Poprzednie częściWieś cz. 1

Wieś cz. 3

Wczoraj.

Kaśka uparcie chce iść zobaczyć odpust. Mało tego, chce iść do kościoła na msze. Znam proboszcza, jest w porządku, nie nazwałbym go katabasem, ale msze mimo wszystko są piekielnie nudne. Swoją droga czy w piekle jest nudno? Chyba, że nuda jest piekłem. Wczoraj położyłem się spać względnie trzeźwy. Wypiliśmy z Kaśką butelkę białego wina do kolacji i położyliśmy się. Ja w sypialnianym łóżku, Kaśka na kanapie. Z rana zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy po kawie, ja swoją zapiłem winem, bułgarskim. Wystroiła się w kwiecistą, zieloną sukienkę. Ramiona niestety zasłonięte, rekompensatą są widoczne nogi od połowy uda, więc patrzę i podziwiam boski twór pielęgnowany różnorakiej maści olejkami. Wiele bym oddał, za możność wcierania tych olejków. Sukienka świetnie podkreśla jej nienaganną figurę. Mówię jej o tym, dziękuje mi. Pyta czy serio zamierzam iść w sandałach. Śmiertelnie serio. Nic nie odparła, ruszyła w stronę auta. Jedziemy jej samochodem, ona prowadzi. Nagrzał się na słońcu niemiłosiernie. Ja mam jedynie rower, nie tęsknię za autami. Błękitny Volkswagenem Polo zostawia za sobą kłęby kurzu. Dawno nie padało. Na żwirowanej drodze okropnie trzęsie, nawierzchnia jakby się skurczyła wzdłużnie, tworząc kłopotliwe fałdy; miejscami przypomina harmonię. Jedziemy wolno, trzydzieści na godzinę, nie da się jechać szybciej, nie wytrzyma tego nawet niemiecka inżynieria. Z resztą niemiecka inżynieria wymaga eleganckich warunków do oddania swej subtelnej doskonałości. Z głośników wydobywa się muzyka klasyczna, rozpoznaje Bacha, Kaśka uwielbia Bacha. Dobrze się komponuje z zielonym krajobrazem i pełnym, letnim słońcem i z Kaśką. Niebo jest czyste, bez najmniejszego choćby cirrusa. Jest niedziela, odpust świętego Brata Alberta. Możliwe, że brat Albert słuchał Bacha na fonografie podczas malowania, jednak wątpię. Mijamy po drodze wszystkie gospodarstwa z mojej wsi - wszystkie trzy, kilka walących się chałup, mijamy pasące się krowy Boguśki i Adama i mijamy krzyż przydrożny, wysoki na kilka metrów i przez parafian ufundowany, aby Bóg był bliżej ich.

Pytam, czy mogę zapalić.

Chyba sobie kpisz, słyszę.

Uchylę szybę, dodaję. Jasne, że nie mogę. Zapalę jak wysiądziemy. I tak nie dałbym rady skręcić papierosa na tej drodze. Patrzę na nią. Zerkam na odsłonięte wyraźnie, ponętne uda. Wzdycham. Pomyśleć, że straciłem z nią dziewictwo. Kiedy to było, dwadzieścia lat temu? Rozdziewiczyła mnie ta piękność. Wtedy była nieokiełznana, nieobliczalna niczym czarna mamba. Jeśli chodzi o miłość cielesną oczywiście. Nie byłem jej pierwszym, pewnie nawet nie piątym, lecz nie przeszkadzało mi to zupełnie. Dziś już taka nie jest, chyba że udaje przede mną. Nie udaje, wiem to. Ja przejąłem jej cechę z młodości, przejąłem ją niedawno, dopiero od kiedy mogę żyć z mojej książki, teraz stać mnie na to psychicznie.

 

Dlaczego nam nie wyszło? Pytam.

Nie wyszło co konkretnie? Odpowiada mi pytaniem.

Nie wyszło nam konkretnie, nam jako parze.

Teraz o to pytasz? Dziwi się. Chowa pukiel włosów za uchem.

Tak, teraz, a kiedy?

Piętnaście lat temu na przykład?

Wtedy jakoś mnie to nie obchodziło.

Widzisz, sam sobie odpowiedziałeś.

Milczymy, skrzypce grają, Allegro. Polówka podskakuje na wybojach.

Wychodzi nam przyjaźń, a ty chciałbyś wszystko zniszczyć swoim małym kutasem, rzuca mi w twarz.

Mówiłam ci, powinieneś iść na terapię, jesteś seksualnym maniakiem.

Akceptuję siebie przynajmniej.. Mam czterdzieści lat i nie mam najmniejszej ochoty leczyć swoich kompleksów z dzieciństwa.

Przecież to oczywiste, lepiej jest je zapijać i zaruchać. Jej riposta jest trafna jak cholera, mimo to nie boli, bo to jej riposta.

Ty jesteś moim osobistym psychiatrą, mówię zaciskając pięść.

Mogę ci wygarnąć prawdę, ale cię nie uleczę, a tym bardziej nie uleczy cię moja cipa, więc nie patrz tak na mnie zboczeńcu.

Patrzę na nią i szczerze się. Odwraca głowę w moją stronę, by odwzajemnić uśmiech.

Dzięki, że przyjechałaś. Nie odpowiedziała.

Pytam ją o dzieci. Nie czy ma, bo wiem, że ma, tylko co u nich.

Co u chłopców?

Pojechali z Maćkiem na biwak, odpowiada. Męski wypad, namiot, ryby, scyzoryki, patyki, ogniska.

Świetnie, a wam jak się układa? Maciek jest bardzo opiekuńczy, dobrze mi z nim. Nie jest spontaniczny, jest grzeczny, ale tego potrzebuję.

Stabilizacji? - zerkam na nią i słyszę, że tak, stabilizacji.

Wie, że tu jesteś?

Wie wszystko. Jest bardzo wyrozumiały.

Pieprzony ideał, mówię, gratuluję.

Pieprzony ideał, potwierdza.

 

A ty? Zagaja po chwili ciszy.

Ja? Podchwytuję.

Co z dziećmi?

Nie mam z kim ich mieć jakbyś nie zauważyła. Pyta czy bym chciał w ogóle, kiedyś.

A nie jestem za stary? Mówi, że nie jestem. Że facet może jak ma siedem dych.

Gorzej z kobietą, więc szukaj młodszej, albo takiej co już ma, odchowasz jak swoje. Mówi, że łatwiej rodzić jest starszej kobiecie, gdy już przeszła kilka ciąż.

Może i bym chciał. Sam nie wiem czego chcę. Na ten moment spokoju.

W grobie będziesz miał spokój, mówi. Życie nie da ci go nigdy, zawsze coś się dzieje, zawsze coś zaskakuje, w najmniej oczekiwanym momencie, klasyk.

Odpowiadam, że mnie nic nie zaskakuje, a ona na to, że się zdziwię.

Zdziwisz się!

Obym się jeszcze zdziwił.

 

Pod kościołem mnóstwo samochodów, i ludzi. Podążają wystrojeni nieśpiesznie, ku wejściu do świątyni Boga, do świątyni wiernych, ku pokrzepieniu serc i dusz, ku uldze w cierpieniach ciała i ducha. Ku przepaści, by zrzucić w nią ciężki kamień jakim jest sumienie. I wreszcie najważniejsze, ku towarzyskiej rozrywce. Pomodlą się niektórzy szczerze, niektórzy odmówią modlitwy machinalnie jakby myli zęby, nie zwracając uwagi najmniejszej na znaczenie słów modlitwy, a sumienie jak zęby, gdy się o nie nie dba żółknie, psuje się i w końcu zjada je próchnica. Ciekawe czy kapłanowi, w którymś momencie się to wszystko nie nudzi. Mi by się znudziło za drugim razem. Niektórzy ze zdziwieniem i zazdrością zlustrują nową sukienkę sąsiadki z ławki, a niektórzy zwyczajnie zasną pochrapując. Ot i msza cała.

Plac pod kościołem przystrojony jest kolorową girlandą i proporczykami. Stragany uginają się od niepotrzebnych nikomu pierdół. Potrzebne są jedynie dzieciom, na tą chwilę tylko potrzebne, jutro o nich zapomną. Pachnie watą cukrową i obwarzankami. Głowy gównianych, bajkowych postaci pragną zerwać się ze wstążek, naćpane helem chcą lecieć ku słońcu by zginąć. Ludzie wariują na punkcie odpustów, tych straganików, baloników, i pistoletów na kapiszony, który właśnie mnie kurwa wystraszył. Szukam wzrokiem zniecierpliwiony stoiska z piwem, ale dostrzec za cholerę nie mogę. Być może jest za wcześnie na piwo, no ale nie dla mnie. Kasi uwagę przykuło stoisko z koralami. Tandetne, ale ładne całkiem, kupuje czerwone, na szyję. Prosi mnie bym je zapiął. Zapinam więc, ona włosy swe unosi, zabiera z gładkiej szyi i bladych pleców. Zapiąłem. Wyglądają cudownie, i cudownie komponują się z jej ustami. Mówię jej to, ona reaguje jakby wiedziała, że to prawda. Jest pewna swego piękna jak pewnemu można być świętej racji, dogmatu.

 

W kościele duszno mimo, że w starych kościołach panuje zazwyczaj przeszywający chłód. Pod olbrzymim, wymalowanym freskami, spękanym od grzechów wiernych, klasycystycznym sklepieniem cisną się ludziska, trąc się wzajemnie jak pszczoły podczas obrony ula przed szerszeniem. Trą się wzajemnie, i tym tarciem podgrzewają atmosferę do momentu, aż szerszeń się usmaży. Wiele pszczół polegnie dla dobra społeczności. Dziś ktoś zemdleje dla dobra wspólnoty. Ja jestem tym szerszeniem. Stoimy pod chórem, w tłumie spoconych ludzi, zapachy są naprawdę różne, niezbyt przyjemne. Na wprost widzę główny ołtarz. Chlapnąłbym sobie, nie mam nic, zajdę na zakrystię, wino tam mają mszalne.

Mówię Kasi, że wracam zaraz, mam sprawę w zakrystii. Patrzy na mnie obojętnie, idź jak musisz, słyszę. Idę więc. Pukam i wchodzę bez zaproszenie. Stadko ministrantów łypie na mnie złowrogo kończąc modlitwę. Robią znak krzyża, ja szukam wzrokiem księdza. Znajduję, ale nie tego akurat co szukałem. Ten jest łysy i gruby jak biskup, tylko odziany nie jak biskup, zbyt skromny, pierścieni brak i złota.

Szukam księdza proboszcza, mówię do grubasa, a grubas pokazuje na kolejne drzwi. Prowadzą Bóg wie gdzie, ale idę. Schody, wilgoć, zaduch. Kolejne drzwi przede mną, pukam i wchodzę dalej bez pytania, bez proszę. Znam ten pokój, ciasny, surowy pokój, byłem tu nie raz, lecz wchodzić mi przychodziło innym wejściem. Siedzi Antonii za starym, ciężkim, najpewniej dębowym biurkiem i bazgrze coś na kartce, w papierach bazgrze. Nawet na mnie nie spojrzał. Jest zatroskany, smutny jakby ktoś umarł, a zapewne umarł. Na ścianie wisi krzyż i nic poza tym, ascetycznie nie na pokaz bynajmniej.

Witaj Antonii, witam księdza. Dobry z niego ksiądz. Jest mniej więcej w moim wieku i wygląda mniej więcej na mój wiek.

Szczęść Boże, mówi pogrążony w tych swoich parafialnych bazgrołach. Wybacz muszę uzupełnić księgi, oznajmia mi chłodno. Dodaje, że umarł najstarszy jego parafianin, że umarł nagle, że nazywał się Witold Arasimowicz, pyta mnie czy znałem Witolda Arasimowicza świętej pamięci, pyta ciągle nie odrywając siebie i swej głowy od pracy. Odpowiadam, że nie, nie znałem.

Któż to taki? pytam.

Witold był weterynarzem, mówi mi ksiądz Antonii, zatroskany ksiądz, ale jak zwykle rześki, ogolony, uczesany. Mówi, że był dobrym człowiekiem, pewnie też dobrym weterynarzem, choć kto wie, nie znał jego praktyk. Mówię, że do takiego ogiera jak ksiądz choróbska się nie łapią. Przemilczał mój dowcip. Napijemy się Antonii? Skinął głową. Lubi wino jak i ja lubię. Antonii wstaje, mówi witaj Karolu i podaje mi rękę. Wyciągam swoją i ściskamy swoje dłonie nawzajem w tym przywitaniu minimalnie cielesnym, męskim, patrząc sobie w oczy. Oznajmia, że kogo jak kogo, ale mnie się tu nie spodziewał, nie w czasie mszy.

Napijmy się, za chwilę msza, oznajmia. Wyciąga z równie starego i równie solidnego jak biurko kredensu flaszkę i dwa wzorzyste kielichy. Nalewa, w jeden do połowy, w drugi ledwie topiąc dno.

Domowe, mówi, prawie jak klasztorne. Mówię , że cierpkie, bo polskie. On na to, że polska ziemia tyle wycierpiała, tyle krwi wsiąknęła, że wino musi być cierpkie. Jaka ziemia nie cierpiała i krwi nie wsiąknęła mi powiedz Antonii. Nie wiem jaka, ale ta na pewno. Ta na pewno, potwierdzam. Ale inne również Antonii.

Wiem, że inne również, nie jesteśmy pod tym względem tacy wyjątkowi.

Wypiłem to cierpkie wino na dwa łyki. Dolałem sobie do pełna i księdzu również, mimo że nie skończył jeszcze poprzedniego nalania.

Co tam w parafii oprócz śmierci starego weterynarza, pytam. Patrzy na mnie niepocieszony moim zuchwalstwem.

Nic, mówi jakby miał powiedzieć gówno, ale mówi nic, bo jest dobry. Niedługo nie będzie żadnej parafii. Starzy wymrą, młodzi uciekną, zostanie pustka i ja w tej pustce sam, ale Bóg wie, co czyni.

Ja zostanę, mówię pełen entuzjazmu. Ja nigdzie się nie wybieram Antonii. Zostaniemy tu razem do końca. Uśmiechnął się w końcu.

Wolałbym zostać pysznym biskupem niż z takim pijakiem jak ty..., ach szkoda gadać, westchnął. Rozbawił mnie, nie uraził bynajmniej.

Jestem pijakiem, i co z tego. Widocznie obaj nie lubimy biskupów.

Pojednałbyś się z Bogiem Karolu, mówi wbijając wielkie ślepia w moje oblicze. Dziś odpust, a Bóg jest łaskawy.

Nie żałuję niczego co zrobiłem.

Nie chcesz żałować. Boga obrazić można na wiele sposobów.

Mówiłeś, że jest łaskawy.

Pogadamy innym razem, mówi, msza się zaczyna.

Czekaj, tylko dopije... Rozprostował sutannę, poprawił włosy i wyszedł. No zaczyna i co z tego?

 

Opróżniłem, no jak miałbym nie opróżnić, ja miałbym? To wziąłem i opróżniłem. Flaszkę. Stoję i tym razem pod chórem, i tym razem przy Kasi, tylko tym razem nietrzeźwy. To normalne w sumie. Rozglądam się po tej wielkiej przestrzeni, rozglądam się bo mi się zwyczajnie nudzi. Sufitu zlustrowałem już chyba każdy centymetr, żadne pęknięcie mi nie umknęło. No, ta ciemna z długimi nogami to powiem ci, że jest ehh, mówię sam do siebie w pijanych myślach jak do kumpla mówi się o dziewczynach. Dziewięć na dziesięć. Pupa wysoko podniesiona, jędrna, musi ćwiczyć dużo, może w łóżku, albo nie, nie zdążyły jeszcze zwiotczeć, jak nie będzie ćwiczyć to wtedy zwiotczeją jej pośladki i będzie przeciętna, z wiotką dupcią. Ale teraz to pierwsza klasa. Klapnąłbym, o tak. Przyjezdna na sto procent, tu takich nie ma. Jak nie ma, jak są. Boguśka też niezłą kieckę nałożyła, uwydatnia to jej kształty, korzystnie, korzystnie. Boguśka od roboty jest jędrna. I ciała ma, bo zjeść lubi i wypić i spacery i grzyby. Fajna jest jak Figura za najlepszych czasów. Boguśkę bym, ach... Mlask, cmok. Cisza. Patrzy na mnie Kaśka z dołu patrzy z kolan, niezręczna sytuacja kiedy wszyscy klęczą o ja stoję i mlaskam podniecony babami. Dobrze, że mi nie stanął. Zdaję sobie sprawę, że muszę wyglądać jak szczęśliwy zboczeniec. Czuje jak mięśnie odpowiedzialne za ten mój kretyński uśmieszek wiotczeją. Zerkam na Boga przybitego do monstrualnego krzyża, wybacz Boże za moje zachowanie, ale rozumiesz, jesteś przecież facetem. Gruby celebrans łypie na mnie złowrogo trzymając w dłoniach złamaną hostię, Antonii zaś nie patrzy wcale, medytuje.

Grubas przystrojony w liturgiczną szatę wymamrotał nareszcie idźcie w pokoju Chrystusa, i poszedłem w stronę światła. Lux perpetua. Nie zabili mnie na szczęście jak szerszenia, choć co poniektórych korciło jak sądzę. Suszy mnie z lekka, i zgagę mam. Piwa bym się napił. Mam dość już tego wina. To nasze wino jest dobre jak nic innego już nie ma. Już mówiłem, tu nie Grecja , nasza ziemia nie rodzi takich smakołyków. Nie z tego powodu co mówił księżulek, po prostu tu piździ. Nie dziś, nie tego lata, ale na ogół piździ jak na Syberii. A dobre, importowane wino, choćby z tej Grecji jest cholernie drogie. Za dwadzieścia pięć złotych to flaszka niezłej wódki na półce stoi, schylać się nie trzeba. Więc się wcale nie dziwie, że panuje tu przekonanie, że winko to tylko baby piją. Piją, bo się nie znają na smaku, piją szczyny, a nie wino. A te nasze, Polskie, mocne, dosładzane, mdłe i cierpkie zarazem. Nic się nie marnuje, drożdże tu mają obóz koncentracyjny.

Na zewnątrz głośno jak na targu. Pod straganami znów kolejki po badziewie, a ja wypatruję baru obwoźnego czy cokolwiek. Skręcam szluga. Skręciłem. Widzę kurwa. Stoi, a pod nim sami pijacy stoją. Stoi schowany z tyłu żeby ksiądz, go nie przepędził, a i może zezwolenia barman wiejski nie mieć. I ja idę stanąć, w końcu żem pijak. Kaśka idzie ze mną po zimną oranżadę.

Oranżada zimna raz poproszę. Mówię do gościa spalonego słońcem, jakby rakiem po ugotowaniu żywcem był. Ma porwaną koszulkę pod pachą i peta w gębie.

Nie ma. Mówi twardo.

W takim razie piwo, razy dwa. Zimne. Kaśka kręci głową, że nie chcę. Nie to nie. Wypijam pierwsze zanim rak z petem w gębie naleje drugie. Och, tego mi było trzeba. Od tego gorąca zdążyłem przetrzeźwieć, ale rausz wraca na swoje miejsce.

Niezły z pana zawodnik, panie kolego, słyszę.

Kto nie pije, ten nie żyje.

 

Cisza. Cisza zapadła jakby za kurtyną wszyscy zniknęli. Nie zniknęli. Stoi Henio ledwie na nogach, pijany w sztok, stoi w centrum okręgu, który uformował się z odpustowych pielgrzymów wokół niego, by podziwiać performance improwizowany. Kij w ręku dzierży niczym pijany i upadły Zawisza miecz. Nie wygląda on za dobrze, jakby nie trzeźwiał i nie zmieniał ubrań przez tydzień, albo i dwa tygodnie. Przed min nastolatek równie brudny, może mniej pijany trzyma się za bok. Musiał dostać przed sekundą zawiszowskim kijem.

Zajebię cie ty kurwo mała! Krzyczy Henio jakby prorokował. Zajebie Cię! I jeb. W drugi bok kijem go, aż młody wygiął się jakby skoliozę skrajną miał. Żadne ogniwo odpustowego okręgu nie pęka i nie próbuje powstrzymać Heńka. Gapią się jak w spektakl, telewizor, reality show.

Zrób coś! Szturcha mnie Kaśka. Kurwa zrób coś on jest bezbronny. Patrzę na nią, ona we mnie wbija wzrok, przeszywa mą tchórzliwą duszę, a ja ślinę tylko przełykam, ślinę zdołam przełknąć i tyle.

Ja? Pytam jak debil jakiś. Ja się brzydzę przemocą. To sprawa między nimi. Mą obroną akinezja zwierzęca, myślę.

Przecież to dziecko kretynie! Jak się brzydzisz przemocą to ją zwalcz!

To młody bandyta, oznajmiam. Wymiguję się od interwencji. Znieczulica to, czy tchórzostwo? Brzydzę się przemocą i boję się. Boję się przemocy. Nie przyznałem się do tego nigdy, ale tak, boję się. Teraz to wiem i ta prawda boli. Czy wszyscy co gardzą przemocą zwyczajnie boją się, że padną jej ofiarami, że nie zdołają przed nią się obronić, stawić czoła, walczyć? Czy to ja tylko jestem tchórzem udając wyjałowionego z wszelkiej empatii, bezdusznego pijaka? Ponad wszelką wątpliwość pijaka nie udaję, ponad wszelką wątpliwość pijakiem jestem. A czy tchórzem jestem?

Niech ktoś coś kurwa zrobi! Drze się Kaśka. Jej wzrok mówi tyle, że jak będzie trzeba to pogryzie tego skurwysyna oprawcę z kijem. Ludzie się gapią na nią jakby była nienormalna. Jakby nic tu się nie wydarzyło, nie miało miejsca nic złego, a zadanie drugiemu człowiekowi cierpienia jest naturalne i nie budzące choćby impulsu przejęcia. Jest niemal odpustową tradycją, rozrywką, a Kaśka przeszkadza w tej rozrywce. Ludzkość to cierpienie, ludzkość to przemoc, a cała historia ludzkości to historia przemocy.

To złodziej! Krzyknął ktoś z tłumu. Pokarz mu Heniek co grozi za bycie bandytą!

Dostałem swoje apatyczne alibi. Ulga. Dysonans poznawczy, bo jestem jak ci z tłumu.

Dzwonię kurwa na policję! Ostrzega Kaśka, blefuje bo nie ma telefonu przy sobie, ale blef godny dobrego pokerzysty, mimo że nawet niskiej pary nie ma. Nic.

Henio spojrzał w naszą stronę z głupim wyrazem twarzy. Pijany, brudny, w łachmanach brudnych i przygłupi. Nie schodzi mu ten głupi wyraz z twarzy, bo jest trochę opóźniony i to jego opóźnienie zarysowało się na nim, uzewnętrzniło na wieki. Jest dokładnie taki na co wskazuje jego twarz. Przygłupi.

Mówi się, że oczy to zwierciadło duszy. Zapewne. Sądzę mimo wszystko, że twarz pokazuje nam równie wiele, albo i więcej. Na twarzy widać ludzką przeszłość, ludzką krzywdę, i ludzki dobrostan. Twarz odsłoni długoletniego alkoholika, któremu wóda wyryje na licu głębokimi bruzdami: JESTEM PIJAKIEM. Mało tego, dziecko matki alkoholiczki, która nie zwykła pościć jak nakazałby zdrowy rozsądek i każdy lekarz, pościć w błogosławionym stanie, będzie nosiło jej piętno na swym niewinnym obliczu. Dadzą się nam poznać piękne twarze wypielęgnowane dostatkiem i pańskością, dadzą poznać się mordy zatroskane i zgniecione biedą i nędzą. O ile jedne powiedzą nam facjaty, nie podchodź, jestem skurwysynem bandytą, o tyle drugie, łagodne niczym jagnię twarzyczki wskażą tym skurwysynom bandytom łatwą ofiarę w samych sobie. Tak samo na twarzy rysuje się mądrość i inteligencja jak i ich skrajne przeciwieństwo, głupota i debilizm. Tak, Henio zdecydowanie jest przygłupi.

Ja jebe ciebe i te policje jebe! Wykrzyczał bełkocząc. Zamachnął się Henio raz ostatni trafiając młodego pod kolano, ten zgiął się cały z bólu i gębę wykrzywił w kwaśnym grymasie, Henio zaś wytarł buzię z cieknącej mu bezwładnie śliny i odszedł ciągnąc kijek po ziemi, zostawiając przy tym krzywy, nieregularny szlaczek na jak herbata gorącej, i o herbacianej barwie, żwirowanej drodze.

Tłumaczę jej przekonując też samego siebie, że to jest wieś, prowincja, zadupie, że tutaj ludzie sprawy muszą załatwiać sami, że policja nie jest najlepszym rozwiązaniem, a radzić sobie jakoś trzeba. Tłumaczę jej to wszystko pod żelaznym mostem kolejowym, rzadko uczęszczanym, prawie wcale. Most rzekę pozwala przebyć pociągowi towarowemu, którego wagony wypchane piramidami węgla.

Kasia mówi, że tak nie można. Mamy dwudziesty pierwszy wiek do cholery, tak nie można, jesteśmy cywilizowani, jesteśmy w Europie. Pyta gdzie prawo, gdzie sprawiedliwość, gdzie wspólnota odpowiedzialna za słabszych. Samosądy to barbarzyństwo. Przemoc to barbarzyństwo. Po to jest prawo i musimy go przestrzegać, by zapobiegać przemocy i tragediom. Zgadzam się z nią. Prawo jest ważne, buduje ład. Ale ładu gdzieniegdzie trzeba pilnować na własną rękę. Władza na wsi bywa bezradna. Kaśka zmieniła się pod tym względem, wydoroślała jak każdy w jej wieku wydorośleć powinien. Prócz mnie. Ja się bawię jak sześciolatek, tylko głowa zatruta przeżutym życiem u tego sześciolatka.

 

I Kaśka tak się bawiła, i taka była jak ja, ale jej się zmieniło, ludziom się zmienia wszystko, podejście do życia, do pieniędzy, do bezpieczeństwa i stabilizacji, i to wszystko rozumiem, świat tak skonstruowany. Tylko ta tęsknota za czymś czego już nie ma i nigdy nie będzie. Nieznośna efemeryda. Spotęgowana alkoholem nie do wytrzymania. Aż zgon nadejdzie i film urwie. Wtedy znośna w śnie pijanym.

Widzę Kaśkę tak jak teraz, żywą, widzę ją dwadzieścia lat temu z okładem. Nie ma rzeki, rzeka w tapczan się zmienia, i drzew nie ma, ani trawy, i zielska, tylko ściany odrapane lekko, na nich obrazki i zdjęcia, i paprotka, monstera w kącie do sufitu, biurko pod ścianą, a do biurka pod kolor meblościanka jasna jak jesion, tylko sztuczny, jak wszystko co z przemysłowej produkcji. Na meblościance też zdjęcia, ale i książki, i inne pierdoły z wycieczek krajoznawczych i może zagranicznych, nie widzę tego dobrze, brak mi ostrości. Ale Kaśkę widzę. Leżymy razem na wersalce prążkowanej, leżymy obok siebie nago, na plecach, z tym, że przeciwstawnie, w mojej głowie jej nogi i vice versa. Wymieniamy się zapalonym skrętem i wypuszczamy ze swoich młodych, nagich ciał kłęby gęstego, narkotycznego dymu. Dotykam ją otwartą dłonią na przemian wewnętrzną i zewnętrzną stroną, dotykam z namaszczeniem, dotykam jej drobnych stóp, w których palce ułożone jak u starożytnych greków, a paznokcie pociągnięte krwistym lakierem. Dotykam sprężystej łydki nieskażonej byle żyłką, zaczepiam o cienki,srebrny łańcuszek zaczepiony na kostce, bawię się nim. Potem dotykam jędrnego uda, które jakby pluszem wypchane było nie mięsem, a jeżeli mięsem to z jagnięcia tylko. I głaszczę ją, jej nogi głaszczę w tę i z powrotem, a ona głaszcze moją nogę w podobny sposób. Mrówki serotoninowe łaskoczą mój mózg, uwolnione małą śmiercią sprzed chwili, która mimo że miała miejsce minut kilka temu, to miejsce miała temu dwadzieścia lat z okładem. Le petite mort. Milczymy, palimy, głaszczemy się wzajemnie z życzliwością kochanków i trwamy tak zajadając się tą pyszną i słodką jak beza chwilą. Niewielka mucha usiadła w drobnym wgłębieniu na kolanie Kaśki. Ja to widzę, Kaśka nie widzi. Mucha podejrzewa niebezpieczeństwo, Kaśka nie. Już wiem, że muszę ją upolować. Pierwotny instynkt drapieżcy jest nie do stłumienia. Mucha jest roztropna, siedzi skupiona i przyczajona, świadoma zagrożenia czekającego na nią w tym okrutnym świecie. O ile płaz jakiś chciałby ją zabić i zjeść z jasno sprecyzowanym pożytkiem, o tyle ja chcę ją zgładzić ku zaspokojeniu nie głodu fizycznego bynajmniej, a psychicznego. Dłoń, którą dokonuję delikatnej pieszczoty przesuwam powoli po miękkim udzie w kierunku kolana. Gwałtowny ruch spłoszy owada i jego nosicielkę, toteż stopniowo, prawie niezauważalnie wyhamowuję swą dłoń. Mucha się rozluźnia, zaczyna pocierać swoimi odnóżami, znaczy się smakuje ciała dziewczyny, której smak i ja znam, a i nie należę do podzielnych. Odrywam najpłynniej jak się da dłoń od ciała Kaśki, tak żeby nie spłoszyć ani muchy, ani Kaśki, bo jedno i drugie zakończy misję fiaskiem. Utrudnione to polowanie podwójnie. Kaśka nie drgnęła, mucha widocznie jest bardziej wrażliwa, bo zaprzestała swoich smakowych czynności. Na powrót przybrała pozę w gotowości. Wstrzymuję oddech, nie mrugam, nie myślę, ani drgnę. Zatrzymałbym serce gdybym mógł, na szczęście ono nie płoszy ofiary, bije rytmicznie, może hipnotycznie. Trwamy tak sekundy, ale czas nie istnieje jak na dzikim zachodzie przy pojedynku strzeleckim, słońce smali z racji południowej pory, a moja rewolwerowa dłoń wcale nie ciąży. Czekam na ruch. Jeden. Drobny ruch cienkiej odnogi. Rozluźnienia. Niech tylko potrze. Zacznie pocierać. Smakować. Zatracić się. Zapomnieć o zagrożeniu. Świat nie istnieje. Cisza...

...

...

Plask! Małe stworzonko rozbryzgło krwią, plamiąc kolano jak zmiażdżoną truskawką. Mission complite.

Pojebało cię oblechu?

Tyle pamiętam.

Wracam pod most, do rzeki, do trawy i zielska, do teraz, wracam z tych dwudziestu lat z okładem i śmieję się, gdy Kaśka w tym czasie mówi coś nieprzerwanie i w końcu pyta czego się tak cieszę jak debil, a ja patrzę na nią i mimo tego czasu, który tak dawno, a jednocześnie tak niedawno razem spędzaliśmy i który minął jak życie całe i jak jeden dzień minął, stwierdzam, że niewiele się zmieniła. Dalej jest dobrą dupą.

Przypomniało mi się coś, oznajmiam. Nie nosisz już bransoletki na kostce, mówię po czym biorę łapczywy łyk piwa.

Kaśka się rozchmurzyła.

Można tutaj pływać? Pyta. Woda wydaje się być czysta.

Tutaj nie za bardzo. Woda jest najwyżej do kolan i nie ma szans jeśli chcesz się utopić.

Śmieje się z mojego żartu, przegoniłem jej wewnętrzną burzę, która wypełniała całą, zwykle pogodną Kaśkę.

Kawałek dalej jest ploso, mówię i pokazuję palcem w kierunku wież kościoła. Woda może być tam zimna.

Bardzo dobrze, muszę się obmyć z tej waszej rzeczywistości, pożal się kurwa Panie Boże, otrzeźwieć, zimna woda będzie w sam raz. A tak w ogóle, co to jest kurwa ploso? Pyta mnie, w taki sposób jakby dawna Kaśka mnie pytała. Dalej tak pójdzie, a nim się obejrzę będziemy ćpać i się ruchać.

Taka zatoczka, głębina na rzece, jej brzuch rozpasły, jak u grubasa brzuch, tłuszcz tylko bez życia kiszek tak i w rzece woda sama stojąca, bez nurtu.

O kurwa, idziemy poeto.

Poszliśmy. Idziemy w stronę wież przez bujne, szeleszczące zielsko. Gwarno w tym zielsku jak na owadziej autostradzie, soundtrack do wiejskiego życia.

To tu, mówię.

Domyślam się, odpowiada.

Mówią, że było w tej rzece pełno raków.

Kiedy?

Pewnie wtedy jak byliśmy młodzi i napaleni, wiesz, dwuznacznie napaleni.

Gdzie ich nie było ty mi powiedz. Nie ma już raków, jak i naszej młodości.

Rzeka została, i my zostaliśmy. I Trzcina do szyi, zielona i bujna też się ostała i trzciniak co wygwizduje, powtarza co rusz stałą sekwencję swych gwizdów i topole białe, mimo że pełne zielonych liści, ale świecą się te liście srebrzystym kutnerem i wabią oczy swą wyjątkowością.

Zdejmuje Kaśka, moja dawna Kasia, zdejmuje sukienkę kwiecistą, zieloną jak trawa, w której życie tętni jak pod tą sukienką życie tętni również. Nie prosi żebym rozpiął ją na plecach, bo nie posiada zamka błyskawicznego ani sznurka żadnego, czy wstążki, żałuję, że nie prosi mnie o to, i że sukienka nie ma takiego akcesorium żałuję również. Więc ściąga odwrócona plecami do mnie, jednym szybkim ruchem jak koszulkę przez głowę przewracając odzienie na lewą stronę, ukazując ukradkiem profil niewielkiej, acz okrągłej i soczystej jak brzoskwinia piersi zwieńczonej koroną ciemnej brodawki, na dodatek ujawnia przede mną swoje białe opięte na krągłej pupci majtki.

O Jezu, westchnąłem trwożliwie.

Proszę, nie gap się, oznajmia chłodno, komunikuje.

Weź i się nie gap kurwa, mówię już do siebie, przełykając ślinę jak w strachu, a grdyka moja, jak mi się wydaję wykonała groteskowo widoczny ruch jakbym kurwa kota połknął.

Odwracam się nieznacznie i zakrywam twarz dłonią jak przedszkolak zaglądając z dziecięcą ciekawością przez szparę między palcami, serdecznym i środkowym, szczypce tworzę jak u raka.

O kurwa, szepczę. Kaśka ściąga majtki. Ja pierdolę. Czuję się jak przy pierwszym razie, zaczynam drżeć jak cnotliwy młodziak. Nie patrzę kurwa, bo się zamienię w galaretę.

Plusk! Zniknęła pod woda.

Aaaa! Krzyczy wariatka, golaska. Wykurwiście! Chodź do wody! Jest boska!

Ja pierdolę, wzdycham. Kurwa nie dam rady. Weź się w garść chłopię. Łyknąłbym co, ale nie mam już co. Dasz radę. Bez wódy nie dasz rady cioto? Odprawiam jakieś modły.

Długo będziesz się tam modlił?

Rozbieram się nieporadnie, skacząc na jednej nodze przy próbie zdjęcia spodenek. Udaje mi się w końcu nie przewrócić i rozebrać, nie patrzę na siebie i nie myślę, wskakuję do wody na waleta zawstydzony jak młodziak na komisji wojskowej. Lodowata woda zbija moje emocje jak gorączkę, która odchodzi ze mnie wraz z wydobytym wulgarnym krzykiem. Za dużo klnę. Podpływam do Kaśki, która jak spławik dryfuje przecięta pod szyją taflą wody. Woda jest czysta, i dzięki temu mogę dostrzec to co pod nią, a jest co dostrzec.

Nie gap się zboczuchu, słyszę i dostaję falą wody w twarz wzburzoną przez dłoń Kaśki.

Odwzajemniam się tym samym. Ta wiszczy jakby ją ze skóry obdzierano.

Moje oczy, ałaaa! Chowa twarz w dłonie jakby beczała. Podpływam bliżej strwożony, żem Kaśkę oślepił.

Wszystko dobrze? Pytam.

Cudownie! Persyflażem mnie częstuje. Kaśka przepoczwarza się znienacka jak podstępna wiedźma i sprzedaje mi soczystą melę prosto w policzek. Ta spływa po mej twarzy jak sperma na finishu filmu porno. Czuję zapach tej wydzieliny, trochę słodki, ale mimo wszystko obleśny. Zanurzam się w wodzie, by zmyć z siebie tego plwocinowego cumshota.

Ty suko! Mówię spokojnie patrząc jej prosto w te rozbawione oczy, i ona już wie, że ma przejebane. Wprawiam w wibrację swe gardło celem wydobycia paskudnych wydzielin z najodleglejszych obszarów płucnych. Tak się zebrałem, że wydobędę z nich papierosową smołę sprzed miesiąca. Nie widzę, ale wiem, że mój pocisk, który wypełnił komorę gębowej wyrzutni jest jak zgniła żelka haribo. Kaśka głupia nie jest, wie co się święci i w poczuciu zagrożenia zmuszona jest użyć prawa mimikry by przeobrazić się w spłoszoną syrenę. Pal! Zdążyła uciec by nie dostać prosto w oko, ale żela majestatycznie obkleiła jej mokre i przyklejone do ciała włosy.

Ta zabawa, to oplucie nie jest formą braku szacunku, czy czegokolwiek z szacunkiem związanym. Ta zabawa jest zaufaniem. Plunięcie na siebie nawzajem wzmacnia przyjaźń, której więzy gdzieś poluzowały się nam przez lata. To samo było w młodości, też we dwoje i też nago, też w wodzie, zimnej rzece, czy ciepłym jeziorze, opryskiwaliśmy się wodą, śliną, błotem, wydzielinami naszych ciał i wydzielinami ciała ziemi, bo nie działa się nikomu krzywda, przecież jesteśmy nad wodą, która z nas w chwilę zmyję tę nieczystość, ochrzci nas przyjaciółmi. To jest oczyszczające niczym spowiedź. Niczym wyplucie prawdy o drugiej osobie. Dosłownie. Jest jak kiedyś.

Opłukujemy się starannie z tego podłego rytuału. Rześcy, oczyszczeni z grzechów, win i wydzielin wychodzimy na brzeg. Suszy mnie trochę i wytrzeźwiałem zupełnie. Kasia idzie przodem kręcąc swym zgrabnym tyłeczkiem w kształcie kotwicy z którego woda ścieka niczym krople deszczu na najpiękniejszym bulaju świata. Zamarłem nagle, jak i Kaśka zamarła. Stoi Henio przyczajony w krzakach ze swoją niedawną ofiarą, obaj brudni i paskudni, stoją razem jak najlepsi kamraci, ukryci i zarazem widoczni, lecz nie sami stoją, bo stoi z Heniem, a w zasadzie Heniowi stoi coś jeszcze, wywleczone na zewnątrz, trzyma swego nabrzmiałego niewielkiego, brudnego penisa i chyba marszczy freda pod naszą zabawę.

Wypierdalać! Krzyczy Kaśka zasłaniając się chwyconą z ziemi sukienką. Spłoszyła zboczeńców rzuconą obelgą i kamieniem Wojnę tym krzykiem, by spłoszyła.

Następne częściWieś cz. 4 Wieś cz. 5

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • słone paluszki dwa lata temu
    Są dwa orty. Maleńko, ale przed publikacją warto zerknąć, choć wiem, że się patrzy a nie widzi.

    Przeczytałam 3 części. Trzecia mnie wynudziła.
    Na pewno nie jestem właściwym odbiorcą tych wynurzeń.

    Natomiast jestem pewna, że znajdą się czytelnicy tego dzieła.
    Miłego pisania.
  • Kariyash dwa lata temu
    Dziękuję za informację zwrotną, bo o takową bardzo ciężko. Mam nadzieję, że wytrzymasz, czy też wytrzyma Pani do końca.
  • słone paluszki dwa lata temu
    Jeśli autor szanuje czytelnika, to może liczyć na feefback.
    Ty raczyłeś zignorować swoich czytelników, więc nie płacz, że nie masz komentarzy.
  • słone paluszki dwa lata temu
    feedback
  • Kariyash dwa lata temu
    Nie wiem do czego nawiązujesz, być może do braku mej reakcji na któreś z zaprzeszłych komentarzy czytelników. Ochoty nie mam i nie muszę jej wcale mieć by odpowiadać na niemerytoryczne "recenzje", których wiele niestety, a swoją obecnością w postaci nawet dość rozbudowanej ale mimo wszystko ciągle funkcji patycznej nie wygenerujęj fidbeku krytyki literackiej na tym portalu. Z całym szacunkiem, ale na punktowaniu za błędy ortograficzne nie kończy się praca recenzenta. Nie mniej dziękuję za odzew.
  • słone paluszki dwa lata temu
    Komentarze od trolli można omijać, ale inne, nawet lakoniczne wymagają reakcji.

    I to byłoby na tyle.
    Powodzenia.
  • słone paluszki dwa lata temu
    Seria Wieś mogłaby się przyjąć w grupie AA.
  • Kariyash dwa lata temu
    Jako przestroga, jako paliwo mogłaby przyjąć się w grupach nieanonimowych alkoholików

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania