Szachownica kolorowych marmurów - Czerń i Biel - część 2

Eliza słyszała o takich chwilach jeszcze w poprzednim życiu, kiedy podróżowała po świecie szukając inspiracji. Słyszała jak opowiadają o nich zarówno duchowni pod Katedrami Coeur jak i zatwardziali wyznawcy matki nauki z uniwersytetów w Maos Xentia. Były one zapalnikiem i punktem wspólnym łączącym ubogich i bogatych, głupich i mądrych, chorych i zdrowych.

Olśnienie.

Oddech boleśnie uciekł z płuc przygniecionych ciężarem emocji i wspomnień gwałtownie wyrwanych z meandrów pamięci. Poczuła błyskawicę wypalającą wzruszeniem wszystkie nerwy w ciele, ogień rozbiegł z kręgosłupa po czubki palców, wezbrał w oczach łzami. Kolana ugięły się pod nią, jakby wszystkie bodźce nagle stały się nie do uniesienia, zachwiała się, padła na drzwi. Jednocześnie oślepła, ogłuchła, zachłysnęła się, próbując złapać odrobinę powietrza, a paraliż rozchodził się gorejącą falą po ciele. Próbowała złapać jedną z miliona myśli rozszarpujących w tej chwili układ nerwowy i umysł, ale usłyszała tylko ogłuszający wrzask wszystkich małych talentów, które miała, wydostających się z więzienia.

A potem coś w niej umarło, wszystko zgasło w ciemnościach, kiedy rozpłynęła się, rozpadła na kawałki, na mikroskopijne fragmenty wszystkich myśli i uczuć, które ją nawiedziły w tej jednej, niekończącej się sekundzie.

I odżyła.

Najpierw odzyskała słuch.

- Szok, prawda? Nie martw się, wszyscy tak to przeżywają. - Usłyszała znajomy głos blisko, bliziutko, tuż koło ucha, ale jednocześnie wydawał się dziwnie odległy, zagłuszony przez trel ptaków, szum strumieni, przez znajome brzęczenie ulicy żyjącej środkiem dnia, pełnej śmiechów i energii. Znała te brzęczenie, pamiętała je z czasów, kiedy malowała jeszcze na stancji w Jeroux. Skąd się tu wzięło?

Otworzyła oczy.

W pierwszej chwili widziała jedynie rozmazane plamy i feerię kolorów, jednak już to starczyło. Serce walnęło młotem w żebra.

Kolory. Wszystkie. Każdy odcień, każda barwa, każdy smak, cień i gra świateł.

Zamrugała. Do wizualnego walca dołączyły kształty.

Ujrzała tylko piękno.

W pewien sposób wydawało się to nierzeczywiste, surrealne niczym poskręcany narkotykowym rauszem świat. Nie potrafiła stwierdzić, czy leży gdzieś tam na zimnych, szarych ulicach martwa i właśnie do mózgu trafiły tony endorfiny, tworząc dla niej ten raj, czy też po prostu wpadła w psychodeliczny sen, impresjonistyczne piekło mające jej przypomnieć, co straciła. Bała się ruszyć, bała się wejść między te wiśniowe drzewka i mosty, bała się wkroczyć w ten bajkowy świat, paraliżował ją strach, że kiedy tylko spróbuje kiwnąć palcem, to poczuje na sobie niewidzialne łańcuchy i więzy przykuwające do podłogi. Bała się, że będzie mogła tylko patrzeć.

Bunt podniósł ją nieco brutalnie za ramiona, wyrywając ją z otępienia.

- No dobra, starczy tego. Nie jesteś tu sama.

Rzeczywiście, dopiero teraz zauważyła innych – różnego wieku i płci, zajętych sobą i swoim kawałkiem świata. Dojrzała skrzypka grającego na dachu szopki, gdzieś z ogrodów dobiegał jej damski śpiew, ktoś rozbryzgał farbę na płótnie rozwieszonym pomiędzy drzewami (plamy jeszcze nigdy nie wydawały się Elizie tak piękne), ktoś właśnie szedł w ich stronę, poły bordowego płaszcza powiewały jak skrzydła.

Wysoki mężczyzna o rysach ostrych jak brzytwa. Jego oczy przywodziły na myśl stal pokolorowaną w odcienie błękitu.

- Livrée! - syknął gardłowo, dobywając rapieru. Dziewczyna cofnęła się odruchowo. Zdała sobie sprawę, że oddycha szybko i płytko niczym chory na gruźlicę. - Co to za przybłęda?

- Epe! Spokojnie! - Bunt zasłonił Elizę, blednąc lekko. Kucyk musnął jej długawy nos. - To jedna z nas! Maluje!

- A może to ktoś od Niej?! - Epe odepchnął chłopaka, jakby ten nic nie ważył i chwycił Elizę a kołnierz. Z bliska dostrzegła siateczki zmarszczek na jego twarzy, kilkudniowy zarost na policzkach. Bujne, ciemne loki opadły jej na czoło, stanowiąc barierę pomiędzy nią a agresorem.

- Zostaw mnie! - Szarpnęła niczym rozjuszona kocica, bardziej by zaspokoić instynkt samozachowawczy niż naprawdę uciec. Nie miała zamiaru wychodzić z Landszaftu. Nigdy. Nawet jeśli ten facet ma zamiar ją pociachać tym kawałem żelastwa.

- Epeiste zostaw! Ona nie jest od Królowej! - Bunt chwycił szermierza za ramię i próbował odciągnąć, za co dostał łokciem w czoło. - Auuu!

- Gdzie ją spotkałeś?!

- Spotkał mnie na rynku! - krzyknęła Eliza, widząc jak jej towarzysz pada na ziemię. - Zostaw mnie, do cholery, nie jestem wrogiem czy... - Nie skończyła myśli. Podniósł ją i oparł o ścianę. Po raz kolejny w ciągu kilku minut straciła oddech, kiedy uderzyła plecami o kamień.

- Jesteś z Szachownicy? Szachownica Marmurów? Mówi ci to coś? Gadaj! - krzyczał, machając rapierem przed jej twarzą. Żołądek zjechał w dół brzucha, zostawił za sobą mdląca pustkę.

- Nie! – wrzasnęła, w panice patrząc wprost w stalowe oczy.

I nagle rąbnęła pośladkami o posadzkę.

- Mówisz prawdę – stwierdził mężczyzna, podnosząc ją za kołnierz na nogi. - Przepraszam za zajście. Epeiste Masier, artysta... innego rodzaju.

- Narwaniec, idiota i służbista – dodał jadowicie Bunt. - Naprawdę sądzisz, że jestem tak głupi, że przyprowadziłbym wroga do Landszaftu?

- Tak – odparł rozbrajająco szczerze szermierz, patrząc beznamiętnie na szlachcica. - Ja jestem Vigilantem Landszaftu, nie ty.

- Vigilantem? - sapnęła Eliza, powoli dochodząc do siebie. Za dużo wrażeń w zbyt krótkim czasie. Jej mózg pracował na najwyższych obrotach, już czuła swąd przepalonych nerwów.

- Strażnikiem, obrońcą, prawdomówcą.

- Prawdomówcą?

- Czy ona zawsze zadaje tyle pytań? - Epe spojrzał na Bunta z dezaprobatą. Ten kiwnął nieśmiało głową.

- Mówisz tylko prawdę? - Dziewczyna nie odpuszczała. Strategicznie przemieściła się za plecy Livréego, by w razie czego mieć jakikolwiek rodzaj tarczy pomiędzy sobą a „panem strażnikiem Landszaftu”.

Psia jego mać.

- Nie. Widzę, kiedy ktoś jej nie mówi. Chodźcie. - Ruszył w stronę wrót. Zauważyła, że był sztywny i wyprostowany jak struna, a jednocześnie wydawał się stąpać z niewymuszoną gracją.

- Jakiego rodzaju artystą jesteś? - zdążyła jeszcze zapytać nim na dobre weszli do środka.

- Fechmistrzem. I nie tylko.

Landszaft znów uderzył w nią z całą swoją siłą.

Miała wrażenie, że tonie.

Płynęła przez całkiem obcą krainę razem z Buntem i Epeiste i miała wrażenie, że tonie, zapada się coraz głębiej w kolorach, w malunkach, w muzyce, śpiewie, w poezji i synestezji, w zmysłach szalejących w tańcu na granicy percepcji. Chciała się napatrzyć, a jednocześnie miała wrażenie, że nie może ogarnąć tego wszystkiego, że coś jej umyka, kiedy przytłoczona i stłamszona próbowała uchwycić umysłem echo artystycznych dusz, zebranych tutaj, by tworzyć.

Tonęła.

- Wszystko w porządku? - zapytał Bunt, spoglądając na nią zaniepokojony. Widział już takie reakcje wcześniej, chociaż Eliza przeżywała Landszaft dziesięć razy mocniej. Jakby dopiero co odzyskała wzrok. Albo pierwszy raz otworzyła oczy.

- Tak – odpowiedziała, choć jej twarz wyrażała coś znacznie więcej.

Pozwolił, by tonęła dalej.

- Gdzie nas prowadzisz? - zapytał, kiedy mijali Malarnię. Wszystko było zachlapane farbą, sala była złożona głównie z płócien, czasem gigantycznych rozmiarów.

- Do Cyrdii.

- Co?! Niby czemu? Dopiero co tu trafiła, powinna iść bezpośrednio do polihistorki na zapoznanie.

- Pierwsza musi podjąć decyzję. A ty odpowiedzieć za błąd.

- Błąd? - wykrztusił Bunt z siebie, kompletnie zaskoczony. Nie próbował nawet się bronić, gniew i sprzeciw przeciwko Epeiste jeszcze nigdy nikomu nie wyszły ani na zdrowie, ani korzystnie.

Vigilant obrócił lekko głowę, by go widzieć. Nie zwolnił kroku.

- Tak, błąd. Dokładnie rzecz biorąc przyprowadzenie tutaj osoby obcej. Obcej. Mogła być szpiegiem, na litość sztuki, Livrée, czemu ty zawsze musisz być taki pochopny, taki impulsywny? Mogłeś zwyczajnie nam powiedzieć o niej, znaleźlibyśmy ją, tak samo jak znaleźliśmy resztę.

Gdyby ktoś go nie znał, mógłby uznać, że wyrzucił z siebie to wszystko bez krztyny emocji, beznamiętnie, szczekając niby żołnierz. Bunt jednak przywykł do tonu fechmistrza, słyszał ukryte w jego głosie nuty – gniewu wynikającego z surowej opiekuńczości, zawód, że jeden z jego podopiecznych złamał żelazną dyscyplinę, w końcu niewypowiedziane ostrzeżenie i przypomnienie, że gra toczy się o wysokie stawki, warte wszystkich świeczek tego świata. Do jednej, jedynej rzeczy jednak nie mógł się przyzwyczaić; ten facet nigdy nie gestykulował. Nigdy.

- Wybacz, Epeiste. - Weszli w długi, ciemny korytarz. Na ścianach wisiały obrazy i spisane na pergaminach wiersze. - Po prostu nie mogłem jej tak zostawić. I nie zapominaj, że to nie logika, nie chłodna kalkulacja przywiodła nas obu w to miejsce. I mnie i ciebie zaprowadziły tutaj emocje. Impulsy. Porywczość. Sztuka.

- Wiem, Livrée. Zdaję sobie z tego sprawę. Emocje to dobry start, dobre miejsce, by zacząć, iskra, która podpala lont. Ale ten lont musi jeszcze dotrzeć do beczki z prochem – tutaj trzeba planowanych działań. A to wyklucza przyprowadzanie tutaj losowych ludzi.

- Przestań pieprzyć...

- Uważaj do kogo mówisz – zaszczękał Vigilant, przywodząc na myśl suchy, ostry trzask stali.

- Rozpoznałbyś szpiega i kłamcę, gdyby stanął w drzwiach i dobrze o tym wiemy. Jakie jest niby ryzyko, skoro widzisz każde kłamstwo?

- Boję się, że kiedyś trafię na kogoś, kto będzie lepszy ode mnie.

- Artysta kłamstw, tak wiem, mówiłeś. Małe szanse.

- My również mamy małe szanse, Livrée. I spójrz na nas.

- To co innego – zaprzeczył chłopak, chociaż bez przekonania.

Epeiste stanął przed rzeźbionymi w drewnie wrotami. W przeciwieństwie do reszty Landszaftu były brutalnie minimalistycznie, choć okute i wykończone z nieludzkim kunsztem.

- Arcyartystka zadecyduje, czy to coś innego.

 

Eliza słuchała rozmowy Bunta z Vigilantem półuchem, zbyt zajęta wrażeniami estetycznymi. Patrzyła na artystów pochylonych nad płótnami i drżała na samą myśl, że może znów w tym miejscu tworzyć. Potem znalazła się nagle w korytarzu pełnym poezji – zarówno tej malarskiej jak i słownej. Chłonęła pojedyncze słowa i krótkie, urywane wrażenia z obrazów, żałując, że nie może zatrzymać się na dłużej.

A potem nagle ktoś popchnął ją przez drzwi i weszli do pomieszczenia kompletnie innego, niż cały Landszaft. Jakby ktoś wyrwał kawałek prostej chaty i wstawił ją w sam środek gotyckiego kościoła. Meble zrobione z kunsztem i niezwykłą precyzują, ale bez artystycznej wirtuozerii. Ściany proste, bez ozdób, jedynie kinkiety, by gdzieś zawiesić świece lub pochodnie. Biurko, fotel, kilka krzeseł przy stole i łóżko. Wszystko zawalone papierami, mapami, planami, spisami, rycinami i książkami. Gdzieś w półcieniach błysnął talerz z resztkami jedzenia i puchar wody. Nic więcej.

Pośrodku tego wszystkiego, pochylona nad jakimiś zapiskami, siedziała kobieta. Przywodziła na myśl łabędzia zaklętego w ludzkie ciało, chociaż jej głos w niczym nie przypominał delikatności ptasich piór. Malarka od razu nazwała ją w myślach „Łabędziową Damą”.

- Epeiste? Coś się stało?

Cyrdia Mondreux zirytowała Elizę od pierwszej chwili.

Miała denerwującą, teatralną manierę; każdy jej gest był pełen dramaturgii, każde zmarszczenie czoła czy skinięcie dłonią osobnym aktem, usta wypełniały epeisodiony, zaś oczy same w sobie były jednocześnie prologiem i epilogiem każdej sztuki, jaka rozgrywała się w teatrze oszczędnej mimiki i mowy ciała. Tak więc kiedy wstała z krzesła i podeszła, by się im wszystkim przyjrzeć, młoda Farver miała wrażenie, że ogląda przedstawienie.

- Pani...

- Nie tytułuj mnie, Epeiste – przerwała Vigilantowi z dezaprobatą. - Nie jestem cesarzową. Nie chcę być. Ile razy jeszcze mam to powtarzać?

- A ile razy ja mam powtarzać, że jesteś Pierwszą i Arcyartystką? Zasługujesz na szacunek.

- Przekonanie, które wyciągnąłeś z twoich militarnych korzeni, Epe. Nic więcej. - Skierowała wzrok na Bunta. - Znam cię. Coś zrobiłeś?

- Przyprowadziłem ją – bąknął chłopak, wyraźnie onieśmielony.

Oczy Cyrdii i Elizy spotkały się. Obie przez chwilę miały wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, by przypieczętować coś dla nich niezrozumiałego, może oderwać kolejną kartkę z kalendarza przeznaczenia. Przez moment ich twarze poruszyły się, przebiegły przez nie cienie, niedostrzegalnie, szybko, galopem myśli i niewyraźnych wspomnień.

Trwało to zaledwie ułamek sekundy – za krótko, by mężczyźni mogli to zauważyć, ale wystarczająco długie, by obie czuły, że nie spotkały się przypadkiem.

- Cyrdia Mondreux – przedstawiła się Arcyartystka.

- Eliza Farver.

- Eliza – Łabędziowa Dama zmieliła imię w ustach. - Co więc takiego się stało, Epe? - zwróciła się znów bezpośrednio do Vigilanta.

Masier opowiedział co zaszło przy bramie, od czasu do czasu przerywając, by Bunt mógł się wypowiedzieć. Chłopak opowiedział o spotkaniu na rynku, co zdradził Elizie oraz dlaczego wziął ją ze sobą, przyznając jednocześnie, że kierowało nim bardziej przeczucie i emocja chwili niż rozsądek i ostrożność.

- Więc przyprowadziłeś ją tutaj, bo tak czułeś – podsumowała historię Cyrdia, patrząc z politowaniem i chyba nutą rozbawienia (Eliza nie była pewna) na młodego Livrée. - No cóż, nic złego się nie stało, ale nie mogę puścić tego płazem. Epeiste, skoro chłopak rwie się do działania, przeszkol go osobiście i wciel do Landsknechtów.

- Zrobi się. Może to go nauczy dyscypliny – Vigilant posłał pełne satysfakcji spojrzenie w stronę Bunta, który lekko zbladł, słysząc decyzję. Nie oponował jednak. - A co z nią?

- Z nią chcę porozmawiać osobiście. - Obaj nie kryli zdziwienia. - Możecie? - Wskazała subtelnie drzwi.

Eliza nie była głupia. Węszyła kłopoty.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Arysto 28.06.2016
    Czytam te dialogi, i łolaboga, dużo się zmieniło jednak u mnie na lepsze xD
  • alfonsyna 29.06.2016
    Tylko trochę wypiszę, co się jakoś tam rzuciło w oczy:
    "Znała te brzęczenie" - to brzęczenie, wszak liczba pojedyncza
    "Szarpnęła niczym rozjuszona kocica" - czy nie brakuje tam "się"?
    "zostawił za sobą mdląca pustkę" - mdlącą
    "ani na zdrowie, ani korzystnie" - niby w porządku, ale chyba lepiej by mi brzmiało "ani na zdrowie, ani na korzyść"
    "wystarczająco długie" - długo
    Dialogi wcale nie takie złe przecież. ;) Historia nadal intryguje, bohaterowie zresztą też, bo niewiele o nich jeszcze wiadomo. Ale sam pomysł, główna oś fabuły, wokół której to wszystko jest osnute, bardzo mi się podoba i daje tak naprawdę duże pole do popisu, więc i na coraz lepsze popisy liczę w częściach kolejnych. ;)
  • ausek 07.10.2016
    Dobra, przeczytałam kolejną część i tak się zastanawiam, czy tekst nie jest z tych ''starszych''. Mam wrażenie, że teraz piszesz nieco inaczej.
    ''ogień rozbiegł z kręgosłupa po czubki palców'' - czy tu aby czegoś nie brakuje?
    '' nie chłodna'' - ?
    Historia jest wciągająca, więc płynę z prądem i czytam dalej. ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania