Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 17

Metrysa uniosła głowę – na szczycie góry, pośród mgły widniała kamienna budowla w kształcie piramidy. Bez okien, z dwoma odchodzącymi od czubka, poskręcanymi palami, w których centrum lśnił niebieski, kanciasty kamień. Śnieg musiał padać od paru dni. Strome, wąskie schody prowadzące na górę, pomimo widocznych śladów odśnieżania, były zasypane, co znacznie utrudni wspinaczkę. Niektórych stopni brakowało, poręcz pozostawiała dużo do życzenia. Gdzieniegdzie wystawały kawałki drewnianych pali, ozdobione skórami, które nasiąknięte wilgocią, przymarzły do powierzchni i nie wskazywały kierunku wiatru, który był tak potrzebny, aby z owych schodów nie spaść.

– Zimno – zagadnął Werkmun; stał po kolana w białym puchu i pocierał ramiona dłońmi. – Dlaczego zbudowali Pustelnię na takiej wysokości? Płuca mi zamarzają.

Zgrzytał zębami, a śnieg powoli przyprószał go białą kołdrą. Odwykł od takiej pogody. Osobiście wolał upał. Rewint zaś oddychał pełną piersią – lubił chłód.

– Po to, aby…

– Uważaj! – wrzasnął Rewint.

Za plecami słyszała chrapliwy oddech i odgłos miecza wysuwanego z pochwy. Zrobiła zwrot i zablokowała atak. Przykucnęła, umieściła ostrze w napastniku i pobiegła na schody.

Odziana na biało postać krzyżowała oręż z Rewintem. Za ich plecami wyrastali kolejni. Zatapiali nogi w śniegu i z szeroko rozciągniętymi ustami, przystępowali do ataku. Chłopak lawirował w głębokim puchu, uskakiwał i przechylał ciało w różnych kierunkach. Werkmun stanął do niego plecami i odpierał ostrza. Robili wszystko, aby tylko nie zostać trafionymi.

Do agresorów dołączyli kolejni. Jeden wziął zamach i rozciął ubranie Rewinta na wysokości barku. Drugi uniósł miecz i natrafił na maczugę Werkmuna. Woj szarpnął, wyrwał atakującemu broń i wbił gwoździe w ramię. Skrzyżowane ostrza iskrzyły – jedno dosięgło uda Rewinta; syknął. Kolejne utknęło w ramieniu Werkmuna, wywołując wściekłość. Zrzucił cielesną powłokę i wessał napastnika. Rewint wykrzywił usta, padł na kolana, wykonał skręt i przeszył pierś rozjuszonego olbrzyma, który go ugodził.

Tamten roześmiał się tylko i wyszarpnął ostrze gołą ręką, wprawiając boga w osłupienie. Ani kropli krwi. Wysłańcy Ałtuli powstali z mgły.

– Nie damy rady ich zabić! – wrzasnął, zatrzymując kolejny atak, tuż przed nosem. – Zwykła broń ich nie zgładzi. Werkmun! W tobie cała nadzieja!

– Jest ich zbyt wielu! Nie obezwładnię wszystkich! – Pochłonął kolejnego. – Blokuj! Spróbuję ściągnąć kogoś z podziemi. Mam władzę nad Abutermiami!

– Co…! Nie mamy na to czasu!

Metrysa, stojąc na pierwszym stopniu schodów, wymachiwała kolczatką, blokując nalot lśniących ostrzy. W drugiej ręce pracował miecz i ciachał twardą skórę. Chwila rozproszenia, zamaszysty zamach i krew pociekła po ciemnym, rozharatanym ubraniu. Syknęła, przykucnęła i pchnęła jednego prosto w brzuch – puściła rękojeść. Zeskoczyła z podwyższenia, legła płasko na śniegu, wyciągnęła rękę i wbiła kolczatkę w łydkę kolejnego. Miecz wylądował obok jej polika – kępka włosów została na śniegu. Przeturlała się i w locie wyszarpnęła z zawiniątka kolejną rzecz do obrony.

– Zabiją nas! – ryknął Rewint, wbijając maczugę pomiędzy oczy rozradowanego potwora, który natychmiast ją wyrwał i rzucił w jego kierunku.

Bóg upadł na brzuch, namacał miecz, zacisnął palce, zaczerpnął powietrza, zrobił przekręt i odciął stopę brutala – zarzuciło nim, upadł. Doskoczył do niego i zatopił ostrze w czole.

Zraniony zesztywniał, para przestała ulatywać z uchylonych ust.

– Celujcie w czaszkę! – wykrzyknął, wykonał manewr i jęknął; maczuga utkwiła w udzie, a jej natychmiastowe wyjęcie, pozbawiło boga kawałka skóry.

Dziewczyna czmychnęła pomiędzy szeroko rozstawionymi nogami nieprzyjaciela, stanęła w pozycji bojowej, uniosła miecz i sieknęła w środek głowy – utkwił, a stojący do niej plecami upadł na lewy bok, wytrzeszczając oczy. Chciała odeprzeć kolejne ostrze, które widziała kątem oka, niestety została pochwycona za gardło i uniesiona – wypuściła broń i zaczęła walczyć o oddech.

– Metrysa! – zawołał Rewint i upadł na kolana; ostrze przecięło pierś, krew pobrudziła biały puch. Spuścił głowę i poczuł mocny uścisk na ramionach. Po chwili wisiał w powietrzu, przebierał nogami i okładał wroga pięściami.

– Werkmun! – wrzasnął.

Niestety, brat zakończył podboje. Siedział na śniegu, wodząc dookoła wzrokiem. Miał na szyi obrożę, która nie pozwalała na dokonanie przemiany.

– Powyrzucać broń – rzucił ten, który trzymał dziewkę. – Związujemy i wracamy.

Spojrzenia unieruchomionych się skrzyżowały – byli w pułapce i nic więcej nie mogli zrobić. Ludzie Ałtula nie byli łatwymi przeciwnikami. Dwóch poległo, jednak nie na długo. Przyciągnięta do torsu i opleciona mocnym uściskiem bandyty Metrysa, zauważyła, że ci, co jeszcze niedawno leżeli pośród czerwonego puchu, wznieśli ciała i podeszli do pozostałych, którzy już zdążyli poodrzucać oręż.

Rewint został sprowadzony na ziemię i skrępowany. Lina, która tkwiła zahaczona za sznur przy pasie jednego z oprychów, oplotła wzburzonego Werkmuna.

– Ruszamy – zadyrygował przytrzymujący niewiastę.

Metrysę związano i przerzucono przez ramię. Bracia szli pośrodku ze spuszczonymi głowami. Nie byli na to przygotowani. Obronę utrudniał fakt, że nie potrafili się zgrać. Zgniłe powietrze, które pomiędzy nimi wisiało, otępiało zmysły.

Obaj doszli do wniosku, że ojciec ich ograniczył. Pragnął, aby polegli. Miał jakiś plan, a oni przeszkadzali.

Dziewka oddychała głośno. Myśli goniły. Nie rozumiała, dlaczego nieznajomi na nich napadli? Kim byli? Dlaczego ich nie zabili?

Uszli góra parę kroków, kiedy ziemia zadrżała, śnieg pod stopami zaczął topnieć, odsłaniając skaliste podłoże.

– Stać! – nakazał idący na czele i omiótł okolicę wzrokiem.

Po chwili wisiał na wysokości dwóch, takich jak on, a ciało tkwiło wbite w ognisty, cienki pręt. Kolejny skończył podobnie – zawisł ciut niżej, a jęzory ognia trawiły zwłoki.

– Zawracamy! Szybko! – zacharczał osobnik trzymający dziewkę.

Wykonał zwrot. Inni uczynili to samo i ile sił, podążyli pod schody prowadzące do Pustelni. Rozległ się zgrzyt, kamienie spadły ze skalnej półki wprost na tego, który stał w pobliżu Rewinta. Oprych postawił Metrysę na puchu, popchnął w stronę braci i wszedł na stopień. Paru pozostałych, bacznie obserwowało związanych.

Jeden zacharczał, wystawił fioletowy język i runął, jak długi.

– Bracie! – zawołał stojący na stopniu.

Zeskoczył i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku poległego. Nagle… ognista lina oplotła go w pasie. Wzleciał w powietrze, wydając odgłosy przerażenia – rzucała nim, jak szmacianą lalką.

Pozostali zamarli. Bracia nie byli w stanie odgadnąć, kto przychodzi im z pomocą. Metrysa nie czuła nóg. Zbyt wiele się wokół niej działo. Ostatnio takiej dawki adrenaliny doznała, kiedy zakonnicy posadzili ją na narowistego mustanga. Spadła po chwili, jednak stres temu towarzyszący pozostał do dziś. Dosiadała grzbietu jedynie w skrajnych przypadkach.

– Kto tutaj jest?! – zagrzmiał i runął na skałę.

Z rozchylonych ust chlusnęła krew, ciało leżało na plechach, kasłał, nie potrafiąc zaczerpnąć tchu. Sznur na pasie zaskrzypiał, zacisnął się i przeciął go w pół. Pokrwawiony powróz utworzył pętle, ogniki tlące się na powierzchni przybrały na objętości i naszły na szyję próbującego podźwignąć tors. Ognisty rozbłysk, skry wylatujące i gasnące w puchu, krzyk i głowa wylądowała obok ręki, która straciła sprężystość, sflaczała, a ciało legło na kamieniach.

Pozostali czmychnęli, pozostawiając więźniów na pastwę losu. Lina podążyła za zbiegami. Pochwyciła i skrępowała. Krzyk, szamotanina. Ogień rozbłysnął, sznur ścisnął ciała, dolne części opadły, górne tkwiły w uwięzi. Dłonie płonęły, próbując poluzować zacisk. Na marne. Opadli na śnieg. Powróz oplótł szyje, zmiażdżył kości – głowy odpadły.

– Uciekajmy! – rzucił Rewint.

Jak zające kicali jedno za drugim. Dziewczyna nie nadążała, za rozległymi susami towarzyszy. Strach widniał w oczach, a drżenie ciała poruszało mocno zaciśniętymi więzami.

– AAAAA! – wrzasnęła i przystanęła.

Grymas bólu wykwitnął na purpurowej twarzy. Upadła w puch. Rewint zawrócił i lęgnął obok niej. Wiedział, że ma kolejny atak, a skrępowane ręce nie pozwalają, na złagodzenie objawów. Jej ciało podrygiwało, zostało przekręcone na plecy, a oczy, w które niedawno zaglądał, zaszły czarną mgłą.

Werkmun klapnął i przyłożył czoło do jej. Próbował ściągnąć na siebie cały ból, jednak przez obrożę, nie był w stanie. Cierpiał wraz z nią.

– Nie wytrzymam tego! – krzyknęła gdzieś z końca gardła. – Płonę!

Jej wrzaski zagłuszył ryk uchodzący spomiędzy kamieni, które zaczęły podskakiwać, a śnieg na nich leżący zmienił się w wodę i spływał leniwie, wsiąkając w parujący piach. Gęsta mgła spowiła spory teren, odsłaniając powierzchnię spod białego puchu.

Powietrze falowało od gorąca, które nachodziło powoli.

– Metrysa! – Werkmun szturchnął brodą jej ramię; była rozpalona.

– Odejdź! – ryknęła i zawisła w pozycji leżącej. – Nic nie widzę! Coś mocno napiera na moją czaszkę! Boli!

– Nie… coś, tylko ktoś – sprostował Rewint i spojrzał pytająco na brata.

Nadeszła pora, aby ujawnić prawdę, jednak Werkmun nie wyglądał, jakby miał zamiar w ogóle zacząć coś w tym wątku. Nie odrywał od dziewki wzroku i po raz pierwszy był bezsilny.

Rewint zrozumiał, dlaczego dziewczyna tak przeraźliwie cierpi. Jej ojciec był blisko, stanowczo za blisko. Oblał go zimny pot, wargi drżały, a szamotanina, aby poluzować liny spełzła na niczym. To, co obecnie trwało, nie powinno mieć miejsca… chyba że o czymś nie wiedział.

– Uciekajcie! – wykrzyknęła, patrząc na nich spod przechylonej głowy.

– To na nic – rzucił Werkmun.

Był opanowany i nie okazywał strachu, tak, jak pozostali.

– O czym ty mówisz…?

Nie odpowiedział. Spuścił oczy z dziewczyny i przeniósł na ścianę śniegu, która rosła w zaskakującym tempie. Biel została przełamana piachem. Napierał i przelatywał, tworząc pryzmę.

– AAŁŁAA – syknęła i zaczęła energicznie poruszać głową na boki.

Bolało tak mocno, że przyćmiło razy batów, jakie dostawała od ojca.

Rewint patrzył, jak łapczywie łapie oddech i napina mięśnie – liny puściły; opadły na ciepłe podszycie. Odwrócił głowę. Nie był w stanie na to patrzeć.

Kupka piachu urosła i zaczęła usypywać ludzki kształt.

– By to szlag. Jakim cudem? Werkmun! Jesteśmy bezpieczni?

– Tak – odparł. – Przestań panikować. Wiem, co mówię. Jak będziesz grzeczny, poproszę, aby wyjął cię z tego ciała.

Piach leniwie zsypywał swój ciężar na skaliste podłoże. Spod niego zaczął prześwitywać zarys wysokiej, szczupłej postaci.

– Kto to jest? – wydobyła cicho przez ściśnięte gardło. – Rewint, słyszysz?!

Werkmuna nie pytała, bo i tak nie odpowie. Jego oblicze ją przerażało, a jednocześnie przyciągało.

Odpowiedziało jej milczenie. Bóg był tak wystraszony, że zapomniał języka w buzi. Nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Niewidzialna moc naciskała na żebra, obkurczając płuca; zaczął kasłać, zginając ciało w pół.

– Rewint!

– Twój ojciec – tyle zdołał wydusić.

***

 

– Co?! – Bezskutecznie poszukiwała jego wzroku; patrzył na postać w czarnej pelerynie.

Słyszała, co powiedział, jednak miała nadzieję, że doszło do przejęzyczenia. Czyżby naprawdę miała przed sobą ojca, którego tak zażarcie pragnęła poznać. Najbardziej nie dawał jej spokoju fakt, że nie wiedziała, kim jest tajemniczy nieznajomy.

Nie był człowiekiem. Bogiem? Demonem…? Była nieśmiertelna?

Piach opadł, mężczyzna zaczerpnął tchu i wlepił czerwone źrenice w spanikowaną niewiastę. Nie można było dostrzec twarzy – zakrywała ją maska z grubego materiału.

– Nareszcie – oznajmił grubym, niskim głosem.

Przyłożył palec do głowy Rewinta. Młody bóg przewrócił gałkami i zastygł. Liny krępujące ciało spłonęły, nie osmalając odzienia. Podszedł do Werkmuna, poklepał po ramieniu i pozbawił jarzma. Obroża opadła na kamienie.

– Dziękuję – rzucił przybyły i wrócił do Rewinta.

Werkmun był wniebowzięty. Tak długo czekał, aż Wutern opuści więzienie i będzie mu znów, jak ojciec.

– Ordyt zuud ferss morrd! – wyrecytował mężczyzna dźwięcznym tonem i naciągnął kaptur, który poderwał podmuch wiatru.

Miał ogniste włosy – pasemko wyskoczyło spod kołnierza okalającego smukłą szyję.

– Zostaw go – wydukała drżącym głosem. – Puść go.

– Ciii. Nic mu nie zrobię.

– Werkmun! Zrób coś! – poprosiła.

Ani drgnął.

Była rozczarowana.

Przybyły rozciągnął szeroko purpurowe wargi i wcisnął czerwoną, pokrytą ognikami dłoń w brzuch zniewolonego. Przez szeroko rozwarte usta, na światło dnia wyszedł niemy krzyk. Rewint zniknął pod osłoną żywiołu. Płomienie nie parzyły – biło od nich zimnym błękitem.

– Ordyf goosf! – wyrecytował.

Wyszarpnął fioletową poświatę, a męskie ciało opadło na podłoże.

– Zabiłeś go! – syknęła przez łzy.

– Nic podobnego. Uwolniłem. Patrz.

Uniósł rękę i spojrzał w kierunku córki – była bledsza, niż śladowe ilości śniegu w zagłębieniach. Palce wskazywały martwe ciało wzlatujące w powietrze. Podszedł bliżej wiszącego, wessał jęzory chłodu i rzekł:

– Odeen gur.

Wargi Rewinta się rozwarły. Przybysz wypuścił z siebie długi cień, który wpełznął do buzi lewitującego. Śpiący uniósł powieki, zaczerpnął tchu i zaczął wodzić wokół bystrym wzrokiem.

– Metrysa! – wycharczał, patrząc prosto w jej załzawione oczy. – Jak dobrze cię widzieć. Tęskniłem za tobą.

– Midyn? – Potrzepała rzęsami; była w lekkim szoku.

– Spodziewałaś się kogoś innego? – Uniósł pytająco obie brwi.

Nie odpowiedziała. Natłok myśli zawalał pracujący na wysokich obrotach mózg. Nic z tego, co zaszło nie znajdowało sensownej odpowiedzi. Nadal żyła, chociaż uzdrowiciel nie wzbudzał jej zaufania. Odzyskała Midyna, jednak straciła Rewinta. Zniknął i nie zauważyła, aby krążył gdzieś wokół.

Łzy szczęścia ciekły po polikach. Chciała podbiec, przytulić przyjaciela, ale jej ciało nadal było sparaliżowane. Nie sprawiał wrażenia zastrachanego. Był wyluzowany, uśmiechnięty i jak zwykle czuły.

– Naprawdę jesteś moim ojcem? – zebrała się na odwagę, zwłaszcza że Midyn już przy niej stał i gładził po policzku.

Werkmun poszedł w jego ślady i zacisnął palce na jej dłoni. Nie spojrzała na niego. Próbowała oswobodzić dłoń, jednak jedyne, co zdziałała, to to, że mocniej ją zacisnął.

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię, ale najpierw uwolnię boga żywiołów, bo inaczej nie będziesz w stanie przyswoić tego, co niebawem zawita na twoje źrenice. Emocjonalność cię zdradza i zakłóca przepływ myśli.

– Qwerf hut dermf! – wykrzyknął i wyrzucił ręce do nieba.

Silne porywy wiatru zaczęły majtać obszerną peleryną, kaptur spadł, a spod ubrania wyleciały czerwone, naszpikowane kolcami kulki. Metrysa wstrzymała oddech i chłonęła żywioł ognia szeroko otwartymi oczyma.

Złowrogo wyglądające twory wypuszczające z wnętrza fioletowe iskierki, zagęszczały powierzchnię, napierając jedna na drugą. Przepływ gorącej energii spajał je i formował coraz większy kształt, zbliżony wyglądem do smoczego jaja. Górna warstwa pękła. Dwie odrębne części opadły na boki. Coś, co wzięło się nie wiadomo skąd, wleciało do środka z prędkością pioruna i rozświetliło wnętrze kolorami tęczy.

– Ssert burn – syknął Wutern.

Nad głowami zgromadzonych zaczęły tańczyć ogniste gwiazdki. Opadały i ginęły po zetknięciu z wilgotną powierzchnią.

Dziwaczny kształt zaczął żyć, poruszać się i bulgotać. Werkmun puścił dłoń dziewczyny. Ich spojrzenia skrzyżowały bieg, jednak szybko został zerwany. Kiedy Metrysa ponownie spojrzała na dziwny twór, osłona wierzchnia leżała rozkruszona wokół wodnistego, podłużnego kształtu. Wszystko w środku buzowało, wiry krążyły i nachodziły na siebie.

Wzdrygnęło nią i zaparło dech w piersiach. Woda skapywała, a spod niej wyłaniał się obraz młodego, wysokiego mężczyzny w błękitnej pelerynie. Miał zamknięte oczy, ale białe sięgające pasa włosy tak przykuły jej uwagę, że zapomniała o mruganiu.

– Perrn doon! – zawołał Wutern.

Rewint otworzył oczy i spojrzał przed siebie niebieskimi źrenicami. Kiedy nozdrza wtłoczyły do płuc pierwszy haust powietrza, a klatka piersiowa zaczęta pracować, westchnął i poluzował muskulaturę, którą skrywała szata.

– Panie. – Schylił karku i uklęknął. – Dziękuję.

– Wstań – nakazał stanowczo.

Młody bóg podźwignął ciało i zajął miejsce po jego lewicy.

– Rewint! – Szeroki uśmiech wpełznął na usta dziewki, a oczy omiatały jego prawdziwe oblicze.

Nigdy by nie pomyślała, że ten nadęty indor, jest taki przystojny i jakże podobny do pozostałych braci.

– Wiedziałeś! – Ruszył na Werkmuna; uderzył go pięścią w twarz.

– Tak.

Zero reakcji – stoicki spokój. Rewint potrząsnął nim i opuścił ręce. Takim szczeniackim zachowaniem nie wskóra nic.

– Jak tego dokonałeś i dlaczego nic nie powiedziałeś? Od początku, nie miałeś zamiaru jej o niczym mówić, prawda?

– Od tego ma ojca. Zadrzyj jej rękaw i sprawdź zgięcie na ręce. Zrozumiesz, jakim cudem Wutern odzyskał wolność.

Zrobił, co nakazał i już po chwili wybałuszał oczy. Wrócił do brata i po podwinięciu rękawa, znalazł ten sam znak.

– Jesteście po słowie! To jakaś kpina!

– Znam ją od maleńkości. Widziałem jak stawiała pierwsze kroki, wypowiadała słowa, przeżywała rozczarowania i kształtowała psychikę. Jest mi bliższa niż ty i Helint. Kocham ją i byłem przy niej zawsze, jednak nie mogłem interweniować w wydarzenia, które jej towarzyszyły. Zaślubiny były jedynym sposobem, aby Wutern zrzucił okowy i wyszedł z podziemi.

Rewint był skołowany. Wiedział, co brat do niej czuje, ale to, to już lekka przesada, nawet, jeśli zrobione w dobrej intencji.

Metrysa straciła racjonalne myślenie. Słowa Werkmuna wywołały gorąc w okolicy serca i ścisk żołądka. Nie mogła nie wiedzieć o czymś, co miało miejsce. Czarna gwiazdka na zgięciu, była namacalnym dowodem, że była jego żoną. Jak mogło do tego wszystkiego dojść?

Wymazali mi wspomnienia, pomyślała.

– Nie wierzę – prychnął. – Użyłeś czaru, aby powiedziała „Tak”?

– Nie miałem wyboru.

– Ty, kanalio! Jesteś gorszy od ojca! Jak mogłeś to zrobić! Zabiję cie!

– Przestań. – Odepchnął brata; poleciał na tyłek.

Wstał i ruszył na niego z pięściami. Zadał dwa ciosy; Werkmun żadnego.

– Wystarczy! – ryknął Wutern. – Nie do końca jest tak, jak to odbierasz. Wyjaśnicie to sobie za chwilę a teraz zostawcie mnie z córką samych.

– Co?! Nie zostawiajcie mnie z nim! Proszę. – Oczy błagały o pomoc, jednak żaden z mężczyzn nie zamiarował bagatelizować rozkazu.

Tak jak stali, ruszyli w kierunku schodów i zaczęli ostrożnie brnąć pośród głębokiego śniegu. Odprowadziła ich smutnym wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami i spojrzała na mężczyznę.

Zdjął osłonę z twarzy. Widok pozbawił ją stabilności – kolana poszły na boki. Ustała jednak i lustrowała zaognione rysy, lawową cerę i płomienne, jak jej włosy.

– Jestem Wutern, twój ojciec.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania