Szachownica kolorowych marmurów - Czerń i Biel - część 4

Siedziała na wiklinowym koszu w przystani niedaleko starego magazynu, tam, gdzie miał być punkt przerzutu. Wpatrywała się tępo w sztylet, raz po raz odtwarzając w pamięci tę samą scenę – pchnięcie, chrzęst, życie ulatujące z zielonych oczu. To mogłyby być jej oczy, to jej życie mogło dzisiaj ulecieć.

Kto zadecydował? Ona, dobywając puginału czy on, sięgając po miecz? Czy może Cyrdia Mondreux? Czy cesarzowa?

Ktoś zagrał na harmonijce – kolejny bezpieczny, zaraz po kolorach, znak. Normalni ludzie z Metropolii nie byli w stanie słyszeć muzyki, śpiewu ptaków, szumu morza. Eliza bała się myśleć, ile rzeczy uważali za naturalnie bezdźwięczne.

Po kilku sekundach znikąd pojawili się rebelianci, a potem Epeiste z zakrwawionym rapierem i Bunt, obładowany pakunkami. Vigilant dojrzał ją, spojrzał na sztylet, wskazał głową za siebie i skinął głową z uznaniem. Livrée posłał jej tylko pełne współczucia spojrzenie, w którym jednak dostrzegła błysk „to było konieczne”. Był Landsknechtem od kilku tygodni, pewnie już musiał kogoś zabić. Pewnie jemu łatwiej byłoby to znieść.

Nie dane jej było jednak długo rozważać nad kwestiami życia i śmierci. Epeiste i Bunt, gdy tylko oddali pakunki i rozesłali rozkazy, podeszli do niej.

- Mamy zaprowadzić cię do Wiśniowej Krypty – zaczął Masier, a w jego głosie dalej dźwięczała szorstka stal. - Arcyartystka czeka tam na ciebie.

Eliza zmarszczyła brwi, nie spodziewając się tego. Nikt ją nie uprzedził, to nie była część planu, nie pytał ją nikt o zgodę – znów czuła się jak szmaciana laleczka prowadzona za rączkę wbrew własnej woli. Nie oponowała jednak. Kiedy kogoś wzywa sama Łabędziowa dama, to coś musiało być na rzeczy.

Skinęła ponuro głową i ruszyła z nimi. Zniknęli razem w mrokach uliczek.

 

Eliza schodziła w głąb Wiśniowej Krypty nękana złymi przeczuciami. Kolory zniknęły w tym miejscu – kompletnie pochłonęła je szarość, zmieszała z wariantami czerni i bieli, nawet przebudzone umiejętności malarki nie potrafiły tutaj pomóc. Coś musiało być nie tak, a wszechobecna ciemność tylko podsycała poczucie zagrożenia i nadchodzącej katastrofy. Świadomość, że będzie rozmawiała z Cyrdia Mordeux nie pomagała – ostatni raz widziała ją podczas pamiętnej rozmowy w dniu, kiedy przystąpiła do artystycznych rewolucjonistów. Od tamtego czasu dowiadywała się o niej nowych rzeczy; Cyrdia podobno była pierwszą, która odnalazła Landszaft. W jaki sposób – tutaj zdania były podzielone. Niektórzy sądzili, że pewnego dnia po prostu wezwał ją do siebie, prowadząc ją kolorami, muzyką i poezją. Inni twierdzili, że było to po prostu tchnienie przeznaczenia i Cyrdia trafiła na Landszaft przez potężną siłę przypadku. Była jeszcze teoria, że Landszaft powstał w głowie Cyrdii, napisany przez nią wierszem i wymalowany na płótnie, kiedy jeszcze jako jedyna miała moc tworzenia i kolorowania w Metropolii. Łabędziowej Damie, jak wciąż ją nazywała w myślach Eliza, było to na rękę – ludzie wierzyli, że posiadała moc jakiej nie ma nikt albo jest wybranką nieznanej i niezbadanej siły, może boga, piękna, sztuki lub czegoś innego, znacznie bardziej skomplikowanego.

Jak się jeszcze okazało – Cyrdia była jednym z Mistrzów Miasta, a mianowicie była Mistrzynią Waluty. To wyjaśniało wiele, od dobrego zaopatrzenia rebeliantów, przez znajomość wszelkich większych akcji, jakie rozegrały i miały się rozegrać na ulicach, po częste nieobecności – musiała dbać o wizerunek, ludzie musieli kojarzyć ją przede wszystkim z pracą i statutem społecznym. Epeiste był niemal pewien, że zwerbowała kilku ważniejszych graczy w Metropolii, by poparli jej rebelię, lecz zaznaczał też, że oni pewnie należeli do przebudzonych. Nigdy żadnego nie spotkali, wszystko załatwiano przez pośredników, a ci nie zadawali pytań tak długo jak ciężar sakiewki spoczywał na zamkniętych ustach.

Lecz te odpowiedzi nie zadowalały Elizy Farver. Ona chciała wiedzieć więcej, chciała poznać rozwiązanie pytań, które nie były oczywiste – co takiego skrywał cień? Czemu czuła, że z Cyrdią Mordeux łączyły ją sploty losu? I w jaki sposób niby mają zamiar zmienić ten świat, zmienić te szare ściany, zburzyć bure pomniki, zepchnąć czerń i biel na marginesy kolorystyki, jak to zawsze było?

I właśnie te pytania przerażały malarkę najbardziej – bała się, że się dowie. Wiedza bywała przerażająca.

Wąski korytarz nagle się skończył, odsłaniając gigantyczną wolną przestrzeń – półkolistą jaskinię z otworem w sklepieniu, przez który wpadało do środka światło. Oświetlało ogród, który składał się tylko i wyłącznie z kwitnących drzewek wiśni. Bunt opowiadał kiedyś Elizie, że podobno kwiaty owych drzewek kwitły wiecznie. Wzruszyła się, wyobrażając sobie, jak pięknie mogłoby tu być, gdyby tylko kolory wróciły na swoje miejsce.

Pośrodku ogrodu znajdowała się kolista polana, a na niej samotna postać w białej sukni, przywodząca na myśl łabędzia.

- Dojrzałaś – stwierdziła Cyrdia, kiedy już stały twarzą w twarz w samym centrum jaskini.

- Nie miałam wyboru. - Eliza wzruszyła ramionami, wciąż mając w pamięci krwistą czerwień spływającą po ostrzu sztyletu. Jej sztyletu.

- Owszem, miałaś. I dokonałaś wyboru. Teraz po prostu godzisz się z konsekwencjami.

- Zabijanie innych jest kwestią prostego wyboru? - prychnęła malarka, siadając na pobliskim głazie.

- Śmierć jest zawsze konsekwencją. - Arcyartystka pozostała niewzruszona i chłodna. - Lecz nie po to cię tutaj wezwałam.

Eliza rzuciła jej pytające, choć pełne niechęci spojrzenie.

- Podczas naszego pierwszego spotkania powiedziałam ci, że to nie cień jest niebezpieczny. Ale to, co już skrywa, tak – powiedziała cicho, splatając dłonią i odwróciła się do niej profilem, patrząc wprost na otwór w sklepieniu. - Cień nadchodzi. - Usłyszały grzmot. Eliza nie pamiętała, czy kiedykolwiek przeżyła burzę w tym mieście.

- Więc co skrywa? Co jest tak niebezpieczne?

Cyrdia spojrzała na nią i uśmiechnęła się pełna upiornej satysfakcji, sprawiając, że malarce zimny dreszcz zbiegł po plecach.

- Wiedzę – szepnęła.

Przez dziurę wpadł Cień i nagle w miejscu, gdzie padał krąg światła, pojawił się kryształ, jakby ktoś zdjął z niego całun – intensywnie szmaragdowy, szeroki na pół metra i wysoki na dwa. W krysztale zatopiona była czyjaś twarz.

Eliza rozpoznała samą siebie.

 

W pierwszej chwili mózg próbował oszukać sam siebie. "To niemożliwe", pomyślała, "przecież ja jestem tu. To moja twarz". Wykrzywiała tę drugą na podobieństwo innych – może znajoma, może osoba z dawno zapomnianego snu, może ktoś, kogo widziała, może jakiś romans z dawnych lat. Nie, nic nie pasowało.

W drugiej zweryfikował fakty – naprawdę widziała samą siebie, zatopioną w gigantycznym szmaragdzie. Ta sama twarz, te same rysy, włosy opadające burzą loków na ramiona, ten sam nieco za długi nos, te same niesymetryczne rysy policzków. Była nieco bledsza, przypominała bardziej ducha niż osobę, ale... To ona. A jednocześnie ktoś całkiem obcy.

A sekundę później zaczął się buntować wobec takiego stanu rzeczy.

- Co to kurwa jest? - Poderwała się na nogi i dopadła do kamienia, z trudem powstrzymując się od dotknięcia go. - Kto to kurwa jest?

- To jest pasożyt, który toczy to miasto. Toczy niebo nad tym miastem. Toczy wszystko w zasięgu swej siły – rzekła spokojnie Cyrdia, przypatrując się osóbce zatopionej w tafli kryształu. - A ja ci opowiem baśń. Bajkę. Nigdy nie potrafiłam ich odróżnić.

- Nie chcę bajek. – Eliza miotała się niczym zranione zwierzę, starając się uspokoić, chodząc w te i we wte. - Nie chcę baśni, bajek, chcę pieprzonych odpowiedzi! Kim ona jest? Kto to jest?! - podnosiła głos ze słowa na słowo.

Łabędziowa Dama rzuciła jej pełne wyniosłości spojrzenie, pokręciła głową z dezaprobatą.

- To jest Eliza Morne, córka cesarzowej. Ciemna strona Elizy Farver.

Malarka żałowała, że dostała talent malarski zamiast dedukcyjnego. Przydałby się, a ona pewnie teraz nie uświadamiałaby sobie jak wielkie ma braki inteligencji.

- Co masz na myśli? - zerknęła to na postać w szmaragdzie, to na Cyrdię.

- Usiądź – odpowiedziała spokojnie, acz stanowczo, wskazując jej miejsce na głazie. - To trochę zajmie. Opowiem ci baśń. Lub bajkę.

Eliza nie widziała wielkiego sensu w sprzeciwie, zdając sobie sprawę, że w żaden inny sposób nie wyciągnie wcześniej informacji z Pierwszej Landszaftu. Usiadła posłusznie, wiercąc się ze zniecierpliwienia.

Arcyartystka zbierała myśli, by w końcu zacząć niepewnie:

- Wierzysz, że człowiek może kontrolować magię?

Malarka zmrużyła brwi. "Co to w ogóle ma do rzeczy", fuknęła wściekle w myślach.

- Bywałam na wykładach w Akademii Douteurów. Magia jest niezależna. Podobnie jak prawa natury i siły fizyczne.

- A jednak potrafimy przekonać wodę, by napędzała nasze młyny, prawda? Ogień, by ogrzewał nasze ciała, wiatr, by je chłodził, potrafimy zapanować nad ziemię, by ta dawała nam plony.

- Wszystko to jednak jest materialne. Żywe i nieżywe, ale istnieje. Magia nie. Nie istnieje narzędzie, które mogłoby nagiąć magię, gdyż jest nieuchwytna. Jak grawitacja - Eliza powtarzała słowa jakiegoś starego wykładowcy, którego imienia już nie pamiętała.

- Czyżby? - Dama uśmiechnęła się znów z upiorną satysfakcją, odsłaniając dwa rzędy nienaturalnie równych zębów. - Więc na co w tej chwili patrzysz? Na personifikację uchwytnych i materialnych sił natury? - dodała z kpiną.

Coś szczęknęło w trybach, cicha nuta zrozumienia nieśmiało przemknęła przez zakamarki umysłu.

- Więc ona – wskazała na swoją bliźniaczkę w szmaragdzie – jest w stanie kontrolować magię.

- Nie. – Na twarzy Cyrdii wykwitło zniecierpliwienie do niedomyślności. - Jej umysł jest narzędziem, które jest w stanie wpływać na magię. Jest młynem na wodę, pochodną na ogień, jest żaglem łapiącym wiatr i pługiem, który orze glebę. Rozumiesz?

- Tak – rzekła Eliza pewniejszym głosem. - Teraz tak.

- To dobrze. Bo zrozumienie będzie podstawą dla tej baśni.

Obie zamarły na sekundę, patrząc sobie w oczy ze zrozumieniem – oto znów poczuły jak splątują się tutaj więzy przeznaczenia.

- Mów więc. Nie będę ci przerywać.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Autor Anonimowy 05.10.2016
    Po czterech częściach nie jestem w stanie odnieść się do samej treści w taki sposób, w jaki zapewne zrobię to po przeczytaniu całości — o ile będzie mi dane. Wiele musi się jeszcze wyjaśnić, jeszcze więcej zapewne się zdarzy i pogmatwa to, z czym do czynienia mieliśmy do tej pory.
    Ale i tak powiem, co mam do powiedzenia i znikam.
    Nie wiem do końca, jak to robisz, ale robisz to cholernie dobrze. A nawet lepiej. Nadajesz swoim tekstom swojego rodzaju klimat, malujesz je w sposób niezwykły, ogromnie odzwierciedlający ich treść, motywy, postacie, charakter — wszystko tworzy jedność, zgrabną całość, a ja nawet nie wiem, czy potrafię w tym miejscu napisać to, co mam na myśli. Po prostu wiem, o co mi chodzi — ale nie wiem, czy ktoś będzie potrafił to zrozumieć.
    Cała „Szachownica” jest jednością — nie ma tak (a często właśnie tak bywa), że tekst idzie w jednym kierunku, postacie mkną w zupełnie innym, przestrzeń i miejsca kreowane balują gdzieś na uboczu, bo być muszą, bo tak przecież wypada, a sam autor tańczy i śpiewa jeszcze w innej rzeczywistości, bo przecież bez niego to nic by nie było.
    Nie. Tu jest zupełnie inaczej — ujmująco. Wszystko gra w jednej drużynie, nie tylko czytasz tekst, nie tylko poznajesz bohaterów, nie tylko wyobrażasz sobie miejsca i przenosisz się w nie, ale i czujesz — całym sobą odczuwasz to, co się dzieje. I wierzysz. Mocno zaczynasz wierzyć w to, z czym masz do czynienia, jakoby przejmowało kontrolę nad wszystkim — i już wiesz, że autor cię ma. Wygrał. Ale wcale ci to nie przeszkadza — poddasz się bez wahania, byle być tu jeszcze chwilę, byle miał nad tobą przewagę jeszcze trochę.
    Tak to widzę.
    Uroczy. Wprost uroczy klimat całości. Podniosły — podniosły to genialne słowo na odzwierciedlenie całości.
    Nadzwyczajna kumulacja wszelkiej maści artystycznych dusz to mieszanka wprost przytłaczająca swoim geniuszem. Wszystko jakby unosi się nad ziemią, wiesz, czujesz, że to coś innego, nadzwyczajnego — inny, wyższy wymiar, w którym chcesz być, w którym chcesz się znaleźć.
    Po prostu czujesz, że to miejsce dla ciebie. Nad ziemią. Otoczony jesteś paletą barw, dźwiękami otulony z każdej strony, i jakby każdy, kogo poznajesz, skrywał przed tobą jeszcze większe, jeszcze bardziej intrygujące tajemnice, a każda z nich przenosiła cię na wyższy wymiar. I ty tak mocno chcesz się tam znaleźć — za bohaterką powtórzę — obie ręce byś oddał, coby tylko iść dalej.
    Nad ziemią — dokładnie! Czytasz i cały czas masz wrażenie, że się unosisz, że masz do czynienia z czymś ponad, z czymś mocno wykraczającym poza dotychczasowe spostrzeganie. Ze sztuką masz do czynienia.
    Co do samych postaci — nie ma dla nich wiele miejsca. Przynajmniej nie do typowego ich przedstawiania, z jakim zazwyczaj mam do czynienia. Też nie wiem, czy będę umiała tu określić o co mi chodzi (wstyd, że tyle słów, a tak mało konkretnej treści, za co z góry przepraszam). Mam wrażenie, że postacie poznajemy, zaczynamy je postrzegać przez pryzmat tego, jak reagują na przestrzeń — na to, co tak mocno i wyraziście kreujesz dookoła. Że widzimy ich reakcje na barwy, na muzykę, na samych siebie, na niebezpieczeństwo, na nowość, na kolejną osobę, która widzi i słyszy tak, jak ona — i to ich definiuje. Czujemy porywczość, swojego rodzaju egoizm, wypracowany przez tyle czasu walki o samego siebie, czujemy nieufność, jednoczesną ciekawość i strach, potem odkrywamy tak mocno chowaną delikatność, kruchość — i wszystko to łączy się w niezwykle bajeczną całość. Urzeka mnie sposób, w jaki postacie reagują na to, co je otacza — jak kolor oczu wzmaga w nich emocje najwyższe, jak najcichszy dźwięk wzbudza wspomnienia tak dawno zapomniane.
    Co tylko potwierdza, że skrywasz tu ogromnie istotny problem współczesnego świata, który na takie detale nie zwraca uwagi, bo my tak mocno ludzko staliśmy się ignorantami najwyższej maści — bo wszystko się nam należy, bo wszystko, co jest — ma być — jest nasze — możemy to zepsuć, zniszczyć, zrujnować bo przecież jest nasze. Wszystko. Nie umiemy docenić szczegółów, które tak mocno składają się na nasze życie i nie zdajemy już sobie nawet sprawy, że bez nich wszystko byłoby zupełnie inne — dlatego dopiero w chwili, gdy zaczynamy tracić, zaczynamy również doceniać. Powoli, ale jednak.
    Tylko że często jest już za późno i nic nie da się zrobić. A wyrzuty sumienia to niestety zbyt mało.
    Elementem, który zdobył w całości moje serce jest przestrzeń — iście wybitna, godna zapamiętania — tak mocno wyodrębniona w opowiadaniu, jednocześnie tak spójna i prowadząca całą fabułę. Niezwykle malujesz krajobrazy miasta, jak i później dajesz nam się zapoznać z przestrzenią Landszaftu, podkreślasz to, co najistotniejsze dla bohaterów, tym samym dla czytelnika — dajesz nam poczuć barwy, kształty, każdy pojedynczy element i jednocześnie całość. Nie tylko czytam, nie tylko widzę, ale i czuję. Po raz pierwszy barwy mają zapach — zapach tęsknoty, zapach straty, zapach skrywanej nadziei.
    Nad ziemią — powtórzę — całość unosi się nad ziemią.
    W głowie kłębi mi się wiele pytań, naprawdę sporo — a dlaczego tak, a po co to wszystko, a co wydarzy się z nim/nią? Ale nie będę ich tu zadawać, bo szczerze mam nadzieję, że pozwolisz mi jeszcze dalej odkrywać tajemnice tego świata, powoli, stopniowo chcę zatracać się w Twojej przestrzeni sztuki tak mocno zarysowanej. Więc wszelkie pytania byłyby jedynie niemądrym skracaniem tej drogi — drogi przyjemnej, ekscytującej. A tego sobie nie odmówię.
    Więc nie zapytam.
    Poczekam.
    Co do ogólnego zamysłu — wiele przychodzi mi na myśl. Poszczególne elementy przywodzą mi na myśl najróżniejsze tytuły — od sentymentalnych „Opowieści z Narnii”, przez „Igrzyska śmierci”, po „Dawcę pamięci”, co może do najambitniejszych tytułów nie należy, ale jednak pojawia się w kategorii skojarzeń. Mam nadzieję, że nie bierzesz tego jako uwagę uwłaczającą — bo zdecydowanie tak nie jest.
    „Szachownica” jest Twoja, zupełnie inna niż wszelakie teksty, jakie dotychczas czytałam i zdecydowanie godna uwagi — tym samym zapamiętania. Teraz nie mam wątpliwości, że to jeden z tekstów, które zapadną mi w pamięci — szybko się go nie pozbędę. Będę nie tyle pamiętać, co widzieć, co czuć całą sobą przestrzeń namalowaną słowem nadzwyczaj trafionym, tak urokliwym.
    Urocze, podniosłe — powtórzę po raz kolejny, bo definiują tekst idealnie. I jeszcze „nad ziemią” — tak się czuję. To chyba najlepsze podsumowanie.

    Trafiają się gdzieniegdzie literówki, czasem inne kwiatki („Nikt ją nie uprzedził, to nie była część planu, nie pytał ją nikt o zgodę ”), na co radziłabym zwrócić uwagę. I tyle. Koncepcja przednia, wykonanie ujmujące.

    Otrzymałam ostatnio mega komplement i przekazuję dalej — zasłużenie — „bardzo wporzo” jest ten tekst. Bardzo wporzo.
    I nad ziemią.
    Nad ziemią.
  • Arysto 05.10.2016
    Ten komentarz to jak power-up w Anime.
    Daje kopa, daje moc, chce się go czytać i czytać, i takie właśnie myśli i komentarze tworzą podstawę każdego Landszaftu.
    Dziękuję. Czuję się poruszony, doceniony, czuję się dokładnie tak, jak każdy pisarz chciałby się czuć.

    Bardzo wporzo komentarz. Bardzo wporzo!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania