Poprzednie częściRadio (Rozdział 1)

Radio (Rozdział 3)

ROZDZIAŁ 3

 

Krzyk chłopca rozdarł nocną ciszę w jednym z domów, we wsi Koczarki. Wybudził również ze snu gospodynię, Marię Sabałę. Przez kilka sekund siedziała zdezorientowana na brzegu tapczanu, ale po chwili uświadomiła sobie, że hałasy dochodzą z pokoju syna.

– Boże... Przenajświętszy Boże... – pomrukiwała cicho wkładając w pośpiechu stopy w kapcie.

Owinęła się szczelnie szlafrokiem i przeszła przez swoją sypialnię. Otworzyła stare, drewniane, dwuskrzydłowe drzwi do izby syna. Mała lampka nocna w kształcie tygryska z bajki o Kubusiu Puchatku była jak zwykle włączona. W półmroku, który spowijał pomieszczenie dostrzegła postać rzucającą się konwulsyjnie w pościeli. Stara wersalka, która służyła synowi za łóżko, skrzypiała głośno.

– Nie! Zostaw mnie! Nie podchodź! Nie! Nie! Nie! – darł się, mając wciąż zamknięte oczy.

Maria doskoczyła do niego, objęła silnymi ramionami i przycisnęła do siebie. Poczuła kwaśny, nieprzyjemny zapach potu. Jego skóra była gorąca, wilgotna i lepka. Biały podkoszulek był przemoczony do suchej nitki. Uspokoił się i wyciszył, dopiero gdy matka zaczęła kołysać go delikatnie w przód i w tył.

– Już dobrze, syneczku – szeptała wciskając usta w jego poskręcane, ciemne włosy. – To tylko sen. Zły sen, brzydki koszmar.

Chłopak uniósł powieki i mrugnął nimi kilkukrotnie, jakby ¬¬nie mógł rozpoznać matki. Jego oddech wciąż był głośny i przyspieszony, ale po chwili znowu zamknął oczy i wtulił się mocniej w bezpieczne ramiona Marii.

– Mamusiu – wymamrotał zawodząc – Mamusiu, one znowu mnie goniły. Zawsze, zawsze im uciekałem, ale teraz... Teraz, teraz mnie dopadły... O, rety. To było, było straszne.

– To był tylko sen, syneczku. To nie działo się naprawdę... – kobieta poczuła, że po jej policzku spływa ciepła łza.

– Mamusiu, dlaczego, dlaczego one wracają? Dlaczego nie dadzą mi spokoju?

– Nie wiem, kochanie – rzekła Maria, choć wiedziała, że kłamie i czuła się z tym okropnie. – Spróbujesz się jeszcze przespać? Jest środek nocy.

Chłopak pokręcił powoli głową.

– Zrobić ci kakao?

– O, tak. Pyszne, pyszne i cieplutkie kakao. Chcę...

Mimo, iż wciąż miał zamknięte oczy, uśmiechnął się promiennie. Maria ostrożnie wypuściła z ramion syna i ruszyła do kuchni. Ten po kilku sekundach wstał z wersalki i poczłapał za nią, utykając na lewą nogę.

 

Siedzieli przy niewielkim, kuchennym stole. Konrad popijał gorące kakao, obejmując kubek dłońmi. W pomieszczeniu słychać było tykanie naściennego zegara. Na środku blatu paliła się świeczka, której blask tańczył na ścianach, piecu kaflowym, małej lodówce, starym kredensie i ich twarzach. Maria wpatrywała się w oblicze syna, który niebawem miał stać się pełnoletni, choć jego umysł był na poziomie kilkulatka.

Maria zrozumiała, że chłopiec jest „inny”, już gdy był malutki. Miała też starszego syna, Mariusza, więc widziała jak wygląda rozwój dziecka. U Konrada nie był on prawidłowy. Od początku bardzo powoli i z trudem uczył się nowych rzeczy. Kiedy inne dzieciaki ze wsi biegały po łąkach i bawiły się w chowanego w stodołach, on dopiero uczył się mówić. Z resztą do dziś wysławiał się w charakterystyczny sposób. Jąkał się i powtarzał w jednym zdaniu te same słowa. Nawet gdyby mówił poprawnie, nie pomogłoby mu to bardzo w nawiązywaniu nowych znajomości. Był bardzo nieśmiały i skryty. Miał swój, własny świat, do którego nie wpuszczał nikogo, poza najbliższymi. Tak naprawdę, to sama nie do końca wiedziała, co mu siedzi w głowie. Nie miał przyjaciół. Nie miał nawet znajomych. Jedyne osoby, z którymi się komunikował to matka i brat, a ten też nie mieszkał już z nimi. Wyprowadził się przeszło cztery lata wcześniej do Olsztyna. No, był jeszcze Ares – duży, czarny kundel, który pilnował ich obejścia od wielu lat. Konrad uważał czworonoga za swojego najlepszego przyjaciela i często do niego mówił. Miał też swoją pasję, którą zaraził go dziadek – krótkofalarstwo i wszystko co związane z łącznością radiową. Lecz gdy Maria pytała go czy kontaktuje się z innymi ludźmi przez „swoje radyjka”, ten odpowiadał, że tylko nasłuchuje.

Fizycznie, Konrad również „się wyróżniał”. Pomijając kwestię nerwowych tików twarzy, miał lekkiego zeza w prawym oku, lewa noga była krótsza i nie mógł w pełni wyprostować jednego z nadgarstków. Był chudy, blady i przy swoich niemal stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu sprawiał trochę upiorne wrażenie.

Kochała go jednak z całego serca. Bezwarunkowo. W taki sposób, w jaki tylko matka potrafi...

Kochała i całe życie go chroniła. Przed prześmiewczymi spojrzeniami ludzi. Przed przykrymi sytuacjami, w których ktoś mógłby go zranić, nawet nieświadomie. Przed problemami, które spotkałyby go na każdym kroku. Przed całym światem...

Właśnie taki tok myślenia, przez długie lata, wbijał jej do głowy mąż. W tym przypadku „wbijał” to dosłowne określenie.

Nieraz wyobrażała sobie syna w ławce szkolnej albo przy tablicy, rozwiązującego jakieś matematyczne zadanie. Innym razem na przerwie, wraz z kolegami, stroją sobie żarty i robią psikusy dziewczynom z klasy. Strzela gole podczas gry w piłkę, na lekcjach WF. Chodzi ze znajomymi na pizzę i colę. Szykuje się na dyskotekę szkolną. Poznaje pierwszą dziewczynę...

Maria przetarła zaspane oczy. Wiedziała, że nic takiego się nie wydarzyło i nie wydarzy.

A to przez tego sukinsyna. Jej, pożal się Boże, męża i ojca z piekła rodem. Na kilku wizytach, na które udało jej się wymknąć, lekarze prosili, by nie izolować dziecka. By pokazywać mu świat w pełnej krasie, dać mu w miarę normalne życie. Ale jak miała to zrobić z alkoholikiem-tyranem na karku? Potworem, który bił i poniżał swego młodszego syna na każdym kroku? Kara spotykała go, gdy tylko wyściubił nos z domu i ktoś zobaczył go na wiosce. To było piekło. A jej przez lata brakowało odwagi, by się postawić. By to zakończyć. Zachciało się jej płakać, gdy pomyślała o swojej, żałosnej bierności.

Sławomir Sabała był dobrym mężem i ojcem, dopóki Konrad nie zaczął wykazywać symptomów upośledzenia. Wtedy mężczyzna zaczął przeistaczać się w potwora na jej oczach. Nie pracował już tak ciężko na ich gospodarstwie. Coraz częściej zaglądał do kieliszka. A gdy zajrzał, cóż... Był okrutny dla młodszego syna. Jej też nie oszczędzał, gdy stawała w obronie chłopca. Nie potrafiła zliczyć ile razy obrywali. Czasem była to otwarta dłoń, czasem pięść, czasem kopniak, ale najgorzej było gdy w grę wchodziły narzędzia. Skórzany pas, pogrzebacz do pieca albo drewniane polano. Pewnego razu, gdy Konrad miał jakieś osiem lat, ojciec okładał go polanem po plecach tak długo, aż chłopiec stracił przytomność. To była kara za to, że wylał na stół herbatę. Maria oczywiście próbowała go bronić, ale uderzenie w głowę talerzem skutecznie ją oszołomiło. On przez dwa tygodnie musiał spać na brzuchu, a ona chodziła kilka dni z zabandażowaną głową.

Jej koszmarne wspomnienia rozpłynęły się gdy spostrzegła szeroki uśmiech na twarzy syna.

– Nie ma to jak ciepłe kakao, co?

– Oj, tak, tak! – zaczął się śmiać, choć brzmiało to raczej jak rechot żaby.

– Pamiętasz, kto dziś nas odwiedzi?

– Maniuś! Hurra!

Chłopak wyrzucił ręce w górę, przewracając pusty kubek po napoju. Natychmiast zmarszczył brwi i spoważniał. Zapewne jeszcze pamiętał czym może skończyć się taki wypadek. Kobieta wyciągnęła ramię i położyła dłoń na jego policzku. Wzdrygnął się. Uśmiechnęła się serdecznie i puściła oko.

– Dobrze, że kubek był już pusty.

Powietrze zeszło z Konrada i znowu powolutku, niepewnie się rozpromienił.

– Tęsknisz za braciszkiem, co?

– Tak, tak. Bardzo.

– Dawno go u nas nie było – zadumała się na chwilę. – Chyba jakieś dwa miesiące. Konradku, wiesz, że Mariusz nie będzie sam, prawda?

Chłopak niepewnie pokiwał głową. Nawet nie próbował sprawiać wrażenia, że jest z tego faktu zadowolony, ale zachował spokój.

– Wiem, że to dla ciebie niezwykle trudne, ale chcę cię prosić, abyś postarał się być miły dla nowej dziewczyny Mariusza. A przynajmniej nie być niemiły, ok? Po prostu się postaraj. Nic więcej...

– No, dobrze, dobrze... Kiedy, kiedy będą?

– Przyjadą na obiad – odparła.

Spojrzała za kuchenne okno. Szare światło jesiennego świtu zaczynało powoli wpełzać do wnętrza. Naśliniła dwa palce, po czym ścisnęła knot świeczki, który wydał z siebie krótkie syknięcie.

 

Gabryś otworzył oczy raptownie, jakby miał koszmar i właśnie się z niego wybudził. Musiał przysnąć. Nie przeszkodził w tym nawet ból zmiażdżonych nóg i pękniętego serca. Nie miał pojęcia ile czasu przebywał w objęciach Morfeusza, ale na zewnątrz zdążyło się już zrobić zupełnie ciemno. Dostrzegł jedynie zarys wielkiego drzewa przed maską samochodu. Przez otwór po przedniej szybie wpadało zimne powietrze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że cały się trzęsie i w ogóle nie czuje nóg. Naciągnął na głowę kaptur kurtki. Cholera – pomyślał, to nie był koszmar. Naprawdę mieliśmy wypadek, naprawdę tata nie żyje. Nie miał najmniejszej ochoty zerkać w lewo, ale zrobił to, jakby wierzył ślepo w to, że tata zaraz się obudzi. Nieruchoma sylwetka ojca majaczyła w mroku. Zacisnął powieki z całych sił. Gorące łzy popłynęły po zmarzniętych policzkach...

Musiał się uspokoić i pomyśleć. Jeżeli tego nie zrobi, może tu umrzeć, w tym pogniecionym volvo i gdy służby przybędą z pomocą, odnajdą jedynie dwa zimne ciała. No, właśnie – służby. Dlaczego nie dotarły jeszcze na miejsce wypadku? Wydawało mu się, że minęło już bardzo dużo czasu. Ile? Ciężko powiedzieć... Gdy wyjeżdżali z nad jeziora była chyba siedemnasta, może po siedemnastej. Ciekawe która jest teraz – pomyślał. Zaczął szperać po wszystkich kieszeniach kurtki w poszukiwaniu smartfonu. Nie znalazł nic, prócz trzech drobnych monet, kilku starych paragonów i dwóch biletów do kina. Urządzenie trzymał w rękach gdy wielki, pieprzony jeleń stanął na ich drodze. Potem mogło się z nim wydarzyć wszystko. Mogło leżeć w jakiejkolwiek części kokpitu auta albo wypaść na zewnątrz. Skarcił się w myślach, że odruchowo szuka telefonu, a przecież na ręku ma zegarek. Sportowy g-shock był czerwony, wodoodporny i niezwykle wytrzymały. Dostał go na czternaste urodziny od rodziców. Palcami namierzył w ciemności przycisk. Tarcza oraz wskazówki podświetliły się na jaskrawo zielony kolor. Szok, jakiego doznał, sprawił, że Gabryś otworzył szeroko usta. Wskazówka godzinowa kręciła się w lewą stronę. Minutnik podążał w prawo. Przecinały się ze sobą w losowym miejscu co sekundę i nadal kontynuowały swój szalony taniec.

– Co jest, kurwa? - szepnął.

Jego głos brzmiał ochryple i słabo. Zdał sobie sprawę, że pierwszy raz zaklął w obecności ojca. Niestety była to tylko półprawda. Zegarek był w pełni sprawny, gdy zerkał na niego podczas wędkowania z ojcem. Musiał się zepsuć w trakcie wypadku. Zastanawiał się ile czasu tutaj tkwi i dlaczego nikt ich nie szuka. Najczarniejszy scenariusz zakładał, że żaden świadek nie widział momentu wypadku, jak i również nikt nie był w stanie dostrzec ich z drogi. Przypomniał sobie, że volvo spadło w dół leśnym zboczem, a potem jeszcze przejechało trudną do określenia odległość nim uderzyło w drzewo. Wrócił myślami do chwili, gdy ojciec próbował zapanować nad roztańczonym autem. Czy nacisnął hamulec? Czy zostawili na asfalcie czarne ślady swojej walki o życie? Jeśli tak, może ktoś je zauważy i spojrzy w głąb lasu. Ktoś powinien dostrzec dym unoszący się z wraku. Co prawda teraz już się nie wydobywał, ale wcześniej, siwy słup powinien być widoczny z daleka.

Jest jeszcze mama. Ona na pewno zacznie się o nich martwić jako pierwsza. Istniał tylko jeden, ale za to konkretny problem. Anna Wierzbicka była weterynarzem i w piątkowy poranek wyjechała do Szczecina na szkolenie. Planowała wrócić dopiero w niedzielę wieczorem. To kupa czasu, ale Gabryś był pewien, że gdy mama będzie miała chwilę, zadzwoni do syna lub męża, by zapytać czy sobie radzą i jak było na męskim wypadzie. A kiedy się nie dodzwoni, zacznie się martwić. A kiedy zacznie się martwić, to zacznie ich szukać. A kiedy zacznie ich szukać, to przerwie wyjazd służbowy i wróci do Rynu. A kiedy wróci, to zawiadomi policję. A policja powinna odnaleźć ich bez problemu. W końcu mama wiedziała nad które jezioro się wybierają. Ale czy na pewno tata jej powiedział? Jest jeszcze możliwość namierzenia lokalizacji ich telefonów. Jednak czy operacja ta wygląda tak sprawnie, jak w serialach kryminalnych?

Cholera – pomyślał. Zbyt wiele niewiadomych...

Zaraz, zaraz...

Telefony? Co prawda jego smartfon gdzieś przepadł, ale pamiętał, że ojciec wkładał swój do kieszonki na piersi zgniłozielonej, rybackiej kamizelki. Wciąż powinien tam tkwić... Wiedział, że to, co zamierza zrobić, będzie niezwykle trudnym zadaniem...

Najpierw nacisnął przycisk w sprzączce pasu bezpieczeństwa. Na szczęście puściło. Dopiero teraz zrozumiał jak mocno napinacz pasa przyciskał go do fotela. Gdy wyciągnął rękę w stronę martwego ojca, poczuł przenikliwy ból w dolnej części pleców. Przeszło mu przez głowę, iż może mieć uszkodzony kręgosłup. Zacisnął zęby i wyczuł językiem, że brakuje wśród nich kilku sztuk. Nie myśl o tym teraz, upomniał sam siebie, skup się na zadaniu. Podświadomie obawiał się i jednocześnie miał nadzieję, że gdy dotknie taty, ten się wzdrygnie i przebudzi. Położył dłoń na ramieniu nieboszczyka, ale nic się nie wydarzyło. Odczekał jeszcze kilka sekund, po czym sięgnął do zamka błyskawicznego kurtki. Rozpiął ją, choć trwało to parę chwil. Wstrzymał oddech i włożył zmarzniętą dłoń za pazuchę. Nie poczuł ciepła, jakie zazwyczaj panuje w takim miejscu. To było takie... nienaturalne. Wyczuł palcami sztruksowy materiał kamizelki, a chwilę później prostokątny kształt. Odpiął guzik kieszonki, wyjął komórkę i najszybciej jak tylko potrafił wrócił do swojej poprzedniej pozycji, która sprawiała najmniej bólu. Dopiero spoglądając na smartfon, trzymany w dłoni, wypuścił ze świstem powietrze. Przymknął na sekundę oczy, modląc się, by telefon nie był uszkodzony. Nacisnął przycisk blokady i ekran się rozświetlił. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy zobaczył swoje zdjęcie zrobione na tegorocznych wakacjach w Grecji. Bateria była naładowana w czterdziestu czterech procentach. Nieźle. Po chwili mina mu zrzedła. Cyfry na zegarze telefonu zmieniały się w tak zawrotnym tempie, że można było dostać oczopląsu. Na domiar złego ikonka zasięgu nie zawierała w sobie ani jednej kreski.

– Kurwa! - uderzył pięścią w to, co zostało z deski rozdzielczej. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!

Nagle nocną ciszę przerwał przeciągły skowyt. Gabryś zesztywniał cały momentalnie i wstrzymał oddech. Zimny powiew październikowego wiatru wtargnął przez otwór po przedniej szybie. Przyniósł zapach pleśni i delikatnie poruszył połami rozpiętej kurtki ojca. Co to? Wilki? – przeszło przez myśl Gabrysiowi. W tych rejonach chyba nie występują. Nie powinno ich tu być. A jeżeli są? Nie, to niemożliwe. Więc co to było? Zrobiło mu się jeszcze zimniej. Wycie, które usłyszał było głośne, dotarło do niego z bliskiej odległości. Niedobrze... Zaczął nerwowo rozglądać się dookoła. Skupiał się z wszystkich sił, ale jego wzrok nie mógł się przebić przez wszechobecną ciemność, dalej niż na jakieś dziesięć metrów. Było by łatwiej, gdyby księżyc oświetlał las. Jednak niebo było zachmurzone. Sprawiało wrażenie jednej, wielkiej plamy ciemnogranatowego atramentu. W pewnym momencie chłopak dostrzegł w mroku dwa czerwone punkciki, które pojawiły się na chwilę i zgasły. Gabryś zaczął oddychać tak szybko, jakby w zniszczonym kokpicie volvo brakowało powietrza. Usłyszał stukanie własnych zębów. Nie panikuj, upomniał się. Musisz się uspokoić. Kolejne dwie czerwone plamki mignęły gdzieś w czeluściach lasu. Tym razem w innym miejscu, z drugiej strony auta. To oczy! Przerażające, czerwone oczy! Jest ich więcej i mnie otaczają – pomyślał. Musi je odstraszyć. Natychmiast. Myśl, myśl, myśl! Rozglądał się nerwowo w poszukiwaniu czegoś pomocnego. Spojrzał na rozbebeszoną kierownicę. Klakson odpada. Jego wzrok padł w końcu na smartfon taty, który kurczowo ściskał w dłoni. Teraz słyszał już szelest kroków, stawianych po zasypanej liśćmi ziemi. Cholera! Odblokował telefon. Skostniałym palcem dotknął ikonki „Muzyka”. Tata na pewno ma w telefonie te swoje stare hity. Budka Suflera, Perfect, Lady Pank, Dżem i inne stare kapele, których na okrągło słucha. „Słuchał”, poprawił się w myślach chłopiec. Skoro jego taka muzyka odstraszała, to te wilki, czy co to jest, też spieprzą z powrotem do lasu. Co chwila podnosił wzrok, by zlustrować otoczenie. Czerwonych punktów było już mnóstwo. Nie miał wątpliwości, że go otaczają.

– Nie... - jęknął, gdy odkrył, że folder z muzyką jest pusty.

No pewnie, a kto nauczył starego używać YouTube i Spotify? Oczywiście, że kochany synek. Co teraz? Usłyszał ciche, niskie warczenie. Wpadł na jeszcze jeden pomysł. Dotknął ikonki „Ustawienia” i wybrał sekcję „Dźwięki”. Warczenie i groźne pomruki były już naprawdę blisko. Może kilka metrów. Na szczęście opcja „Wybierz dzwonek połączeń” była u samej góry ekranu. Ujrzał listę dźwięków i przewinął ją kciukiem intuicyjnie. Jest! Wybrał „Old phone” i podniósł wzrok akurat w takim momencie, by dostrzec zarys ogromnej postaci. Mierzyła pewnie dwa i pół, może trzy metry. To było ogromne, majestatyczne. Poruszało się na dwóch, owłosionych, grubych łapach. Ślina kapiąca obficie z pożółkłych kłów, wskazywała na to, że doskwiera mu głód. Karmazynowe ślepia, sparaliżowały Gabrysia na moment nim rozległ się dźwięk dzwonienia starego telefonu. Takiego z kółkiem do wybierania numerów. Gabryś nigdy takiego nie widział, ale tata opowiadał mu, że kiedyś istniały i służyły ludziom. Hałas, jaki się wytworzył, poniósł się niesamowicie silnym echem. Przerażające... bestie, bo inaczej chłopak nie umiał ich określić, natychmiast się wycofały. Odgłos ciężkich kroków, stawianych w pośpiechu na leśnej ściółce był miodem na uszy Gabrysia. Tumult, jaki się wytworzył podczas odwrotu tych nieznanych, dzikich zwierząt kazał sądzić, iż było ich całe mnóstwo. Ciężko określić liczbę, ale potrafiły otoczyć szczelnym okręgiem wrak auta. Gabryś opadł ciężko na zagłówek fotela, a w jego dłoni smartfon wciąż udawał stary aparat telefoniczny. Odczekał jeszcze kilka chwil, po czym wygasił ekran i znów nastała nocna cisza.

– Co to było? - szepnął, głównie po to, by usłyszeć swój głos.

Nikt mu nie odpowiedział. Jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie widział. Ani w Internecie, ani w atlasach zwierząt, ani tym bardziej na żywo. Czy to jakiś niezwykły gatunek, uznany przez resztę świata za wymarły? Bez jaj! Takie odkrycia rzadko się zdarzają na Ziemi. Na Mazurach raczej wcale. Gdyby coś takiego żyło w tych lasach, ktoś by już dawno to zauważył. Przecież było ich mnóstwo. To całe stado, wataha... Jednego był pewien – nie chciał więcej spotykać tych istot. Nigdy! Jezu... jeden kieł tej bestii był wielkości sztyletu. Musiał być też tak samo ostry. Zwierzę zdecydowanie nie wyglądało na roślinożerne. Jeszcze chwila i rozszarpałyby go na strzępy.

Dotknął dłonią okolic krocza, ponieważ zrobiło mu się tam dziwnie ciepło. Stwierdził z pełnym zażenowaniem, że jego pęcherz nie wytrzymał odwiedzin nieproszonych gości. Postanowił, że za nic nie zmruży już oka. Wciąż ściskając w dłoni smartfon taty, odwrócił głowę na wschód. Niebo, które dostrzegał pomiędzy łysymi drzewami zmieniało barwę. Ciemny granat pomału ustępował miejsca nieśmiałej szarości. Wstawał nowy dzień...

Następne częściRadio (Rozdział 4)

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • absynt 22.02.2021
    "pomrukiwała cicho wkładając w pośpiechu stopy w kapcie" i "Dotknął dłonią okolic krocza, ponieważ zrobiło mu się tam dziwnie ciepło." – wielka literatura potrzebuje odważnych słów, nowoczesnych skojarzeń...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania