Poprzednie częściWieś cz. 1

Wieś cz. 2

Budzi mnie przyjemne łaskotanie po stopie. Kobieca dłoń masuje moją skurczoną jak u starca, ale od wody, nie wieku skórę.

Dzień dobry, słyszę z jej pięknych, pełnych ust. Wzdycham gdy zabiera swą delikatną dłoń i mówię, że nie musi wcale przestawać i że może przejść ze swą pieszczotą w kierunku uda i jeszcze dalej.

Za dobrze by ci było kochany, odpowiada. Lubię, gdy nazywa mnie kochanym, choć wiem że nim nigdy nie będę. Łączy nas wiele, może nawet dusza, ale nie kochanie, co to, to nie.

Pięknie wyglądasz, mówię z wanny, jak zwykle zresztą pięknie. Uśmiecha się tymi swoimi ustami, których nie mam i nie będę miał. Rozchyla je jak małża ukazując swoje białe perły, a ja wiem, że gdzieś głębiej kryje się to delikatne mięsko które chciałbym, aby wpłynęło do moich ust dając wilgotną przyjemność. Ubrana w zwiewną sukienkę koloru miedzianego i równie zwiewną koralowa bluzeczkę, przewiązaną na linii zasłoniętego pępka. Klasa jak zwykle, sama w sobie. Nie, nie jestem pedałem, znajomość kolorów nie czyni mnie nim.

Przyjechałam na kilka dni, mam nadzieje że nie masz nic przeciwko? Pyta mnie retorycznie, wie że jest zawsze mile widziana. Nie odpowiadam na pytanie, rzucam, rzuciłem tylko by zajęła moją sypialnie i oczywiście odrzuciła mi te swoje - nie ma mowy śpię na kanapie - i wyszła.

Wypełzam, wypełzłem z wanny, woda jak z wodospadu ścieka ze mnie na drewnianą podłogę malując na niej przezroczyste kałuże. Przepasany ręcznikiem wychodzę na werandę uprzednio opróżniwszy szklankę z winem i pęcherz bym opróżnił lecz wychodek na zewnątrz. Kasia zdążyła rozłożyć się na leżaku półnaga, odziana w cieliste bikini i ciemne olbrzymie okulary zasłaniające pół twarzy. Siadam naprzeciw, na ławce. Pomimo czterdziestki jej ciało wygląda młodo, sprężyście ma piękne sprężyste nogi.

Potrzebujesz pożądanej kobiety, mówi nie patrząc na mnie, patrzy przed siebie, gdzieś daleko, schowana za ciemnymi, wielkimi okularami. Dom jest zapuszczony, wątroby pewnie nie masz.

Pewnie nie mam, odpowiadam jej szczerze.

Mimo to dobrze wyglądasz, wieś ci służy, mówi ciągle wpatrzona w stronę lasu. Dziękuję zawstydzony z lekka i proponuje wino. Odmawia, jest za wcześnie. Nie bacząc na nią nalewam sobie, rozcieńczam, piję.

Pyta mnie czy piszę. Nie piszę, odpowiadam. Notuję jedynie. Nie mam o czym, puki co, ale spisze chyba życie moje na wsi, się zobaczy.

Picie i dziewki! - rzuca z uśmiechem, to się sprzeda.

Dziewki! Nikt już tak nie mówi Kaśka.

Ja mowie, czyli ktoś mówi, lepiej dziewki niż puszczalskie kwoki zwabione sławą podrzędnego pisarzyny. Szczerość to jej nadrzędna cecha, to w niej kocham.

Mam jeszcze z czego żyć, ciągle wpływają honoraria, i nie wydaję za dużo. Muszę odpocząć od tej harówy na etacie.

To straszne, mówi z ironią.

No co, poszczęściło mi się i muszę z tego korzystać, tłumaczę.

Nie oceniam cię. Wiem, że mnie nie ocenia.

Czytałaś? Pytam czy czytała moją powieść. Jak mogła nie czytać.

Czytałam, odpowiada i zakłada na głowę słomkowy kapelusz z szerokim rondem by uchronić się od piekła. To nie jest zwyczajna książka, mówi, jest coś w niej magicznego.

Pewnie jest, nie wiem sam co się tam kryje, w dużej mierze improwizowałem, te nawiązania do biblii, do końca świata nie wiedziałem, że to ludzi tak kręci.

Nie kręci przecież wszystkich, trafiłeś w niszę i w ich poczucie humoru, w ich poczucie rzeczywistości i inne takie bzdury. Mówi mi bez zazdrości, szczerze. Ma rację.

 

Jałówka zaczęła muczeć za domem.

Nadal je masz? Pyta mnie.

Co mam?

Krowy.

A no mam. Lubię je, przywiązałem się do nich. Są mi jak rodzina. Patologiczna, ale ciągle rodzina.

To krowy, z nich się steki robi, nie przyjaciół. Trafiła mnie. Zignorowałem jej uwagę. Mówi mi, że mam pustą lodówkę i że musimy do sklepu.

Nie musimy, bo sklep powinien niedługo sam przyjechać.

Zapomniałam jakie tu masz wygody.

Warzywa i jajka kupimy od sąsiadów. Może jakieś mięso dostaniemy. Na szczęście nie odjebało jej jak innym babom, Kaśka lubi mięso.

Milczymy w słonecznym żarze. Weranda mało cienia daje przed południem. Patrzę na nią i walczę z pragnieniem. Muszę się odlać. Wracam z wychodka, tumany kurzu na horyzoncie, najwyraźniej sklep obwoźny, bo co innego. Tumany kurzu jakby płonął las, a to droga żwirowa płonie.

Wymieniam uprzejmości ze starszą kobietą, sześćdziesiąt lat jej daję, może nawet sześćdziesiąt pięć. Siedzi na pace wielkiego samochodu, która na pozór chaotycznie wypchana produktami, głównie spożywczymi. Mąż jej prowadzi tę skorodowaną furgonetkę, ona obsługuje skorodowanego klienta. Po twarzy widzę, że wycierpiała niemało w życiu, za sprawą męża niewykluczone. Mimo to uśmiech szczery rysuje się na jej twarzy, gdy podchodzę. Kupuję pieczywo, mąkę, wielką drożdżówkę oliwę, olej, masło, kilka jogurtów naturalnych, twaróg, ryż i makaron. Resztę dostanę u sąsiadów. Pytam czy ma to o co prosiłem ostatnio. Czekała na to pytanie cierpliwie i z nadzieją, że nie musi się upominać. Ma oczywiście, jakby mogła przepuścić taki zarobek. Wyciąga nie bez kłopotu ciężką, wypchaną winem torbę. Oznajmia, że Bułgarskie białe, dała po 25 za flaszkę, mi odda po 30 z sympatii. Podaje mi jedną butelkę. Nie to o jakie prosiłem, ale ujdzie, lepsze niż te moje z piwnicy. Na etykiecie widnieje nazwa szczepu, Chardonnay. Biorę wszytko razem z torbą. Jest tam chyba z dziesięć flaszek. Ciężkie. Ma też tytoń, o który prosiłem i bibułki. Płacę kobiecie czterysta złotych, nie biorąc reszty. Ta dziękuję uprzejmie, uśmiechem z idealną klawiaturą zębowej protezy. Pyta mnie kobieta czy nie chcę gazety w gratisie. Dzisiejsza, świeża prasa.

Pytam czy sensacje jakieś, afery nowe ciekawe. Wnuczek babcie zabił, słyszę. W Polsce zabił, gdzieś na południu, pod górami samymi, straszne rzeczy na świecie się dzieją, a Matka Boska płacze bośmy niedobrzy ludzie. Odpust na szczęście niedługo. Odkupić winy można swoje i nie swoje.

Matka Boska jest łaskawa, kocha nawet zwyrodnialców co staruszki mordują, mówię prawdę katolicką w którą nie wierzę. Kochać po równo, to to samo co nie kochać nikogo, myślę. Prawdę mi kobieta przyznaje. Po namyśle nie chcę gazety, nie po to na wieś uciekłem od cywilizacji, żeby ta mnie sensacjami próbowała porwać do siebie z powrotem. Uzależnia i zniewala jak heroina. Dziadek zniecierpliwiony jakby gazuje, może żeby nie zgasł. Może ma nerwice. Nigdy nie opuszcza auta.

Dobry z pana człowiek, słyszę. Dobrze panu z oczu patrzy. Pomodlę się za pana. Niech się modli. Nie protestuję, nawet to miłe. Kobieta chwyta za sznurek przywiązany do wewnętrznej klamki pogiętych drzwi i wali nimi z hukiem, aby się zamknęły dobrze. Droga znów płonie kurzem.

Pyta mnie Kasia czy ciągle nie mam wody, odpowiadam że mam przecież, polecam jej żeby zajrzała do studni. Pomimo mego wygodnickiego charakteru, nie wiedzieć czemu dobrze się czuje z tą moją studnią. Z całą pewnością zacznie mnie to kiedyś wkurwiać, wtedy będę zdeterminowany do zamontowania pompy, kranów i kanalizy. Pod swą piękna włoską wanną zrobiłem prowizoryczny odpływ na zewnątrz, żebym nie musiał drugi raz latać z wiadrami. Uciekłem troszkę cywilizacji, a co tam.

Jadę do sąsiadów kupić trochę lokalnych specjałów. Założyłem letnie odzienie i słomiany kapelusz. Letnie odzienie to lniane spodnie obcięte niezdarnie na wysokości kolan i bawełniana koszula z krótkim rękawem i z zaczątkiem dziurki na plecach wszystko jasne, kremowe, niemal białe. Mieszkają ci sąsiedzi niecały kilometr ode mnie. Zostawiłem Kaskę na werandzie, nie chciała iść. Wzięła do ręki książkę Bukowskiego i legła na leżaku. Lubi wulgarność, a ja ją lubię za to i za wiele innych rzeczy. Dawno jej nie było, jest strasznie pracowita nie to co ja. Jest nauczycielką, od małych dzieci, tylko, że te dzieci nie są normalne. Są chore umysłowo, upośledzone. To ciężka harówa i należą jej się wakacje. U mnie jest zawsze mile widziana, bo jesteśmy przyjaciółmi, i nie ukrywam lubię popatrzeć na jej piękne ciało. Nic więcej niestety. Nie dla psa kiełbasa. Mieliśmy w młodości kilka epizodów, ale poprzestaliśmy na przyjaźni. Zero seksu. To jej pomysł oczywiście, jeśli chodzi o mnie to mógłbym z nią spółkować codziennie nie zważając na boży świat. Brak mi pokory i hamulców mi brak.

Wchodzę na podwórko sąsiadów, wprzódy oparłszy rower o ścianę domu. Stary kros, ale jary. Napęd naoliwiony chodzi cichutko, a przekładnia całkiem sprawnie zmienia położenie łańcucha. Nie mają płotu ani bramy ci sąsiedzi co jest świadectwem ich otwartości, psychologiczne brednie, zwyczajnie jest bezpiecznie. Nie ma się czego i kogo bać, i nie trzeba się jak w Brazylii od nikogo odgradzać. Płot był pokolenie temu, ale spróchniał, rozpadł się, zrzucił gwoździe, odszedł wraz z biedą i komuną. Pies ujada jakby chciał mnie pożreć. Łańcuch ograniczający jego krwiożercze zapędy napiął się trzeszcząc równie złowrogo, co psa tego ujadanie. Mam nadzieję że ogniwa jego są mocne. Pies jest pozostałością, reliktem po czasach kiedy grasowali złodzieje i cyganie. Tak jak karp na wigilię jest pozostałością po PRLu. Pukam w stare, dębowe drzwi, z których łuszczy się stara niebieska emalia i wchodzę bez zaproszenia. Za drzwiami firanka na dwóch gwoździach zawieszona chroni izbę przed muchami. Siadam, tym razem zaproszony do stołu. Stół w kuchni przy oknie stoi, oknie skierowanym na północ, bo tak kiedyści budowano, z widokiem na podwórze otoczone budynkami gospodarczymi, w których inwentarz dojrzewa, zboże i siano spoczywa, by to dojrzewanie inwentarza wspomagać. Wiem, bo pomagałem przy żniwach, choć pomocą w sensie ścisłym ciężko to nazwać. Upiłem się szybko i tyle ze mnie było. Kładę kapelusz na tenże stół wyścielony ceratą.

Gospodyni kawę mi przyrządza. Czajnik na gaz stawia. Poproszę z dwóch łyżek. Jest może pięć lat starsza ode mnie, trzyma się dużo lepiej niż ja. Pyta czy aperitifu się napije, ciasto będzie smaczniejsze. Jest ładną kobietą, pozbawioną zabawnego akcentu oraz zwracania się do rozmówcy w trzeciej osobie, jak to bywa tu na wsi. Lubi czytać romansidła i Mroza. Moja proza jej za bardzo nie odpowiada. Ma duże, apetyczne piersi, w których mógłbym zatonąć i zniknąć na wieki albo noc całą. Przypomina trochę Katarzynę Figurę, posturą i pewnością i aktorską skromnością. Zgadzam się na aperitif , jakbym mógł się nie zgodzić. Ja, pijak, nabywca posiadłości po pijaku i niejako pijacki spadkobierca. Nalewa mi w ładny, tulipanowy kieliszek na nóżce, kieliszek do mocnych alkoholi. Sobie też nalewa. No to zdrowie! Stukamy się i do dna. Zabarwiany bimber, dębowy, dobry. Piliśmy już razem nie raz i nie dwa. Kończyło się różnie. Nie znam umiaru. Droga do domu niezbyt kręta i niezbyt wąska mimo to udaje mi się z niej wypaść do rowu i przespać noc. Jeszcze nie szczę pod siebie. Jeszcze.

Adam jest? - pytam.

Nie ma, odpowiada mi, kosi trawę na bele.

Chwila ciszy, nie śpieszę się, cisza ta nie krępuje, Boguśka też nie śpieszy się i nie krępuje bynajmniej. Patrzę przez okno.

Chciałbym kupić trochę waszych specjałów. Warzywa, może mięso jakieś, gościa mam, z miasta przyjechała, oznajmiam. Kobieta? - pyta z celową pretensjonalnością w głosie, rozradowana.

Kobieta, odpieram, przyjaciółka. Poznałyście się w tamtym roku.

Kasia! - krzyczy rozentuzjazmowana.

Kasia, potwierdzam. Polewa na drugą nóżkę. Pijemy. Kawa już gotowa.

Wspaniale, musicie nas odwiedzić, Kasia jest boska. A ja jestem boski? Myślę sobie.

Boguśka wyszła na chwilę nic nie mówiąc. Rozglądam się po wnętrzu. Na ścianie wisi krucyfiks, obok stary wahadłowy zegar. Chyba nie chodzi. Wskazówki wskazują za pięć dziewiątą i w czasie mojego czekania nie zmieniają swojego położenia. W kącie stara kuchnia kaflowa, nieużywana, bo niepraktyczna, ale piękna w swej białej prostocie. Wszystko przemija. Wraca. Stawia duży wiklinowy kosz na stole wypchany warzywami, głównie pomidory o nieregularnych kształtach jakich w sklepie nie uświadczysz, wędzonym boczkiem, dwoma dziesiątkami jaj, butelką mleka po augustowiance i dwiema flaszkami bimbru.

Tylko tyle mam na sprzedaż, szepcze. W sobotę będziemy wędzić i pędzić, wyszczerza zęby ukazując atrakcyjną szparę pomiędzy górnymi jedynkami.

Piję kawę, zagryzając śmietanowcem z owocami.

Sto wystarczy?

W zupełności. Kładę na stole. Boguśka chwyta papier zwinnie i chowa stówę za biustonosz. Podnieca mnie to.

Mogę? - wskazuję na butelkę. Kiwa głową twierdząco. Polewam tym razem ja. Kieliszki są małe, ale moc bimbru robi swoje.

To mój ostatni, oznajmia Bogusia. Jeszcze cały dzień ma do przechodzenia. Nie jest pijakiem jak ja. Pyta mnie o moje bydło, czy mają jeszcze wodę? Bogusia zazwyczaj napełnia baniak krów moich, wodą z kranu za pomocą węża ogrodowego. Wiadrami bym się zajebał.

Jest jeszcze połowa, oznajmiam ze spokojem. Opowiada mi, że nocą wycieliła im się jałówka, poród był ciężki, im w sensie jej i Adamowi, no i krowie rzecz jasna. Ciągnęli linami za kopyta, mało nie rozerwali brzucha krowie. Jeszcze Henio przepadł, musieli we dwoje ciągnąć z Adamem. Pije zapewne znowu z tymi łobuzami Henio, skurwysynami.

Upiłem się z lekka, wino i bimber od rana to niedobre połączenie. Zerżnął bym Boguśke, ale nic z tego, wiem. Jajca mi pulsują, jakby miało się coś z nich wykluć. Dziękuję za koszyk, kawę i ciasto dodając że ładnie wygląda, co jest prawdą. Uśmiecha się. Czuć między nami seksualne napięcie. Podobam jej się jako mężczyzna, moje pisanie potęguje atrakcyjność w jej oczach i oczach wielu kobiet. Albo tak sobie wmawiam. Nie mam problemu z kobietami. Potrafię z nimi rozmawiać. Z mężczyznami już gorzej. Oni wiecznie kierują się pierwotnymi instynktami. Chcą pokazać kto tu jest samcem alfa, a chodzi tylko o głupi samochód, albo ciągnik. Wieczni niecywilizowani jaskiniowcy. Odwieczna rywalizacja. Bez tego niestety byśmy nie przetrwali. Oczywiście nie wszyscy kierują się instynktem, bo nie ja rzecz jasna, ha! Znam jeszcze kilku, przez których ten świat by zginął. Żegnam się z Bogusią, robiąc te pełne samczej pewności miny rażące pożądaniem. Bogusia zaprasza nas, mnie i Kasie na kolacje, na jutro. Jutro jest odpust w kościele.

Następne częściWieś cz. 3 Wieś cz. 4 Wieś cz. 5

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • słone paluszki dwa lata temu
    Podoba mi się surowy, męski opis rzeczywistości. Bez zbędnych ubogaceń.
    Mniej podoba mi się bohater tej opowieści, ale mam chorobliwą awersję do nadużywających osób. Nie do spożywających od czasu do czasu.

    Fajna ta wieś. I lodowata woda ze studni. I krowy z cielakami. Opis sprawił, że zobaczyłam i poczułam.

    Aaaa i tak se zapytam retorycznie: czy to ty, yanko?
  • Kariyash dwa lata temu
    Dzięki za komentarz.
    Bohater puki co nie jest pozytywny, ale kto wie co będzie dalej.
    Dziś dodam kolejna część.

    Wczesniej wrzuciłem też swoje inne opowiadanie w całości na opowi (ok 1,5 h czytania). Może przypadnie Tobie do gustu.
  • słone paluszki dwa lata temu
    puki?
  • Kariyash dwa lata temu
    Niestety tak, puki.
  • słone paluszki dwa lata temu
    Nie ma słowa puki. Jest pukiel. Jest póki. Póki co.
    ?
  • Kariyash dwa lata temu
    Przecież o tym napisałem. Może zbyt enigmatycznie, wybacz za enigmę, za ortografa skruchy w takiej sytuacji okazać nie mogę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania