabryś wessał do płuc powietrze i szybko odwrócił wzrok. Żałował, że w ogóle otworzył oczy. Wmawiał sobie, że gdyby nie spojrzał, tata wciąż by żył. Spomiędzy zaciśniętych powiek płynęły kaskady łez. Czuł ich słony smak i pieczenie w miejscu gdzie górna warga była rozcięta. Najpierw zaszlochał cicho, nieśmiało, ale potem już się nie hamował. Krzyk, przepełniony bólem i bezsilnością poniósł się głęboko w niewzruszony, milczący las...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Clariosis 18.02.2021
    Uważam, że scena snu nie jest opisana zbyt zgrabnie, miałam wrażenie, że zdania brzmią nieco nienaturalnie, jakbyś na siłę próbował uczynić opis najbardziej bogatym jak się da. Za to druga część, gdy syn się budzi i widzi efekty wypadku jest opisana świetnie - odpowiednio zbudowane napięcie i sugestywne opisy nadają całości smaku i makabry, przez co można dobrze wczuć się w emocje.
    Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania