Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

W SZPONACH ŚMIERCI: POWRÓT

Zgrzytałem zębami jak automat, podczas wypluwania serii. Wyszedłem tylko na chwilę, kupić fajki – bez kurtki, w samym podkoszulku, a na zewnątrz minus dziesięć. Mróz szczypał w uszy i oczy, zamrażał oddech, a porywisty wiatr przenikał przez skórę do szpiku kości. Sklep był tuż za rogiem, więc nie przywiązywałem wagi do wyglądu, marzyłem, aby nakarmić płuca dymem, tak bardzo tego potrzebowały.

Wszedłem do środka, roztarłem zgrabiałe palce i wytężyłem załzawiony wzrok; wnętrze okazało się inne niż zazwyczaj.

Zamiast półek uginających się od towaru – powykręcane konary uschniętych, powalonych drzew.

Zamiast ludzi gawędzących w najlepsze – czarne cienie snujące się na czerwonym tle.

Zamknąłem powieki, pokiwałem głową i ponownie spojrzałem na otoczenie – nie uległo zmianie.

Nie ćpałem, stroniłem od kieliszka, więc niedorzeczny miraż wydał mi się abstrakcją tego, co ostatnio wpływało na mój wypaczony mózg.

Kiedyś, to ja rozumiem; byłem draniem, ale teraz, kiedy w mojej głowie było więcej watów niż w elektrowni, widok tego wszystkiego wywołał gęsią skórkę.

Od dawna nie miałem halucynacji – wyjęli je ze mnie jak baterię z pilota. Pozbawili marzeń, lęków i widoków na to, co było, jest i będzie.

Pięć lat… pięć pierdolonych lat intensywnej terapii, aby przywrócić człowieczeństwo w bestii, która zamieszkała w moim sercu, mózgu i mięśniach – tylko te rewiry zajęła, bo to był mechanizm, którym sterowała, pociągając za odpowiednie sznurki.

Wyszedłem z wariatkowa – bestyjka podążyła za mną.

Nazywała mnie „Łezka”, bo podczas swojego dwudziestoczteroletniego życia, uroniłem tylko trzydzieści trzy łzy – każda nad ofiarą, która popadła w moje ręce.

Myślicie, że to dużo – nie.

Odkąd pamiętam, służyłem za worek treningowy; nie miałem prawa głosu, nie mogłem okazywać słabości. Mój oprawca, ukochany tatuś został znaleziony w sypie na odpady w stanie nienadającym się do identyfikacji.

Miałem wtedy trzynaście lat i od tamtej pory to ja byłem panem, a reszta społeczeństwa mięsem, które moja bestyjka selekcjonowała, wybierając najbardziej soczyste kąski.

Gdyby nie pewien policjant, który postanowił wejść do lokalu, w którym piłem kawę, nie poprzestałbym na tej liczbie; rozpoznał mnie, obezwładnił i zadzwonił po panów w kitlach.

Głupio wpadłem, ale niczego mi nie udowodnili, poza zaburzeniami psychicznymi. Mówiłem do siebie, więc mnie umieścili pośród miękkich materacy.

Pięć lat byłem uśpiony emocjonalnie i zapomniałem o żądzy, która mną wtedy kierowała. Niestety, ona nie zapomniała o mnie.

Powróciła, a to, co teraz chłonęły moje oczy, było tym, co towarzyszyło mi przed laty nieodzownie każdego dnia i nocy.

Bestyjka pragnęła krwi, a ja dygotałem z nerwów, targany głodem nikotynowym.

– Usuń ułudę, muszę nakarmić raka – powiedziałem ostrym tonem.

– Masz.

Wyrosła przede mną czarna, wysuszona ręka, okryta szerokim, dziurawym rękawem; na żylastej dłoni leżała paczka papierosów i zapalniczka.

– Coś jeszcze, łezko?

– Nie. – Pochwyciłem używkę, rozerwałem opakowanie, wyszarpnąłem fajkę, wcisnąłem do ust, odpaliłem i odetchnąłem z ulgą, czując, jak dym drażni krtań i płynie leniwie do podsuszonych płuc.

Odwykłem już od tego stanu, kiedy dusza opuszcza ciało i wszystkie hamulce zostają zwolnione. Przy każdym głębszym oddechu, rosłem w siłę i na moją twarz powróciło to, czego od dawna na niej nie było – uśmiech; bezczelny, szeroki i żądny sprawiedliwości.

Dawno niczego złego nie zrobiłem, więc…

– Tego się nie zapomina – szepnął mi do ucha zachrypnięty głos.

– Kogo dzisiaj mamy na świeczniku i dlaczego wybrałaś właśnie takie tło?

– Kłusownika… upodobał sobie lisy i zające – syknął głos. – Odziera zdobycz z futra i zostawia na pewną śmierć.

– Masz moje narzędzia? – spytałem, wypuszczając dym nosem.

Cały czas szczerzyłem zęby, bo wiedziałem, co będzie później. Ekscytacja rosła z każdym słowem bestyjki.

Czarna poświata, która cały czas krążyła wokół, osiadła na podłożu i rozchyliła czarny materiał, spod którego wyjrzały świecące narzędzia tortur: noże, toporki, sekatory i wiele innych.

Tęskniłem za nimi. Ręka odruchowo wysunęła się w przód – zjawa zniknęła i zabrała ze sobą to, co tak korciło.

– Lecimy? – spytał głos gdzieś nade mną.

– Po tym, co usłyszałem, nie śmiałbym odmówić.

W eterze rozległo się pstryknięcie, powiało chłodem, a naprzeciw mnie, siedział zarośnięty dziadek, skrępowany grubą liną.

– Należy do ciebie i tylko do ciebie – powiedział głos. – Zabiorę go, gdy skończysz. Odbieranie ostatniego tchnienia, to coś, na co warto poczekać.

– Umieść moje drugie ręce na ziemi i wtłocz w mózg wizję cierpiących zwierząt – poprosiłem i odpaliłem kolejnego papierosa. – Po tylu latach snu, brak mi natchnienia.

Wystarczyły ułamki sekund, aby dłonie utworzyły pięści, a serce zalało się krwią.

– Wystarczy! – krzyknąłem, nakręcony na tego zwyrodnialca całym sobą. – Zrób z nim to, co zawsze.

Czarny cień obniżył loty, przeciągnął kościstą dłonią nad głową ofiary; mężczyzna wzleciał w powietrze, liny opadły na trawę, a jego bezwładne ciało legło na kamiennej płycie, stworzonej specjalnie na moje potrzeby.

– Dziękuję – wydukałem, wyrzuciłem kiep i podszedłem do zarośniętego dziada.

Był sparaliżowany, ale bestyjka lubiła, kiedy pojmani widzieli, co im robię, więc kiedy przechyliłem głowę w prawy bok, napotkałem duszę z zalęknionym wzrokiem, patrzącą na swoje bezwładne ciało.

Najbardziej nakręcał mnie fakt, że ten jebany bydlak będzie wszystko czół.

Byłem gotowy i nawet mi powieka nie drgnęła, kiedy pochwyciłem za nóż i wbiłem w brzuch ofiary, rozcinając po całej długości; dusza mężczyzny pochwyciła w te okolice, wydając z siebie niemy okrzyk. Łapała wnętrzności, które przelatywały jej przez palce; wycieku nie dało się opanować, bo gówna było zbyt wiele.

Zmordowana duszyczka odpuściła – wypchnęła resztę jelit, które dyndały jak włosy na wietrze.

Wyrzuciłem pokrwawiony nóż i złapałem za topór – widziałem w jego blasku swój ironiczny uśmiech.

Jeden zamaszysty ruch i utonął w klatce piersiowej, łamiąc żebra. Chciałem poprosić bestyjkę o ogień, aby podsmażyć żeberka, ale zmieniłem zdanie; za duży smród podczas opalania.

Wyrzuciłem topór i wyrwałem popękane kości. Dusza mężczyzny wykrzywiła usta w bolesnym grymasie – macała się od środka i próbowała osłonić dłońmi płuca i tłukące w otwartej piersi serce.

Rozbawił mnie ten widok, więc postanowiłem oczyścić jego ciało z przesiąkniętych jadem organów nadzwyczaj powoli.

Zacząłem od płuc; przy użyciu nożyczek, poodcinałem przewody i patrzyłem, jak flaczeją i zastygają bez ruchu – dusza zaczęła walczyć o oddech i pluć krwią.

– Niech nie odczuwa bezdechu – poprosiłem bestyjkę.

Dusza ofiary złapała życiodajny tlen, wtłoczyła go w próżnię i wyprostowała sylwetkę.

Zawiesiłem wzrok na małym serduszku, które zmniejszyło objętość pod wpływem strachu. Pracowało szybko i pulsowało podobnie, jak skóra tych biednych zwierząt, kiedy straciły okrycie; drżały.

Wyrwałem organ i ścisnąłem w dłoni; krew ściekała po ręce i skapywała pod nogi. Dusza bydlaka grzebała w piersi, po czym wyciągnęła ręce i błagała smutnym wzrokiem o oddanie jego własności.

To, co posiadłem, już nigdy nie wraca – wyrzuciłem wyciśniętą z nadmiaru krwi plątaninę mięśni za plecy.

– Wezwij sępy… ciut nabrudziłem – prychnąłem i spojrzałem na marską wątrobę ofiary, następnie na powiększoną trzustkę.

Nawet bez mojego udziału, twoje dni były policzone, pomyślałem i pozbyłem się wszystkiego, co zakłócało obraz idealnej pustki. Po wszystkim otarłem pot z czoła i skupiłem wzrok na dwóch ptaszyskach, które pochłaniały wnętrzności jak odkurzacz okruchy.

Dusza roniła niewidzialne łzy i przyjęła pozycję klęczącą; upadłą.

– Finisz? – zagadnął głos gdzieś z oddali. – Mogę zgasić płomyczek?

– Pytasz, jak byś mnie nie znała, bestyjko – śmiech odbił się echem i poleciał w nieznane. – Nie zrobiłem jeszcze nic z tego, co on zrobił im.

Pochwyciłem w palce nożyk do cięcia tapet i zanurzyłem w okolicy szyi; zrobiłem jedną prostą krechę dokoła, mówiąc: – Zabierz organ dowodzący, zaczynamy obdzieranie.

Dusza kłusownika spuściła głowę, która po chwili odpadła i poturlała się kawałek; utkwiła pod gałęzią.

Bestyjka wzniosła bezgłowe ciało do pionu i stanęła za jego plecami, przytrzymując mocno psychopatę za barki.

– Tnij – poprosiłem.

Ostry jak brzytwa paznokieć towarzyszki rozdarł skórę od szyi, aż po dupę. Mnie przypadło w udziale rozpłatanie zmasakrowanej klatki piersiowej.

Krew zdążyła już zastygnąć, więc czekające na wyżerkę sępy, musiały przełknąć nadmiar śliny i poczekać na koniec przedstawienia.

– Na trzy… ciągniemy – rzuciłem. – Jeden, dwa i…

Przestrzeń wypełnił odgłos odrywanej od kartki taśmy bezbarwnej; moim spragnionym odrazy oczom, ukazały się czerwono-fioletowe mięśnie i z każdym szarpnięciem, było ich więcej i więcej. Upajałem mózg tym widokiem, oddając hołd zwierzątkom, które zapewne szczerzyły kły na ten boski, pełen pasji widok.

Obserwowanie duszy mężczyzny, która znikała, wymazywana z tła, był lepszą pożywką dla oka. Ręce wyrwane ze stawów podążyły za skórą. Wspólnymi siłami dotarliśmy do miednicy – ciachnąłem nożycami fałdy skórne i rzuciłem prosto w dzioby wygłodniałych ptaszysk.

– Odetnij skurwiela – syknąłem przez zaciśnięte zęby.

Jeden zwinny ruch rączką bestyjki i tors opadł na chrust. Nie zagrzał długo miejsca, sępy już karmiły nim puste żołądki.

Zerknąłem kątem oka na duszę mężczyzny – pozostały jedynie nogi i genitalia.

– Rozrywamy! – ryknąłem na całe gardło, uwalniając pokłady satysfakcji.

Trzymałem ciężką nogę w dłoniach, bestyjka drugą; ptaki pożarły przyrodzenie, które opadło na piach. Towarzyszka zsunęła obszerny kaptur i wchłonęła oba odnóża do wnętrza. Widok był nieziemski, jak rozwarła paszczę i zmiażdżyła przekąskę.

– Teraz możesz – oświadczyłem i spojrzałem w miejsce, gdzie jeszcze do niedawna, stała dusza – znikła. Uśmiech wpełznął na usta, a poryw uradowanego serca w piersi, był nie do opisania.

Czarna postać odnalazła zaplątaną w gałęzie głowę, wyssała światełko i wpuściła do ciała przez połyskujące sadzą oczy w blasku pełni księżyca.

Sępy posprzątały resztki i znikły tak szybko, jak się pojawiły.

– Dziękuję – powiedziała i podeszła do mnie.

Pstryk i byłem na powrót w salonie; nadawali właśnie jakiś horror.

Usiadłem w fotelu i skupiłem wzrok na wagonie fajek leżącym na stoliku. Rozerwałem foliowe opakowanie, przedarłem paznokciami kartonik i już po chwili zaciągałem się dymem, trzymając za rękę moją najlepszą przyjaciółkę – Śmierć.

Do sklepu nigdy nie dotarłem – nie musiałem. Wszystko, czego potrzebowałem, miałem na wyciągnięcie ręki; wystarczyło jedynie poprosić.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania