Poprzednie częściWieś cz. 1

Wieś cz. 4

Wracamy do domu. O dziwo Kaśka nie przejęła się zbytnio sytuacją. Zrozumiała chyba kim mniej więcej jest Henio i jego kamrat i jakie życie prowadzą, a raczej prowadzić zamierzają, bo do niedawna rodzice Henia trzymali nad nim kontrolę, ale Heniowi widocznie kontrola rodzicielska zwisała już między nogami, a razy ojcowskie przestały boleć i trwożyć. Z tego co ludzie gadają, a wiadomo nie od dziś, że gadać potrafią największe głupoty, Henio był absolutnym dziwakiem, mówiąc kolokwialnie, trochę niedorobionym dzieckiem i życiowym dyletantem. Nie powiem, zapuszczony po pijaku dom pomógł mi do porządku doprowadzić, teraz sam się do nieporządku Henio zapuszcza, ale coś w tym dzieciaku jest, jakaś dziwna energia bije z jego oczu jakby on wiedział i doświadczał więcej, więcej niż normalni ludzie, a może tak się objawia zwykła głupota. Normalni ludzie zaś gadają. I gadali na ten przykład, że Henio czary uprawia jak pogański dzikus. Nie bez ofiary te czary. Jak powiadają kozę gospodyni jednej ukradł, wpierw stosunek z nią odbył zupełnie nie rytualny, z kozą nie gospodynią, dla satysfakcji czystej i żądzy młodzieńczej, wyruchał kozę aż miło było, kozie i jemu. Potem, po wszystkim gardło jej poderżnął z czułością jak zawodowy rzeźnik i krwią kozią splamił ojcowską winorośl, która jak wszystko na tej ziemi w krwi babrać się nie chce i wybłaga tym samym bóstwa różnorakie o deszcz, który zmyje z niej to piętno śmierci, ale i życia, i tym samym zakończy suszę. Bo wtedy susza panowała i ojciec Henia zmartwiony był, że rok słaby i straty same toteż Henio sprawę w swoje ręce postanowił wziąć. Widać Henio dbał o ojcowskie gospodarstwo. Ale przeszło mu najwidoczniej i szlajać się zaczął po wiosce i pić na umór. Nie będę tej historii powtarzał Kaśce, nie warto. Ale tak, Henio był co najmniej nietuzinkowy.

Zerkam na nią i dopytuję sam siebie, czy aby na pewno Kasia nie rozpamiętuje tej sytuacji. Czy aby na pewno nie dławi jej w sobie. Nie. Nie wydaje mi się. Przecież to nieistotne. Kaśka zresztą pracuje na co dzień z wieloma takimi Heńkami, którzy nie przejmują się paradygmatami życia społecznego. Wieś jest zacofana to i od debili go wyzywają, ale to nie jego wina przecież, chory może być przecież. Ale czy Kaśka czasem myśli o nas. Czy żałuje, że nam się nie udało i czy myśli o tym co by było gdyby się udało? Czy ja żałuję?

Co mu może być? Pytam. Jakaś choroba wrodzona? Znasz się na tym chyba.

Nie wiem, jakieś zaburzenia osobowości, może Asperger w najlepszym przypadku. Otoczenie ma tutaj olbrzymie znaczenie. Jacy są jego rodzice? Pyta wyhamowując przed przejściem kolejowym. Kurz unosi się w powietrzu, skwar z nieba leje strumieniami.

Boguśka jest niezła, myślę, nie mówię na głos. Normalni, mówię. Będziesz miała okazję dziś się przekonać.

Myślę o poranku wczorajszym, gdy z kacem wstałem jak często mam w zwyczaju. Myślę o samodziale Stefana, którą raczyliśmy się upadlając. Bimberek doskonały, ale umiar niekoniecznie. O czym rozmawialiśmy, nie pamiętam. Za dużo piję. To domena artystów, przesadzać z alkoholem i innymi używkami. Czy ja jestem artystą, wydając jedną powieść i to całkiem zgrabną jak na dzisiejsze realia rynkowe. Czy na to zasługuję. Czy wszystko zależało ode mnie jak mi się do niedawna wydawało. Imałem się różnych prac zarobkowych, imałem się samotności i alkoholu. Może potrzebowałem terapii, aniżeli wypluć z siebie wewnętrzną czerń na kartki papieru, która jak widać się sprzedała i sprzedaje ciągle. Ekranizację mi zrobią reżysery, nie do wiary. Czy bym w to wszystko uwierzył jeszcze dwa lata temu z okładem, pracując na fabryce, a po pracy pijąc i wystukując swoje wypociny do momentu aż mi się litery zaczną zlewać w czerń pijacką. Nie ma to znaczenia. Nie w dzisiejszym świecie konsumpcyjnym i materialnym. Z byle kogo jak i ze mnie można artystę zrobić. Ale czy to źle? Ale ilu twórcom będzie dane miano artysty? Promil, reszta tworzy dla siebie możliwe arcydzieła. Czy mówiłem o tym wszystkim Stefanowi? Na pewno. Stefan człowiek prosty lecz roztropny i mądrość życiową posiadający myślę, że mnie zrozumiał. On jest jak Włóczykij z Muminków tyle, że stacjonarny, mądry, bo czy głupi jest człowiek, który nie haruje jak wół przez dzień cały związany umową etatową, harując na rachunki wygody, szynkę i ładne odzienie, na podniesienie swego statusu społecznego, imaginacji świetności, blichtru. Odrzuca on to wszystko, bo tak mu dobrze. Sprzeda bimbru, grzybów nazbiera i też sprzeda, pomoże gospodarzowi, ale wybiórczy w podjęciu zajęcia takowego jest radykalnie. Lekka praca i przyjemna ma być, nie harówa, sianokosy i żniwa odpadają.

Przejeżdżamy przez las. Tu kurzy się mniej znacznie, las wilgoć magazynuje jak gąbka.

Coś się tak zadumał? Pyta mnie Kaśka, Kasia.

Skręć tu, na prawo.

Wjeżdżamy na posesję Stefana. Pies ujada chrapliwie i ledwie, stary jest, łyse, zaropiałe plamy ma na pysku, umiera może od infekcji, albo starości.

Stefan siedzi pod chałupą i kosę klepie na babce wbitej w odziomek. Chałupa jego kiedyś szkołą była, zwykły dom drewniany, nadgryziony siekaczami i przeżuty trzonowcami czasu, ale jakimś cudem trzyma się kupy. Dom i podwórko otoczone są bujną, nieregulowaną zielenią drzew i krzewów, traw i zielska po uda jakby w dżungli ta szkoła.

Będę kosił, wydukał Stefan na przywitanie.

Przyda się, mówię.

Stefan nigdy dużo nie mówi, słowa waży jakby ostatnie łyki wody na pustyni. Ożywia się, gdy dostrzega Kasię.

Kobieta? Pyta podejrzliwie.

Kobieta, odpowiadam z intrygą w głosie.

A kobieta, mówi Kasia.

Mhm, mruknął Stefan, odłożył kosę i młotek. Kobiety tu nie przychodzą, dodał po trosze jakby tęsknie, po trosze jakby ponuro.

Pan sam tak żyje? Pyta Kasia.

Sam jak palec. Przywyknąć idzie przez życie całe.

To smutne. Może pan jeszcze kogoś znajdzie.

Już mi za późno na lokatora, bym przed kosą nie zdążył przywyknąć. Mnie tam dobrze proszę pani, dusza moja samotna jak i każda inna dusza sama na tym świecie jest, bo któż może wiedzieć o czym nasza dusza milczy?

Wstał i wszedł do domu. Wraca Stefan, człowiek życiowo mądry,, dojrzały, milczący zazwyczaj, wraca z flaszką, trzema literatkami i kawałkiem czegoś w ręku.

Proszę, podaje Kasi koliberka wyrzeźbionego z kawałka drewna. Koliber jest naturalnych rozmiarów, tak mi się wydaje, że jest. Kasia dziękuje mu serdecznie, z serdecznym uśmiechem dziękuje i patrzy na mnie wzruszona.

Wy mieliście jakąś sprawę razem? Pyta Stefan. Mieliście, nie? Widać, że mieliście, że coś was łączyć musiało, a przeszłość to już łączyć na pewno musiała. Uważajcie, bo ta przyjaźń chłopa z babą to ciężka sprawa, mówi bezpośrednio i nalewa bimbru do literatek. Kasia dziękuje, pić nie będzie. Prowadzę, mówi.

A co pan może wiedzieć o tym jak pan sam tylko? Pyta Kaśka podejrzliwie. Miał pan kogoś, kiedyś? Ripostuje Kasia równą bezpośredniością. Stefan prosi byśmy usiedli, więc siadamy na niewielkiej, starej ławce, z której farba zielona prawie już cała zeszła.

A jakie to ma znaczenie czy ja miałem, czy nie miałem? Pyta drapiąc się po swojej przerzedzonej czasem luźnej czuprynie. Powiem tak, wypijmy najpierw. Wskazuje na szklanki i kiwa głową w moją stronę jednoznacznie. Zdrowie pani, szanownej. Podnosi szkło do góry i ja podnoszę. Wypijamy, wypijam na raz, na łyk jeden, grzdyl, grzeje rurę jak skurwysyn. Wzdrygam się, mordę wykręcam, bo mocne, ale też dobre, dobrze zrobione, śliwkę mirabelkę czuję.

Śliwkowy destylat, rozjaśnia umysł, mruga mi okiem Stefan. Nie pamiętam kto mi to powiedział, ciągnie dalej, ale jakiś mędrzec jak nic mi to powiedział, że przyjaźń to jedna dusza mieszkająca w dwóch ciałach. A skoro to faktycznie jedna dusza w dwóch ciałach mieszkająca, to jakby rozerwana ta dusza była, no a w jaki najłatwiej sposób będzie jej się połączyć najlepiej, jak nie przez łóżko co?

Trochę się jakby zawstydziłem, trochę mi głupio, a nie powinno przecież, ale czuję to uczucie, uczucie zakłopotania i pewne napięcie w powietrzu i trochę bym się schował za czymś, za maską może jakąś, za ciemnością. Czymś może by tak te napięcie przeciąć, by przerwać ten dyskomfort jak od wełnianego swetra.

Kaśka przecina, bo mówi z powagą i pełnym zrozumieniem mówi, że rozumie, że instynkty i hormony, ale kurwa bez przesady. Jesteśmy dorośli, którzy wiedzą czego chcą. Ja potwierdzam w to nie wierząc zupełnie, nie zaprzeczam, a powinienem, potwierdzam.

Może i tak, może i nie, ale coś tu między wami jest niedopowiedziane, rzecze Stefan. Nie moja sprawa przecież, dorośli przecież jak pani powiedziała jesteście.

Stefan za nalewanie się wziął, po jeszcze jednym i uciekamy. Kaśka patrzy na mnie niezadowolona. Masz kolibra to się ciesz myślę, a nie tu wzrokiem wyrzucasz mi picie. Pytam Stefana półserio czy mi trawy by nie skosił, na co Stefan, że mnie nie stać na takie wygórowane usługi ogrodnicze.

Będziesz u Boguśki? Pytam Stefana i w tym momencie, kiedy to pytanie zadaję przed oczami stają mi jej piersi ogromne i popadam w jakiś seksualny letarg, na chwilkę, na momencik. Przypomniało mi się jak z Boguśką poszliśmy niedzieli pewnej wczesnojesiennej w tamtym roku chyba, poszliśmy razem byczka młodego łapać, bo ten przerwał drut pastucha i poszedł w las jak długi, był to jej byczek, jej i Adama, i Boguśka powzięła prosić mnie o pomoc, bo Adama nie było, nie wiem gdzie był, może pijany spał już mimo niedzieli i wczesnej pory, przyjechała Ładą starą, Nivą dziurawą, ruską, ale sprawną, przyjechała do mnie trzeźwego prawie i po mnie i zabrała mnie ze sobą w las. Przez pole tą Nivą sunęliśmy, przez pole ruską terenówką i nie powiem dobrze sobie radziła ta ruska terenówka. Niebo było szarobłękitne jak sprany niebieski sweter, a liście klonu zwyczajnego dopiero co zaczęły żółknąć nieśmiało. Pachniało ziemią wkoło, rozrzuconą, rozoraną. Jako, że wczesna jesień była i ciepła, to Boguśka naodziewana nie była bynajmniej zbyt mocno, bo miała na sobie nie licząc bosych stup wsuniętych w niską cholewkę letnich kaloszy, krótkie obcisłe jeansowe spodenki i szary, prążkowany podkoszulek na ramiączkach, a na nim koszula flanelowa w kratę niezapięta, rozchełstana. I biustonosza nie miała, a piersi jej ogromne podskakiwały radośnie ocierając się jedna o drugą, bo i Łada cała podskakiwała na nierównościach polnych, a i piersi wraz z Ładą. Wtedy też w letargu byłem, zapatrzony w te piersi, zastygły jak katatonik, nie wiem czy mi ślina nie leciała z rozdziawionej buzi, może i leciała. I Boguśka zatrzymała Ładę dziurawą przy linii zielonych drzew, zielonych, bo sosen i świerków, zatrzymała w miejscu przerwania pastucha, zatrzymała hamując gwałtownie, aż szarpnęło mną mocno w kierunku przedniej szyby i się ocuciłem. A mi za bardzo nie chciało się wyłazić z Łady i chodzić po lesie, no ale dobra przecież nie będę siedział tu sam, nie po to mnie Boguśka prosiła przecież o pomoc. Ale cycki to ma, nie powiem, aż mitygować się muszę. Od czego muszę się mitygować, pomyślałem wtedy pytająco. Od gwałtu pochopnego. Nie wiem co jest ze mną, ale przy takiej kobiecie zapominam o wszystkich męczących mnie bolączkach egzystencjalnych, a trochę tych bolączek jest, hipnotyzują mnie te olbrzymie piersi, poruszają mymi jądrami jakimś polem magnetycznym. I w las zanim poszliśmy, Boguśka pastuch odłączyła od elektryzatora i jak już odłączyła to ruszyliśmy. Pod nogami chrzęściły nam gałązki chrustu, liście jeszcze nie spadły więc one nie chrzęściły, ale to nieistotne przecież. I tak więcej iglastych drzew znacznie w tym lesie niż liściastych. Boguśka wołać zaczęła, byczka nawoływać, pewnie przestraszonego, samotnego w ciemnym lesie. I szedłem tak za nią, zerkając co róż na jej tyłek wielki i krągły, który co prawda koszula flanelowa zasłaniała, ale koszula ta jak woal przybierała kształty co rusz jej tyłka, co nie wiem czy nie było przez to bardziej zmysłowe. Na udach co prawda widać było cokolwiek cellulitisu, ale ten cellulitis niewulgarny był, nieprzesadny. Szliśmy tak chwilę i Boguśce buzia się nie zamykała, skakała ona z tematu na temat, co rusz przerywając nawoływaniem byczka. O żniwach mówiła kukurydzianych, że rok niezły będzie, o pieniądzach za bydło, ze sprzedaży, o niskiej cenie za mięso, która odbija się na jej standardzie życia i która spaść ma jeszcze podług opinii, jakiegoś agro ekonomisty, o grzybach, które mijaliśmy, że robaczywe jak sama sprawdziła i że do grzybów szczęścia nie ma, ale szczęście za to, że Stefan jest i nazbierać grzybów zdrowych umie, o powieści Agaty Christie, i o filmie na jej podstawie, o swoim mężu pijaku, który pije do upadłego, nie to co ja, pisarz, pić umiem według niej rozsądnie, według mnie niezbyt. Nie przerywałem jej monologu tego, widać potrzebowała się wygadać. Aż w końcu od tej jej gadaniny i nawoływań byczek ukazał się naszym oczom, jakby radosny z faktu odnalezienia w środku lasu, zaszedł daleko, a my za nim, wiejska ekipa ratunkowa. Byczek pętko miał przywiązane do głowy, i go za te pętko Boguśka zadowolona chwyciła i zapytała mnie jak u mnie z miłością. Powiedziałem prawdę, że nietęgo, że samemu mi dobrze, ale ona nie o tym, ona o seks mnie pytała literalnie, jak to jest u mnie z seksem, bo u niej posucha od dawna, mimo że w małżeńskim związku żyje, a potrzeby ma, a mąż pijak, nie patrzy jej, tylko wódki patrzy i roboty, dobrze, że chociaż roboty. Więc dodała równie bezpośrednio, czy jej teraz w tym lesie bym nie wyruchał, bo ona ma potrzebę i chęć w zasadzie na mnie i widzi jak na nią patrzę, co tu dużo kryć, chcemy siebie i dorośli jesteśmy i tajemnicy dochować potrafimy. Przełknąłem ślinę. Ona Przywiązała byczka do drzewa za pęcinę, oparła się przodem o starą sosnę zsunęła z siebie jeansowe spodenki kręcąc tyłkiem, a ja wszedłem w nią od tyłu na stojąco, była mokra i ciepła, wszedłem pieszcząc obiema dłońmi jej ogromne piersi, aż napełniłem ją swym ciepłem jęczącą i sam jęknąłem. Wyszedłem z niej, i napłynęły mnie nagle jak ryby zwabione najpożywniejszą zanętą myśli egzystencjalne, o bycie, o śmierci, o sensie, o istnieniu wszelakim, ale znowuż za chwilę wszystkie te myśli zniknęły rozgonione jak za sprawą płoszącego ławicę plusku, bo pomyślałem o ciąży, przecież doszedłem w niej bez zabezpieczenia, a ona w kwiecie wieku. Zerknąłem na nią uradowaną, zadowoloną chyba, wycierała właśnie paprocią moje nasienie płynące po jej udzie, nie spytałem o nic, nie będę psuć jej chwili.

Ocknąłem się, oprzytomniałem, przytomnieje. I sam jestem pod domem Stefana, na ławce starej sam siedzę. Zniknęli, ale dostrzegam ich pod starą sypiącą się stodołą, Kaśka kotka trzyma malutkiego na rękach, głaszcze burą, puszystą kulkę, i patrzy teraz na mnie i widzę w jej oczach, które ledwo przez odległość dostrzegam, ale wiem, że są zielone i zakochane w tej kulce i wiem, że prócz kolibra to i kota dzisiaj przywłaszczy. Ciąży z tego nie było, z tej sprawy z Boguśką i całe szczęście. Przechylam literatkę z mirabelką, smakuje. Na stoliku obok suszą się grzyby, ładne, dorodne borowiki unoszą się w powietrzu zapachem. Bywa, że ze Stefanem spędzamy wieczory, a czasem i dnie na rozmowach i piciu, zapach grzybów mi ze Stefanem się kojarzy. Cóż, jesteśmy klasą uprzywilejowaną, bez etatu i obowiązków. Męczyłem się w mieście, pomimo że miasto te niewielkie, na peryferiach Polski, męczyła mnie praca po osiem godzin dziennie, męczył mnie jej korporacyjny charakter, a wcale szczurem korporacyjnym nie byłem. Uciekłem od miasta, od tych miejskich problemów, ale nie wszystkie za sobą zostawiłem. Zostawić nie mogę pytania o sens, ale wieś to pytanie rozprasza w pojedyncze znaki, w litery chaotyczne, które tylko co czas jakiś, całkiem odległy połączą się i ukują jak szpilka w bębenek ucha boleśnie. I teraz właśnie się połączyły, ale odpowiedź mi przychodzi naiwna, w którą chciałbym wierzyć. Dla takiej wódki mirabelkowej warto żyć, i dla takiego spojrzenia Kasi. Tylko spojrzenie, tylko przyjaźń, nie mogę marzyć o rodzinie, bo nie potrafiłbym jej stworzyć, już prędzej stworzyłbym galaktykę.

Wrócili do mnie. Kasia na rękach trzyma burego kotka, Stefan flaszkę trzyma, ale nie polewa jeszcze. Nie wiem nawet która jest godzina. Nie wiem na którą godzinę mamy kolację u Boguśki i czy godzinę kolacji w ogóle Boguśka podała. Czy szczęśliwy taki jestem, że czasu nie mierzę? Wiadomo, że po obrządku czas mają dopiero, żeby do stołu zasiąść z gośćmi. Rolnik nie ma święta. Jeszcze kolację przygotować trzeba. Z tym to już pomóc moglibyśmy, ale Boguśka robotna pomocy chcieć nie będzie, po swojemu zrobić woli, bo gość w dom, Bóg w dom.

Musiałem się mocno dać myślom zniewolić, bo skacze mi teraźniejszość jakbym nieobecny w niej był. Kaśka ze Stefanem rozmawiają, Stefan znów wypił a ja polane mam w literatce na dwa palce intelektualisty, nie wiem czy moje dwa, nie mierzę tego, bo nie ma to znaczenia. Kaśka mówi Stefanowi, że pracuje w placówce dla chorych dzieci, one nie są uleczalne te schorzenia, ale są metody które pomóc mają, ułatwić życie chorym znacznie tylko ważna bardzo jest powtarzalność, cierpliwość i systematyczność. Stefan jej na to powiada, że to tak jest ze wszystkim z czego chcemy rezultaty czerpać, plony ze swej pracy. Cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość, powtarza. A tu gdzie mieszkam szkoła była wie pani? Pyta Stefan informację niosąc chytrze w pytaniu tym. O naprawdę? Dziwi się Kaśka. Na prawdę, rozprasza zdumienie jej Stefan. Była szkoła i ja do tej szkoły chodziłem, mówi Stefan, wspomina, coś liczy w pamięci, bo oczy mu się zawęziły i czoło zmarszczyło. Czterdzieści lat temu będzie z hakiem chodziłem do podstawówki, a może i więcej. Klasy dwie były, dzieci niewiele, a profesor jedna była jedyna matka moja. Tu była klasa po lewej, gdzie okno, a po prawej gabinet matki mojej. W głąb chałupy izby nasze były prywatne, do prywatnego użytku. Matce się zmarło młodo i nie było komu we wsi nauczać. I ze mnie nieuk pozostał, tyle że matula kochana książek pułki całe po sobie zostawiła, to trochę świata dzięki nim poznałem. I filozofii. Matulka filozofię kochała ponad życie. Marka Aureliusza najbardziej, pomimo że odległy tak od czasów naszych to filozof był. I mi zapadła jedna sentencja życiowa najbardziej w głowę, aby kochać sztukę, której się naumieliśmy, i w niej znaleźć spokój. I ja spokój znalazłem w sztuce prostego życia. Bez pośpiechu, bez wielkiego świata telewizji czy co tam teraz młodzi mają. A ojciec, pyta Kasia o ojca, co z pańskim ojcem, gdzie był? Ojciec był, gospodarkę niewielką prowadził tu, mimo że intelektualistą był to w uprawie ziemi spokój swój znalazł, ale rodzice moi młodo odeszli jeden po drugim z tęsknoty chyba za sobą. Nie będę pani tu smucił historii, ot historia jak każda inna. Koniec końców ja sam zostałem na tym świecie jako młodzieniaszek i tak do teraz sam jestem i dziękuję opatrzności za to gdzie jestem, wyrzutów nie mam, tak widocznie być miało. A pani to spokój z tymi dziećmi, co je pani uczy znalazła? Chyba znalazłam, choć nie wiem czy spokój to dobre określenie dla mojego życia. Patrzy na mnie teraz Kasia ze smutkiem jakby, ale tak, znalazłam, mówi, choć czasami potrzebę mam oderwania się od swojej codzienności, stąd tu jestem, sama, tu się można oderwać. Tu się można zatracić, mówi Stefan zerkając w błękitne, nieskażone choćby urwanym jak z wątłej waty cirrusem niebo.

Patrzę na nieskażone choćby urwanym z wątłej waty cirrusem niebo. Jest czyste to niebo i bucha od niego gorąc jak z pieca martenowskiego. Schowany jestem w cieniu pod dachem swej werandy. Popijam szprycera chłodnego i zerkam na Kaśkę, która w bikini obok mnie drzemie na leżaku. Odpocząć trzeba po ciężkim, gorącym dniu, wyłączyć się z życia na chwilę. Wieczorem będziemy żyć znowu, ale teraz powietrze jest nie do życia. Zerkam na drogę leniwie, na niej miraże jak na pustyni, od gorąca powietrze faluje jak nad ogniem. W głowie czuję spięcie, coś jakby żarówka nie dostawała pełnego napięcia, prądu i zaczęła migać i syczeć. Spięcie to zamyka mi oczy. Próbuję walczyć, powieki podnosić, ale ta walka z góry skazana jest na niepowodzenie. Zasypiam.

Śpię w jednym łóżku w jednej pościeli z kobietą, blondynką, nie widzę jej twarzy, jesteśmy nadzy i młodzi całkiem. Leży plecami do mnie odwrócona i ma blade ciało,a plecy jej jak kielich kształtne, a włosy wylewają się na ściany zewnętrzne kielicha tego jak wino. Jest noc, gwieździsta i głośna od świerszczy, ale i jasna noc, od świateł miejskich domów i latarni. Biorę ją na ręce, jest wiotka, bezwładna, ale lekka jak snopek. Ostrożnie schodzę po klatce schodowej, stąpając uważnie bosymi stopami na zimnym schodowym lastriko, jej włosy zwisają teraz i chylą się ku ziemi jak wątłe gałązki wierzby płaczącej. Piersi niewielkie ma zakryte swą ręką, łono dłonią drugiej ręki jakby podświadomie zasłaniała się przed światem. Sunę tak z nią na rękach ulicą miasta, ulicami pustymi, bez żywego ducha, bez ruchu, bez hałasu żadnego. Tylko światła i świerszcze. Nie oglądam się za siebie, ona śpi ciągle, nie czuje nic, jest pogrążona w głębokim śnie, a ja kroczę z nią przez miasto bez wstydu żadnego, bez krępacji swej nagości, kroczę pewnie jak wyzwolony człowiek, wyzwolony od opinii innych ludzi, czyli wolny. Wkoło są domy, bloki, światła, ale widzę skrawek niezagospodarowany, obok stacji paliw, stacja ta stara, nie wiem czy działa. Za nią faktycznie łąka, dziki nieużytek, odłóg w środku miasta, w środku osiedla. W koło łąki bloki z wielkiej płyty, ale daleko są te bloki. Kładę ją w wysokiej trawie za sporym krzakiem wierzbowym, w bezpiecznej odległości od bujnej pokrzywy, kładę z największą uważnością jakby kruchym niemowlakiem była. Całuję najdelikatniej jej miękkie ciało, jej gładką skórę, tulę ją i pieszczę ze starannością namaszczenia. Nagle cykanie świerszczy cichnie, patrzę w niebo, gwiazdy raptownie przykrywają chmury. Boję się. Co ja tu robię? Po co tu jestem? Po co tu przyszedłem? Serce zaczyna bić szybciej. Robi mi się ciepło, pocę się i lekko drżę jakbym miał tremę przed ważnym występem. Jestem sam. Nikogo tu nie ma, nie widzę żywej duszy. Jak ja teraz wrócę przez miasto, nagi zupełnie, samotny? Słońce świeci, dzień jest piękny a ja nagim pośmiewiskiem będę. Zamknął mnie w mamrze za to. Ale idę z duszą na ramieniu, i przez ramię to właśnie co rusz się oglądam w trwodze przeraźliwej. Idę tak chwilę, czuję każdy krok mych bosych stóp na gorącym, szorstkim, spękanym, betonowym chodniku. Niczego tak pewien nie byłem nigdy jak tego, że mnie złapią nagiego. I widzę z daleka nadjeżdżającą sukę policyjną. Jedzie powoli w moim kierunku, ale po drugiej stronie drogi dwujezdniowej, za pasem zieleni. Nie zatrzymuję się, nie zmieniam tempa kroku, idę przed siebie dalej, stanowczo, wstrzymuję oddech, głowę mam prosto, ale wzrok kieruję cały czas na radiowóz. Minął mnie, jakby mnie nie dostrzegli, jakby byli ślepi. Łapię oddech, uchodzą ze mnie strach i lęk i na chwilę pojawia się spokój, na chwilę bo słyszę nagłe, okropne wycie syren.

 

Budzi mnie miauczenie kota. Po Kaśce na leżaku została tylko nierówność materiału i kot. Czuję się jakbym pracował we śnie ciężko fizycznie, w kamieniołomie, chyba długo spałem. Jestem oszołomiony jak od ciosu boksera. Jest duszno jak cholera, jakby zbierało się na burze. W końcu może się zbierze, przyda się deszcz. A ty się nie szykujesz? Słyszę. Pomożesz mi? Widzę Kaśkę obróconą plecami do mnie, zerka przez ramie, a między ramionami jej rzemyk wisi, czeka cierpliwie, w spokoju na związanie. Ma ona na sobie śliczną białą sukienkę, chyba z lnu, może z konopi, w pasie zwężona jest i ozdobiona wzorami, ornamentami wyszydełkowanymi starannie. Uśmiecham się samoistnie. Czy dla takich chwil warto żyć? Zastanawiam się w uśmiechu. Dotykam skrycie jej odkrytych pleców jakby mimochodem, przy okazji chwytania za rzemyki dotykam, robię to powoli, starannie, z czułością, wiążę je ze sobą, scalam w jedno. Gotowe, mówię.

Po napojeniu bydła, po kąpieli, po wieczornej toalecie, po wszystkich rytuałach kobiecych i męskich przed lustrem, wyruszyliśmy pieszo do Boguśki i Adama. Kasia nazbierała polnych kwiatów, ja wziąłem chardonaya ze sobą do kolacji. Panuje powszechnie oficjalny zakaz przynoszenia mocnych alkoholi do domu Boguśki i Adama, gdyż mają tego w brud z racji, że są mocnych alkoholi skrytym producentem. Tylko Stefan jest wyłączony z zakazu, wtedy panuje zdrowa rywalizacja czyj trunek jest lepszy, z korzyścią to wszystko dla konsumentów, czyli dla mnie zwłaszcza. Jest duszny wieczór, niebo zaczęły z wolna zakrywać ciemne niemal jak atrament chmury, być może będzie deszcz, upragniony deszcz. Idziemy z Kasią pieszo wzdłuż żwirowej, suchej jak wiór drogi, po każdym kroku unosi się w powietrze chmurka kurzu. Droga jest dziurawa, pełna kolein i wyboi.

Wiesz czemu ludziom nie wychodzi? Pyta Kasia. Czemu nie wychodzą im związki, relacje. Już nie chodzi mi o kobietę i mężczyznę tylko każdą, zwykłą relację. Dziecko, rodzic. Matka, córka. Syn, ojciec. Kolega, kolega. Po prostu kurwa proza, codzienność, wiesz czemu? Domyślam się ale słucham, mówię. Bo kurwa nie umiemy rozmawiać, rozumiesz? Ni chuja, nic a nic. Zero. Null kurwa.

Miałem trochę większy pogląd na to, ale rozumiem, oznajmiam. Drogę przecinają nam tory kolejowe. Droga w tym miejscu jest fatalna, wydmy pustynne przypomina ten przejazd, nie drogę.

Nie wiem czy można z tym cokolwiek zrobić, odpowiadam. Nie wiem czy nie jesteśmy tak zaprogramowani, żeby milczeć o ważnych rzeczach, a gadać o pierdołach. Nie wiem czy w ogóle jesteśmy w stanie się zrozumieć nawzajem, czy nie kierują nami tak naprawdę tylko nasze egoistyczne pobudki i każda próba zrozumienia lub pomoc drugiemu człowiekowi nie jest przejawem egoizmu właśnie, a w najlepszych wypadku strachem przed piekłem.

Trochę może w tym racji jest, wtrąca Kaśka, trochę na pewno, ale są przecież, sama takich znam, no przecież mój mąż, jest on szczerym, kochanym, pomocnym człowiekiem. Rozmawiamy szczerze, jest otwarty, nie robi on wszystkiego dla siebie, on oddaje się innym. Miał kochanych rodziców, może w tym jest jakaś odpowiedź, w wychowaniu, może w samych genach?

Może, odpowiadam, może masz rację. Czuję wewnątrz zazdrość, ukłucie lekkie gdzieś w lewym płucu, blisko serca, lekkie drapnięcie, gdy wspomina o swoim mężu idealnym. Nie mija to uczucie po przełknięciu śliny, minęłoby po obrzydzeniu tego faktu przed sobą, ale tego nie robię, choć tyle godności mam. Mnie daleko do ideału, ja nie umiałem nigdy rozmawiać, milczeć umiałem i umiem ciągle, ale rozmowa szczera o uczuciach o bólu, o szczęściu, nie dla mnie była. Teraz jako dojrzały ciałem chłop po paru głębszych uchylę trochę swoją duszę, ale największym przyjaciółmi mymi niezmiennie jest kartka i długopis im powierzam siebie w całości, im powierzam siebie in extenso.

Dlatego nam się nie udało? Pytam udając zdziwienie.

Między innymi. Stare dzieje, zapomnij.

Nie zapomnę. Co to, to nie.

Następne częściWieś cz. 5

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania