Poprzednie częściSygneczowski chlupot [1/3]

Sygneczowski chlupot [3/3]

Zbliżając się w stronę bramy wjazdowej na teren uczelni w Sygneczowie marzyłem jedynie o tym, by feralny poranek nie stanowił swoistego preludium do niekorzystnych wydarzeń, mogących nastąpić podczas dalszej części dnia.

Zamszowe buty nie okazały się trafnym wyborem na wędrówkę po nieutwardzonym, błotnistym gruncie i chociaż z Krakowa do Wieliczki dotarłem taksówką, o tyle trasę z miasta słynącego niegdyś z wydobycia potężnych ilości soli do niewielkiej, choć malowniczej wsi musiałem pokonać pieszo.

Na miejscu zastałem Woń, która do momentu mojego nadejścia pochłonięta była sprawdzaniem pracy dyplomowej z zakresu ekonomii behawioralnej. Wyjaśniła mi prędko, że mój były promotor czeka w środku; przyjechał samochodem, a że jedyny dostępny parking znajdował się za ceglanymi, wysokimi na pięć metrów murami okalającymi teren ASS, to my dołączymy do niego, mijając po drodze portiera.

Starszy mężczyzna z luźno nałożoną bejsbolówką przywitał nas skinieniem głowy, a po chwili począł otwierać stalową, przesuwną bramę. Mamrotał wesoło pod nosem o rychłym przejściu na emeryturę na tyle głośno, że otyła kobieta podsunęła mu pomysł na wakacje w ciepłych krajach azjatyckich. Była pewna, iż niesamowity charakter tamtejszej flory i fauny sprzyja regeneracji nadwyrężonego wieloletnią pracą ciała. Fan – sądząc po białym literach naniesionych na niebieskim kaszkiecie – drużyny New York Yankees skwitował jej radę ze smutnym uśmiechem, wyciągając na wierzch puste kieszenie wytartych dżinsów.

Jak tylko weszliśmy na teren akademii, do naszych uszu dobiegł zniekształcony dźwięk Jana. Nie sposób było jednak dostrzec jego osobę; niemal cały kampus pokryty był labiryntem najdziwniej utworzonych dróg asfaltowych i trawiastych ścieżek. Wszechogarniająca leszczyna od razu przygniotła mój umysł swoim majestatem. Ten niezliczony, ciągnący się w każdą stronę ciąg krzewów, przeplatany nieśmiało wyrośniętymi, sędziwym brzozami utwierdził mnie w przekonaniu, iż studenci ASS mają rewelacyjne miejsce do nauki na łożu natury, szczególnie że gdzieniegdzie dało się dostrzec ławki okute bliżej nieokreślonym, złotym materiałem. Nieosiągalne okazało się dostrzeżenie choćby zarysu gmachu uczelni; pieczołowicie rozmieszczona roślinność sukcesywnie uniemożliwiała wejrzenie w jakąkolwiek dalszą przestrzeń.

Idąc za Katarzyną w stronę Jana, moje myśli coraz usilniej ukierunkowywały się na fale wysyłane przez akademicką bibliotekę. Zostałem uprzednio zapewniony, iż to właśnie tam powinienem szukać kolejnych pozycji literackich, koniecznych do rozwoju mojej kariery naukowej; ciągle miałem w tyle głowy pierwotne stwierdzenie mojego byłego promotora o przecenionych zbiorach źródłowych ASS oraz o nadmiernym ekspresjonizmie, mogącym wpłynąć niekorzystnie na dalsze, ekonomiczne badania.

Dopiero gdy dotarliśmy do człowieka o makaronowych włosach zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy, która poczęła dręczyć mój umysł. Dlaczego na kampusie jest tak cicho i pusto? W końcu był środek semestru, tak więc już dawno – nawet przed bramą – powinienem być światkiem zaciętych dyskursów studentów nauk społecznych ASS. Aura akademii zdawała się sprzyjać wszelkiego rodzaju rozważaniom naukowym – w czym niemały udział miały idealnie kontrastujące ze sobą złote ławki i zielona leszczyna – tak więc dojmująca cisza i pustka zdawały się być nie tyle osobliwe i nienaturalne, co wręcz wymuszone.

Kierując się w stronę głównego gmachu wyższej uczelni – którego nadal nie byłem w stanie okryć wzrokiem – spytałem dwójkę moich towarzyszy o powód opustoszenia kampusu. Katarzyna niemal natychmiast odparła, że właśnie dzisiaj musieliśmy trafić na jeden z dni inauguracyjnych; wtedy też wszyscy studenci są zobligowani do partycypacji w trwających od wschodu słońca do późnego popołudnia spotkaniach w przedwojennych, klimatycznych salach na minusowych piętrach akademii, które – jak entuzjastycznie zapewniła – przypominają trzynastowieczne, Oxfordzkie sale wykładowe.

Nie zdziwiło mnie nadto takowe wyjaśnienie; sam miałem przyjemność uczestniczyć w najrozmaitszych eventach na terenie UE, trwających podobną ilość czasu. Trwożliwy wydawał się jednak aspekt totalnego wyludnienia okolicznych terenów, bowiem nawet na mojej macierzystej uczelni gdzieniegdzie – podczas najgorętszych nawet obrad parlamentu studenckiego – widywano zagubionych czy też znudzonych studentów pałętających się bez celu poza miejscem głównych wydarzeń.

Po kilku minutach wolnego spaceru moje myśli uwolniły się z objęć rzeczy skutecznie mogących wybić mnie z pierwotnego celu podróży do ASS. Wychodząc ze zdawać by się mogło niepozornej, bocznej dróżki rozpostarł się przede mną widok iść nieziemski, choć obecnie lepszym przymiotnikiem byłoby piekielny. Przypominał on nieco obraz ze zdjęcia, stanowiącego tło witryny rozpowszechnionej przez TaemLlems.

Strzeliste, marmurowe wieżyczki usytuowane jedna obok drugiej na najwyższej kondygnacji budynku odważnie piętrzyły się w niebo. Kanciaste, stalowe blachy bez większego trudu odpryskiwały na wszystkie strony kąsającym w oczy światłem, a brak rynien nadawał górnej części gmachu ASS charakter odważnego, nietypowego projektu. Długie, prostokątne okna uszeregowane obok siebie, kolorem przypominały kontrastowo umalowaną szachownicę i za taką zapewne mogłyby posłużyć bluźnierczo wielkim istotom; nie zdradzały choć odrobiny tego, co może dziać się w środku. Ustawione w rzędzie elementy podporowe, przypominające naznaczone najdziwniejszym narzędziem architektonicznym filary, swoją złocistą barwą niemal przyćmiewały usytuowane nieco z tyłu potężne, okute mosiądzem drzwi, otwierane w ten sam sposób, co brama wjazdowa na teren kampusu.

Kiedy zbliżaliśmy się do przesuwnych wrót, zdałem sobie sprawę z piorunującego wrażenia, jaki wywarła na mnie ta nieruchomość, a ręce zaczęły mi dygotać na samą myśl o tym, jak daleko w tył ciągnie się ten niepokojący konstrukt.

Myślami byłem coraz bliżej biblioteki, która miała – zgodnie z zapewnieniami Wilusz-Harmońskiego oraz Woń – znajdować się na pierwszym piętrze.

Wytężyłem zmysły przestępując do rozświetlonego z rzadka holu; nic nie usłyszałem, lecz wiedziałem, że inauguracyjne wydarzenie znajduje się w podziemiach, które zapewne skutecznie tłumią wszelkie odgłosy, mogące w przeciwnym wypadku utrudniać akademicki żywot komukolwiek na wyższych piętrach.

Skierowaliśmy się od razu na pierwszy poziom po zakręconych, niezwykle miękkich schodach, ozdobionych dziwnie plastycznym dywanem. Będąc w połowie drogi dostrzegłem, jak światła na parterze gasną, czyniąc z miejsca pełnego drewnianych biurek, plastikowych tablic i ubarwionych złotym materiałem krzeseł, ciemną pieczarę zbliżoną do tej, która powstaje w moim obecnym miejscu, gdy tylko zgaszę tę ohydnie pachnącą świecę.

Jesteś, mój przyjacielu! Nawet nie wiesz, jak chciałbym, byś mógł przeczytać moje myśli przeniesione na papier; wydaje mi się, że oceniłbyś tę pracę niezbyt wysoko, lecz zrozumiałbym to i przyjął z pokorą. W końcu nawet doktor nauk ekonomicznych po wielu latach uziemienia w tak nieludzkich warunkach traci zdrowe postrzeganie rzeczywistości.

Chodź tutaj. Nie bój się, zrobiłem dla ciebie miejsce. Możesz przycupnąć obok mnie, na stole i obserwować swoim hipnotycznym wzrokiem wszystko to, co czynie. Wiem – jesteś nieśmiały, ale pamiętaj, że w każdej chwili jestem otwarty na nawiązanie bliższej znajomości.

Od razu czuje się lepiej! Wracam do momentu, gdy wreszcie znaleźliśmy się na pierwszym piętrze, chociaż zapach tuszy mięsnej nadzwyczaj się zintensyfikował. Nie skłamie, twierdząc iż zdziwił mnie szeroki rozstaw ścian korytarza; miał dobre osiem metrów, co było niemożliwe do zgadnięcia z zewnątrz. Dodatkowo białe, kaskadowo podwieszone świeczki zastępujące elektryczne oświetlenie, idealnie pasowały do pomalowanych złotym kolorem ścian, nadając – wraz z marmurowym, łukowatym sklepieniem – niesamowity, iście nieziemski charakter ciągnącej się na minimum trzydzieści metrów ścieżce. Podłoga była pokryta materiałem tożsamym z tym występującym na spiralnych schodach.

Nagle zdało mi się, iż słyszę ukradkiem wypowiadane słowa, a do mych nozdrzy począł docierać zapach podgrzewanego smalcu. Zignorowałem go początkowo, widząc z daleka oznaczenie na wielkich, stalowych drzwiach: „Biblioteka Akademii Studiów Społecznych”. Nie mogłem doczekać się sięgnięcia po dostępne jedynie tutaj– zgodnie z zapewnieniami Jana i Katarzyny – pozycje literackie. Zaczynając od zbiorów „Rezolucji ekonomicznej” zmarłego kilka lat temu Anatola Głowackiego, który był jednym z prekursorów rozwoju powojennej myśli ekonomicznej w Polsce, a kończąc na „Słowniku nauk społecznych” spisanym przez mało znanego, sędziwego hindusa Dhuleepa Rahmanda.

Wysunąłem się na przód, pozwalając dwójce towarzyszy na prowadzenie cichego dialogu. Szedłem przed siebie, z wzrokiem wlepionym w biblioteczne drzwi, na których po chwili dojrzałem osiem ciemnych kołatek. Przez chwilę zastanawiałem się nad ich przeznaczeniem, lecz zważając na masywność każdych wrót ASS, mnogość uchwytów – ułatwiających siłowanie się ze stalowym prostokątem – wydawała się stosowna.

Gdy byłem w połowie korytarza, zatrzymałem się nagle. Nic nie przeszyło mnie jednak trwogą; chodziło o wyrośniętą jakby znikąd ciszę, która zapanowała wokół. Odwróciłem się i ze zdziwieniem zorientowałem, że mój dawny promotor oraz Woń zniknęli. Nie było po nich śladu. Co też mogło się wydarzyć? Zapewne uznali, iż warto wejrzeć do jednej z sal wykładowych, których – sądząc po ościennych oznaczeniach – pierwsze piętro miało co najmniej kilka. Stwierdzili, że moja samotna kontemplacja nad dziełami wielkich uczonych w bibliotece jedynie może mi wyjść na dobre.

Wzruszyłem wiec ramionami i postąpiłem kilka kroków do przodu, uświadamiając sobie nagle, że coś przeoczyłem. Dlaczego zapach kaskadowych świec, odgłos szeptów i chlupot wykładziny dopiero teraz zmaterializowały się w moim umyśle pod postacią obrzydliwej wizji? Tego wtedy nie wiedziałem; poczułem wypełniającą mnie trwogę i chciałem jak najszybciej zniknąć za drzwiami biblioteki bądź też – o zgrozo – znaleźć Jana i Katarzynę.

Niezależnie jednak od mojej decyzji, skutek byłby ten sam. Wybrałem pęd w stronę stalowych drzwi, złapałem za kołatki i pociągnąłem. W środku zobaczyłem nieprzeniknioną ciemność – a w zasadzie absencje promieni elektromagnetycznych – uwięzioną między czterema ścianami; w środku zaś przyścienny regał, łóżko, biurko i świeca.

Chodź do mnie, mały. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Jestem już tak zmęczony. Jak wiele lat można więzić człowieka z powodu chęci nagłośnienia prawdziwych nierówności społecznych? Jakim potworem trzeba się stać?

Nie wiem, lecz wiedziała o tym istota, na którą nigdy nie spojrzałem – a która swoim złowrogim, chlupoczącym marszem i fetorem napawała mnie pierwotną zgrozą. Znalazłem się kilka lat temu w miejscu, w którym jestem obecnie. Drzwi zatrzasnęły się za mną, jak tylko wszedłem do środka, chcąc doszukać się włącznika światła – i nie otworzyły już nigdy.

Żyłem jak szaleniec, a moim jedynym spojrzeniem na świat zewnętrzny były kocie drzwiczki. Z nich jednak nie korzystał mój ośmiooki towarzysz; on znał inne przejścia, zbyt wąskie dla mnie. Znikał zawsze wtedy, gdy zbliżało się to coś. Ja mu jednak każdorazowo wybaczałem pozostawienie mnie samego.

W końcu ptasznik to zwierzę nienadające się do udomowienia. Jednak który stawonóg śmierdzi tak okropnie tuszą mięsną?

Żaden. A ten tak – już wiadomo dlaczego.

Spróbuję ostatni raz zyskać jego przychylność.

Choć, mały. Przytul się wreszcie do mnie. Wytrzeszcz hipnotycznie ślepia, zabłyśnij złotym karapaksem i wbij zakrzywione chelicery w moje ramię bez żadnych skrupułów. Niech twój zabójczy nektar uzdrowi moje jestestwo z tego podłego żywota.

Potem zniknij. Wyjdź przez jeden z tajemniczych kanałów. Zacznij chlupotać i wróć, gdy dopali się świeca, byś mógł z kolejnego truchła uformować następne źródło światła.

Wiedziałem, że się uda. Czuje odpływ myśli i wiotczejące dłonie. Zaraz odpłynę. Długo musiałem się wysilać, by wreszcie nakłonić cię do takiej akcji. Jednak czym był ów wysiłek w perspektywie mojego krótkiego życia? Możliwe, że nadał mu sens. Bez ciebie nie mógłbym się uwolnić – bez ciebie dalsza egzystencja nie miałaby powodu. A teraz ma. Przestaje czuć, jednocześnie odczuwając najsilniej. Jeden raz można przeżyć śmierć, lecz gdy staje się ona wybawieniem dla naszego bytu, ma charakter wyjątkowy i całkowity.

Skąpy, dziękuję za ukierunkowanie mojego życia na właściwe tory. Jesteś moim prawdziwym przyjacielem. Nie odmówiłeś mi w potrzebie, a teraz pozwól, że zwiotczeje, by twoje dzieło mogło być kontynuowane.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania