Poprzednie częściRadio (Rozdział 1)

Radio (Rozdział 4)

ROZDZIAŁ 4

 

– Widzę, że jesteś poddenerwowana – rzekł Mariusz Sabała przeżuwając jajecznicę z boczkiem.

– Tylko tak ci się wydaje – odpowiedziała Dagmara i upiła łyk herbaty. – Może troszeczkę.

Dziewczyna pokazała centymetrową przestrzeń pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym.

– Nie masz powodu, by się stresować. Moja mama to w porządku kobiecina. Sama zobaczysz. Typowa babka z wioski. Na pewno się polubicie...

– No nie wiem. Ja nie jestem z wioski. Martwię się czy znajdziemy wspólny język i czy będziemy miały o czym gadać i...

– Daj spokój, Daga - uśmiechnął się szeroko. – Obie z moją mamą jesteście gadułami. Będzie dobrze. Zaufaj mi...

Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie i na jej lewym policzku pojawił się dołeczek. Mariusz natychmiast wyciągnął rękę i delikatnie musnął wgłębienie palcami.

– Poza tym masz to. To twoja tajna broń – zaśmiał się. – Nikt się nie oprze temu dołeczkowi. Jest uroczy.

Poznali się trzy miesiące wcześniej. Ich ścieżki przecięły się w jednym z olsztyńskich klubów nocnych. To była gorąca, letnia sobota. Ona przyszła wraz z dwoma koleżankami z salonu kosmetycznego, w którym pracowała, aby odstresować się po długim tygodniu. On był z kilkoma kumplami z firmy kurierskiej, w której pracował. Nie liczyła na to, że kogoś pozna. Właściwie to wolała na razie trzymać się z dala od mężczyzn, gdyż była świeżo po rozstaniu z chłopakiem, z którym spędziła w burzliwym związku prawie dwa lata. Ale życie potrafi często zaskoczyć i wyszło jak wyszło. Gdy była przy barze, czekając na drinki dla siebie i dziewczyn, Mariusz stanął obok. Zaczął zamawiać piwa dla swojej ekipy, ale urwał w pół zdania, gdy na nią spojrzał. Była pewna, że gdyby nie głośna muzyka, usłyszałaby huk jego dolnej szczęki uderzającej w blat baru. Wyglądało to bardzo uroczo. Daga miała świadomość, że jest atrakcyjna. Wysoka, szczupła, o ładnej twarzy, błękitnych oczach i z burzą swoich blond loków robiła wrażenie na mężczyznach, ale z taką reakcją jeszcze się nie spotkała. Facet nie był mega przystojny, ale miał w sobie „to coś”, czego kobiety nigdy nie potrafią nazwać, ale wyczuwają doskonale. Ona to wyczuła i trochę wbrew sobie pierwsza krzyknęła „cześć”. On, po kilku próbach przełknięcia śliny, odpowiedział. Jego słowa, co prawda zagłuszył hałas dobiegający z głośników, ale po chwili już ze sobą rozmawiali jakby znali się od dawna. Zaiskrzyło.

Teraz jedli wspólne śniadanie, po upojnej nocy w kawalerce wynajmowanej przez Mariusza. Mężczyzna zaproponował jej, żeby się do niego wprowadziła. Daga obawiała się, że trochę na to za wcześnie, więc wypaliła, iż zamieszkają razem dopiero, jak pozna jego rodzinę. A on co zrobił? Zadzwonił do swojej mamy i oznajmił, że w przyszłą sobotę przyjedzie na obiad wraz z nową dziewczyną. Uwielbiała go za tą spontaniczność. Właśnie tą cechą swojego charakteru ją zdobył. No i opiekuńczością. W tym był najlepszy. Dzisiejsze śniadanie do łóżka, które jej przyrządził było na to niezbitym dowodem. Mimo, iż ich związek był stosunkowo świeży, czuła, że dobrze go poznała. Mariusz był szczerym facetem i sporo opowiadał jej o sobie. Wiedziała, że pochodził ze wsi Koczarki i przyjechał do Olsztyna dwa lata temu. Wiedziała, że ma młodszego brata Konrada, który jest... „wyjątkowy”. Po sposobie w jaki o nim opowiadał, wyczuła, że bardzo go kocha. Wiedziała, że jego mama ma na imię Maria i jest kobietą o gołębim sercu. Nic natomiast nie wiedziała o jego ojcu. Gdy tylko próbowała ruszyć ten temat, on zamykał się w sobie. Mówił jedynie, że „stary już nie mieszka z mamą i bratem i nie wie co się nim teraz dzieje”. Przeczuwała, że z jego ojcem coś było nie tak. Daga, upijając kolejny łyk herbaty, pomyślała, że to dobry moment, by znowu pociągnąć go trochę za język.

¬– Słuchaj, misiu – zaczęła ostrożnie – Jeśli mamy jechać do twojego rodzinnego domu i zjeść wspólnie obiad, to przydałaby mi się jakaś szersza wiedza na temat twojego ojca...

– Niby po co ci ta wiedza? - Mariusz zmarszczył podejrzliwie brwi.

– A choćby po to, żeby nie palnąć przy stole jakiegoś tekstu, który mógłby kogoś urazić. Z tego, co mówiłeś twojego brata łatwo wyprowadzić z równowagi. Nie chciałabym tego zrobić przypadkowo strzelając jakąś gafę na pierwszym spotkaniu. Nie sądzisz?

Mariusz milczał dłuższą chwilę, po czym napił się kawy. Argument Dagmary był logiczny. Rzeczywiście, mogłaby wyniknąć z tego niezła chryja. Gdy Konrada coś naprawdę mocno zdenerwuje, potrafi zacząć krzyczeć, wręcz wyć w niebogłosy, machać rękoma jak oszalały, wyrywać sobie włosy, a nawet uderzać głową w stół czy w ścianę. Mariusz już nie raz widział takie akcje i nie chciał, by tak wyglądało pierwsze spotkanie ukochanej z jego rodziną. Choć mama mówiła, że od kiedy nie ma ojca, takie ataki zdarzają się o wiele rzadziej. Odchrząknął.

– Dobrze – rzekł i zrobił dłuższą pauzę, jakby zastanawiał się jak zacząć. – Mój ojciec ma na imię Sławomir. Nie mam zielonego pojęcia gdzie jest i w sumie to się z tego cieszę.

– To, że ma na imię Sławomir i że nie wiesz gdzie się podziewa, to już mówiłeś. Ale czy jest tu się z czego cieszyć?

– Gdybyś wiedziała jaki on potrafił być, nie dziwiłabyś się tak...

– To znaczy jaki?

Mariusz opuścił głowę i westchnął. Nie miał najmniejszej ochoty na tę rozmowę. Przeszło mu przez myśl, że z miłego poranka nici. Musi znowu otworzyć drzwi do mrocznej przeszłości. Bardzo nie lubił tam wchodzić, ale Dagmara zasługiwała na to, by usłyszeć tę historię. Zwłaszcza przed pierwszym spotkaniem z jego rodziną.

– No dobrze – zaczął – Najpierw musisz zrozumieć jakim człowiekiem był mój ojciec... A raczej jakim się stał. Gdy miałem jakieś siedem, może osiem lat, mówiłem o nim „kochany tatko”. Ciężko pracował przy naszym gospodarstwie. Od rana do wieczora zapieprzał przy zwierzętach i w polu. Wpadał do domu po południu, na godzinkę, by zjeść ciepły obiad. Mama sama nieraz mówiła mu, żeby odpoczął, żeby położył się na chwilę, bo się zajeździ. Ale on nic sobie z tego nie robił, był silny jak niedźwiedź, wracał do pracy najedzony i z uśmiechem na twarzy. Mama była z niego dumna. Chwaliła się nim koleżankom, bo w przeciwieństwie do nich zajmowała się tylko domem. Nie musiała nigdzie dorabiać. Tata często zabierał mnie ze sobą. Pokazywał mi jak wykonywać różne prace na gospodarce. Lubiłem siadać mu na kolanach, gdy prowadził ciągnik i orał nasze pole. Raz nażarłem się słodyczy przed obiadem i zwymiotowałem na deskę rozdzielczą od tych podskoków w kabinie – Mariusz uśmiechnął się pod nosem – Ojciec nie krzyczał. Roześmiał się do łez, posprzątał wnętrze cięgnika i pracowaliśmy dalej. Ja również byłem z niego dumny. Był bardzo religijny. W każdą niedzielę szliśmy wszyscy do kościoła. Odstrojeni, wyglądaliśmy jak rodzina z Hollywood na tle reszty mieszkańców. Dzięki ciężkiej pracy ojca i gospodarności matki, było stać nas na sporo. Widziałem, jak inni mężczyźni we wsi, często w starych, podartych ciuchach, zakochiwali się pomału w wódce. Koledzy opowiadali mi, że ich ojcowie coraz mniej pracują, a coraz więcej czasu spędzają pod wiejskim sklepem, narzekając wciąż „że nie opłaca się robić”. Mój tata prawie w ogóle nie dotykał alkoholu. Czasami wypił zimne piwo, gdy w telewizji leciał jakiś mecz i jak była niedziela oczywiście. Nawet na nielicznych spotkaniach rodzinnych odmawiał wódki, tłumacząc, że po niej zawsze źle się czuje. Sławek Sabała był uważany przez wszystkich ludzi, którzy go znali za równego chłopa, pracowitego męża i kochającego ojca. I wtedy...

– Urodził się Konrad... – wyszeptała Dagmara.

¬– Tak, urodził się Konrad. Ojciec był wniebowzięty, że ma kolejnego syna. Chwalił się wszystkim dookoła, emanował radością. Ja też się cieszyłem, że mam braciszka, choć różnica wieku między nami wynosiła aż osiem lat.

Mariusz poczuł, że zbiera mu się na płacz. Potarł oczy, żeby sprawdzić czy nie są mokre. Daga objęła go czule i pogłaskała dłonią po plecach. Po chwili mężczyzna wyzwolił się z jej uścisku, podszedł do okna, uchylił je i zapalił papierosa. Wiedział, że musi się uspokoić, by kontynuować swoją opowieść. Po kilku zaciągnięciach, zdusił peta w popielniczce, na parapecie i odwrócił się do dziewczyny.

– Wybacz, kochanie. Ciężko jest mi o tym mówić...

– Jeśli nie chcesz... zrozumiem to...

– Chcę. Właściwie to muszę. Muszę to z siebie wyrzucić, wypluć, pozbyć się tego.

Daga pokiwała głową. Usiadł znowu obok niej i ukrył jej dłoń w swoich. Zobaczył uśmiech na jej twarzy. To dodało mu otuchy.

– Młody miał zaledwie roczek, gdy rodzice zauważyli, że coś jest nie tak. Ja nie dostrzegałem problemu. Dla mnie to był wciąż zwykły, mały szkrab. Ojciec powtarzał, że roczne dziecko zaczyna już chodzić. Konrad nie umiał jeszcze siedzieć. Mama zabrała go do lekarza, gdzie dowiedziała się, że rzeczywiście młody nie reaguje na wszystkie bodźce, tak jak powinien, ale jest jeszcze zbyt wcześnie na diagnozę. Do tego okazało się, że jedna nóżka jest krótsza i trzeba podjąć rehabilitację. Wieczorem oznajmiła to ojcu, a ten po raz pierwszy od kiedy sięgam pamięcią wybuchł niczym wulkan. Po raz pierwszy też czułem alkohol w jego oddechu. Zapłakana matka pytała „Dlaczego pijesz? Przecież ty nigdy nie piłeś...”, a on rzekł, że „teraz ma prawdziwy powód do chlania”. Darł się na mamę przez godzinę z przerwami na kolejne kieliszki wódki. „To nie może być moje dziecko! Ja nie mógłbym spłodzić takiego niedoroba! Na pewno z kimś się puściłaś! W mojej rodzinie nigdy nie było żadnych niedorozwojów!”. Siedzieliśmy przerażeni przy stole we troje. Mama z Konradem na rękach i ja. Słuchaliśmy w kompletnym szoku tyrady człowieka, który zdecydowanie nie był już „kochanym tatkiem”. W pewnym momencie wyrwał mamie Konradka i zawiesił go nad otworem pieca kaflowego, trzymając go za nóżkę. „Spalę tego bachora, przysięgam, że go spalę!”. Płacz Konradka był nie do zniesienia. Mama próbowała odebrać synka, a jego ciałko dyndało w powietrzu podczas tej szarpaniny. Płomienie tańczyły wesoło, rozochocone wyskakiwały co chwilę na zewnątrz. Nie wytrzymałem już dłużej. Zapłakany wydarłem się na całe gardło. „Koniec! Dość! Przestań, przestań!”. Rodzice znieruchomieli, wbijając we mnie oczy. Uścisk się zwolnił i mama mocno przytuliła Konradka do piersi. Ojciec usiadł przy stole z twarzą nie wyrażającą kompletnie nic. Patrzył na mnie pustym, nieobecnym wzrokiem, a po chwili wybuchł donośnym płaczem. Wtedy zrozumiałem, że coś w nim pękło. Coś się zmieniło. Przestał być głową naszej rodziny.

Dagmara zaczynała żałować, że usłyszała tę historię. Nigdy w życiu nie poznała Sławomira Sabały, ale już go nienawidziła i brzydziła się nim. Jak można być kimś takim? Takim potworem dla własnego dziecka...

– Czy ciebie też krzywdził? – spytała przyciszonym głosem.

Mariusz powoli pokręcił głową.

– Fizycznie – nigdy. Zawsze byłem „tym udanym” dzieckiem. Kilka razy, gdy broniłem mamy czy młodego, stary odpychał mnie na ścianę czy jakiś mebel, ale nigdy mnie nie uderzył. Nigdy nie byłem jego celem...

– Jezu... Przykro mi, skarbie. Naprawdę mi przykro...

– Po incydencie z piecem, ojciec przycichł, wycofał się na wiele miesięcy. Mieszkał z nami, ale nie zwracał na nas uwagi. Czasami tylko posyłał mi blady uśmiech. Co prawda nie tak ciężko jak wcześniej, ale wciąż pracował przy gospodarstwie. No i pił dużo. Gdy zaczął tamtego, wieczoru, to już nigdy nie przestał. Praktycznie codziennie przychodził nawalony jak stodoła. Z resztą w stodole często się zamykał, żeby chlać na umór. Czasami zasypiał tam pijany i wracał dopiero nad ranem. Wtedy zaczął też wynosić z domu różne rzeczy na sprzedaż. „Upłynniał” wszystko, co wpadło mu w ręce. Pieniędzy na życie było coraz mniej. Z miesiąca na miesiąc stawaliśmy się zwyczajnie biedniejsi. Mama musiała kombinować, oszczędzać, dorabiać, żeby mieć, co włożyć do garnka.

– Boże... Co musiała czuć?

– Moja mama stała się waleczna, niczym lwica. Od kiedy ojciec zaczął romans z wódką, spadło na nią mnóstwo obowiązków. Zajmowała się nami z ogromnym poświęceniem, zwłaszcza Konrad wymagał więcej uwagi. Jednak łatwo było dostrzec, że w niej również coś pękło. Prawie przestała się uśmiechać. Pytałem ją czasami „jak się czuje”, ale odpowiadała tylko, że „dobrze”. Kompletnie nie mogłem rozgryźć, co siedzi w jej głowie. Na pewno bała się męża. Dostrzegałem przerażenie w jej oczach gdy tylko pojawiał się w domu. Czas leciał, ojciec się staczał, mama cierpiała, a ja i Konrad dorastaliśmy w tych chorych warunkach.

– Nie wyobrażam sobie, jak to musiało się na was odbić. Na waszej psychice.

Mariusz pokiwał nieznacznie głową, ale nic nie odpowiedział. Po chwili kontynuował.

– Młody rósł i jego braki zaczynały być coraz bardziej widoczne. Pierwsze samodzielne i bardzo niezdarne kroki postawił w wieku trzech lat. Zaczął coś mówić dopiero gdy skończył pięć. Zapewne rozwijałby się o wiele szybciej gdyby był pod stałą obserwacją lekarzy i rehabilitantów, ale ojciec nie pozwalał mamie zabierać go do specjalistów. Darł się, że „narobi tylko wstydu rodzinie”. Uważał, że należy zamknąć go w domu i nie pokazywać światu. Mama starała się ćwiczyć z nim we własnym zakresie, w domowym zaciszu, ale to za mało. Widać było jak na dłoni, że młody jest wycofany. Nie miał kolegów, nie chciał się bawić z innymi dziećmi.

– Kilkulatek, który odzywa się tylko do brata i mamy? To straszne...

– Był jeszcze dziadek.

Dagmara spojrzała z zaciekawieniem.

– Dziadek?

– Tak. Dziadek Ernest – ojciec mojej mamy. Mieszkał samotnie na końcu Koczarek. Był specyficznym człowiekiem, ekscentrykiem. Palił papierosa za papierosem i przesiadywał całymi dniami przy „swoich radyjkach”. Miał na ich punkcie fioła. Nawet gdy mama wspominała mu o zachowaniu ojca, ten tylko odburkiwał, „że nie miesza się w cudze sprawy”. Miał swój świat i tyle. Wydawał się zgorzkniały i obojętny, ale miło go wspominam. Zawsze gdy do niego zachodziliśmy, częstował nas owocowymi landrynkami. Polubił młodego, bardziej niż mnie. Pewnie dlatego, że Konrad chciał słuchać tych pierdół o kanałach, łączności, nasłuchu i tym podobnych. Mnie to nudziło, ale brat był zafascynowany. Później przez wiele lat, zanim dziadek zmarł na raka, chadzał do niego przez pole i potrafił przesiadywać w ich „centrum łączności” całymi dniami. Po śmierci Ernesta chcieliśmy zabrać sprzęt do siebie, ale stwierdziliśmy z mamą, że ojciec wszystko wyniesie i sprzeda. Konrad więc rozpoczął swoje eskapady do opuszczonej chaty i zaszywał się przy radyjkach na długie godziny. Cieszyliśmy się z mamą, że zajął się czymś konkretnym, czymś co mu pomagało. A przynajmniej sprawiało, że się wyłączał, przenosił w inne, lepsze miejsce.

– Wasz ojciec nigdy nie zauważył, że Konrad wymyka się z domu?

– Zauważył – przytaknął Mariusz. – Pewnego razu śledził młodego i dorwał go pod samymi drzwiami do chaty dziadka. Mocno go wtedy poturbował. Rzucił nim o glebę i kopał bez opamiętania. Krzyczał przy tym, że „nie dość, że jest upośledzonym debilem, to jeszcze włamywaczem”. Na szczęście nie wszedł do środka i nie znalazł sprzętu. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nakłaniał mamę, żeby sprzedać posiadłość Ernesta. Zapewne liczył na pieniądze, które będzie mógł przechlać. Mama powiedziała jednak, że dom czeka na mnie. „Mariusz jak dorośnie to sobie wyremontuje i będzie mieszkał niedaleko nas”. Ten argument do niego trafił. W końcu byłem tym lepszym synem. Jedynym, do którego się przyznawał. Po śmierci dziadka, choć ten niespecjalnie stawał w naszej obronie, ojciec poczuł, że już nikt nie chroni mamy i młodego. Poczuł się bezkarny i pozwalał sobie na coraz więcej. Częściej bił i znęcał się psychicznie. Właściwie to za każdym razem, gdy Konrad wchodził w jego pole widzenia, rzucał obelgami i wyzwiskami. To było prawdziwe piekło... A ja... Ja nie potrafiłem ich obronić. Kiedy tylko wybuchała jakaś awantura, dochodziło do rękoczynów, paraliżował mnie strach. Nie dałem rady ruszyć się z miejsca, nawet gdy byłem już nastolatkiem i podejrzewałem, że mam wystarczająco dużo siły, by unieszkodliwić ojca. Może to przez te wszystkie dobre wspomnienia z nim związane. Nie wiem...

– Nawet nie próbuj myśleć, że to była twoja wina. Nie była. To była wina tego złego, podłego i popierdolonego człowieka!

Dagmara nie zdążyła ugryźć się w język. Rzucała obelgi na człowieka, którego nawet osobiście nie znała, ale czuła, że ma ciche przyzwolenie swojego chłopaka. Gdy spojrzała na niego, dostrzegła cień uśmiechu. Chciała poznać finał tej historii, bo to on był najciekawszy.

– Co się z nim stało? – spytała.

– Szczerze mówiąc to... nie wiem. Zniknął. Wyparował.

– Ludzie nie znikają bez śladu, Mariusz.

– Około rok temu mama zadzwoniła do mnie. Poznałem po jej głosie, że jest zdenerwowana. Powiedziała, że ojciec chyba uciekł z domu. Rano obudziła się i poszła nakarmić kury. Zajrzała do stodoły, bo drzwi były uchylone, ale w środku nikogo nie było. Walało się co prawda kilka butelek po bełtach, ale starego ani śladu. W domu też nie nocował. Potem sprawdziła jego szafę. Rzeczywiście bielizna i trochę ubrań zniknęło. Później już nikt nie słyszał o Sławku Sabale. Kamień w wodę. Mama nie chciała zgłaszać zaginięcia na policję, ale doradziłem jej, by to zrobiła. Odczekała jeszcze trzy dni, w razie gdyby ojciec jednak powrócił i pojechała na posterunek w Rynie. Funkcjonariusze przyjęli zgłoszenie i przyjechali nawet do Koczarek, żeby rozejrzeć się trochę. Nic jednak nie ustalili. Zapewne doszli do takich samych wniosków co mama.

– Czy policja wiedziała jakim człowiekiem jest wasz ojciec?

– Niby mama nigdy nie zgłaszała przemocy domowej, ale nie oszukujmy się – to wioska. Słuchy o zachowaniu starego dotarły więc do policji. Na koniec oględzin, jeden z policjantów nawet rzucił coś w stylu „teraz wszystko powinno się ułożyć”. To było bardzo wymowne.

– Cholera – Daga przegryzła dolną wargę. – Ciekawe co się z nim stało...

– Nie mam pojęcia. Rozmyślałem trochę o tym... Może wyjechał za granicę? Może uciekł do innej kobiety? Może siedzi gdzieś, na melinie, na drugim końcu Polski? Może miał jakiś wypadek? Wątpię, aby sumienie go ruszyło i postanowił dać spokój mamie i Konradowi. Cokolwiek się stało, zadziałało na matkę jak lekarstwo. Zaczęła odżywać, coraz częściej się śmiać. Widziałem jak pomału znowu staje się szczęśliwą kobietą. Taką, jaka była kiedyś. Konrad też czuje się teraz swobodniej. Więcej rozmawia i widać, że cieszy się każdą chwilą, cieszy się życiem. No i mogliśmy wreszcie przewieźć do domu cały sprzęt po dziadku.

– Cholera. Niezła historia. Nie wiem czy wypada mi tak mówić, ale mam nadzieję, że ten bydlak już nie wróci...

– Szczerze mówiąc, ja też mam taką nadzieję – spojrzał na zegar wiszący na ścianie. – No chyba będziemy pomału się zbierać. Czeka nas wycieczka na piękną, mazurską wieś.

Dziewczyna roześmiała się. Subtelnym ruchem opuściła ramiączko swojej różowej bluzki, która służyła jej za piżamę.

– Ale znajdziemy jeszcze trochę czasu na deser? – spytała, puszczając figlarnie oko.

Mariusz uśmiechnął się szeroko. Podszedł do swojej ukochanej, chwycił ją za pośladki i podniósł do góry. Pocałowali się namiętnie...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania