Zakon Kultywatorów [1/5]

Gdybym za pomocą nieodkrytych ludzkości dotychczas sposobów miał wgląd w przyszłość – nawet zaledwie tę własną – postąpiłbym inaczej pamiętnej lipcowej nocy, która odmieniła me życie do tego stopnia, iż wzdrygam się niemal za każdym razem, gdy muszę zmrużyć powieki. Dlatego też postanowiłem, że pierwsza próba przelania mych nadszarpniętych z szybko postępującą psychozą myśli na papier będzie również tą ostatnią.

Pomimo tego, iż wydarzenia, które chcę w jak najdokładniejszy sposób spisać, miały miejsce na przestrzeni ostatniego roku, to nadal czuję, jakbym chodził z buzującym garem w głowie, pełnym niewyśnionych wręcz rzeczy, jakich przyszło mi doświadczać. O ile większość emocji już zdążyła opaść, to jednak nie pozwolę sobie na bycie nękanym więcej przez coś, co musi w końcu ze mnie ujść – niezależnie od tego, czy ktokolwiek uwierzy w to, czy nie.

Domyślam się, iż najłatwiej byłoby streścić wszystko w kilku zdaniach – lecz w tym wypadku jest to niewykonalne. Zaklinam się, iż nieraz próbowałem, co sam niepełniący już posługi kapłańskiej w mej parafii ksiądz Marek mógłby zaświadczyć.

Pozostaje mi zacząć od początku, przynajmniej tego, który ja uważam za faktyczny. Po ukończeniu katolickiego gimnazjum bardzo chciałem udać się do świeckiej szkoły, pomimo bycia zachęcanym przez habitową dyrekcje do kontynuowania nauki pod szyldem chrześcijańskim. Nie chodzi tutaj o to, iż czułem odrazę do katolicyzmu bądź też do osób, które starały się wpoić wszystkim uczniom zasady spisane na mojżeszowych tablicach prawa. To normalne, że idąc do miejsca z góry naznaczonego mianem chrystusowym – należy być gotowym na mniej lub bardziej rozwiniętą indoktrynację religijną. Sprawa wyboru szkoły ponadgimnazjalnej pozostała tylko i wyłącznie w mojej gestii, nie jak w wypadku wyboru gimnazjum, kiedy to decydujący głos mieli rodzice. Tak więc przeglądając listę dostępnych okolicznych szkół zważałem jedynie na poziom nauczania – a liceum zarządzane przez te same siostry zakonne co gimnazjum, które wtedy skończyłem, nie cieszyło się rewelacyjną renomą, choć muszę przyznać – z ręką na sercu – iż nie było też najgorsze w rankingach zdawalności egzaminu dojrzałości.

Po dłuższych rozmyślaniach mój wybór padł na Collegium Gostomianum, czyli pierwsze liceum ogólnokształcące w Sandomierzu. Nie tylko przodowało w wynikach matur, lecz również miało łatkę szkoły z zasadami i tradycjami – co potem okazało się być nie do końca zgodne z prawdą. Wartym wspomnienia jest fakt, iż ufundowana pierwotnie przez jezuitów placówka znajdowała się w okolicy kościoła katedralnego, do którego wraz z rodzicami uczęszczałem co niedzielę.

Pierwszy dzień lekcji w nowym miejscu okazał się być dość zwyczajny. Wiadomo że każdy człowiek, a w szczególności nastolatek z fajerwerkowo buzującym gejzerem hormonalnym, miewa problemy z wdrożeniem się w nowe środowisko – co może wynikać z wielu przyczyn. O ile najczęstszą wydaje się być wstyd przed odrzuceniem powiązany z zachwianym poczuciem własnej wartości, o tyle w moim wypadku było zgoła inaczej. Nie miałem problemu z nawiązywaniem relacji międzyludzkich, ale również nie przedsiębrałem rozległych kroków w celu otrzymania łatki towarzyskiego chłopaka. Mówiąc krócej – było mi obojętne, czy kogoś poznam czy nie.

Bardzo często zdarza się, że gdy szukamy czegoś, co nam zginęło jaki czas temu, nie potrafimy tego znaleźć. Koncentrujemy się tak mocno na zagubionej rzeczy, tak usilnie jej wypatrujemy, iż często zapominamy o oczywistościach. W amoku otumanienia człowiek może być przejęty zagubieniem okularów, które tak naprawdę miał cały czas na nosie.

Siedząc tego poniedziałkowego, wrześniowego poranka w klasie po apelu inaugurującym rozpoczęcie roku szkolnego, dopiero w momencie, gdy Iza i Andrzej podeszli do mnie, zdałem sobie sprawę, iż gapiłem się na nich przez dobre parę minut wstecz. Byli to pierwsi rówieśnicy, których poznałem po przekroczeniu progu renesansowego budynku. Okazali się być dwójką przyjaciół – a przynajmniej tak przedstawiła ich dziewczyna o śnieżnobiałych włosach. Wymieniłem z nimi kilka klasycznych, zapoznawczych zdań, które miały charakter bardzo ogólny, a gdy czas na integrację dobiegł końca – rozeszliśmy się, a ze mną pozostało satysfakcjonujące uczucie towarzyszące nawiązywaniu nowych znajomości.

Kolejne dni i tygodnie zajęć okazały się wymagające – nie ukrywam, że przestępując progi Collegium Gostomianum zachowałem w sobie cząstkę gimnazjalnego podejścia do nauki, co szybko zostało zweryfikowane przez najtrudniejsze przedmioty na moim profilu, to jest matematykę, geografię oraz angielski. Złożoność zagadnień matematycznych jest niepodważalnie rozleglejsza niż nawet nauka o ziemi i języku razem wzięte, a przynajmniej tak mi się z początku wydawało, gdy musiałem wieczory spędzać przy odrabianiu prac domowych z zagadnień prawdopodobieństwa czy geometrii, które większość rówieśników spisywała tuż przed samymi zajęciami, a których nie przychodziło mi rozwiązywać z największą prostotą. Nie kopiowałem od innych uczniów i nie chodzi o sam fakt oszustwa – niekoniecznie się go brzydzę. Po prostu chciałem się czegoś nauczyć i coś wiedzieć, a ściąganie nie jest środkiem do osiągnięcia mądrości, czego najlepszym przykładem był tępy, klasowy osiłek Kuba z blizną na twarzy w kształcie półksiężyca, tak wielbiony przez połowę bezmyślnych dziewczyn w klasie.

Przez pierwszy miesiąc mój kontakt z zapoznaną pierwej dwójką towarzyszy ograniczał się do wymiany zdań nieodbiegających charakterem od tych toczących się w temacie wieczornej pogody między dwiema seniorkami. Nie przeszkadzało mi to jednak, ponieważ Iza i jej niski kolega często nie spędzali czasu pomiędzy zajęciami na korytarzu, gdzie gromadziła się większość klasy. Tam też na dziesięciominutowych przerwach (obiadowa trwała dwadzieścia minut) poznałem się z resztą grupy. Wspomniałem już wcześniej, iż połowa dziewczyn w mojej klasie to po prostu idiotki, szczególnie ta wypindrzona, ruda Terlewska, która kręci tyłkiem w sposób przypominający kreślenie okręgu cyrklem, dlatego też o tej części nawet nie będę wspominał; nie jest ona istotna w kwestii zrelacjonowania tego, co zaszło rok temu, a co teraz wylewa ze mnie siódme poty przez miejsca, z jakich jedynie w ciele rozgrzanego atlety czy też biegnącego maratończyka powinna uchodzić jakakolwiek ciecz.

Bowiem już pod koniec września zostałem zaproszony przez Ignasia Radkowskiego, z którym zdążyłem się najbardziej zaprzyjaźnić przez te pierwsze kilka tygodni, na wieczorne ognisko wypadające w pierwszą sobotę października. Co do samej postaci mego najbliższego towarzysza – znajdował się pośrodku skali normalności – i zapewne dlatego tak łatwo udało nam się nawiązać bliższą relacje. Nie przechwalał się, ale znał swoją wartość.

Niektórzy znaczenie słowa wartość przyrównują do znaczenia słowa cena – i choć bardzo chciałbym wyjaśnić, jak mocno się mylą – to jednak nie jest miejsce i czas na takie rozważania. Dlatego też cenę, jaką musiałem zapłacić za udział w ognisku na bulwarze sandomierskim zgodziłem się uiścić bez większego namysłu. Dziesięć złotych za kiełbasę, chleb, ketchup, napitki i – co mnie najbardziej ciekawiło – nocne opowieści nie było ceną wygórowaną.

Tak więc opuściwszy szkołę dzień przed wspomnianą imprezą, moje myśli poczęły kierować się w stronę jutrzejszego dnia. Byłem rad, iż Ignaś wdroży mnie w środowisko ludzi swojego pokroju bądź nawet i gustowniejsze – nie wierzyłem bowiem, by ów łysy i krępy chłopak o charakterze zbliżonym do mego, obracał się w patologicznej społeczności. Swoją drogą mogłaby to być też fajna odskocznia od monotonnego, szkolnego życia – w końcu zabawić każdy się lubi. Na dodatek moje serce ukoił fakt, że na ognisko zaproszenia z klasy dostali Iza, Andrzej, Gabrysia i ja – nie wliczając Radkowskiego – a więc zapowiadał się udany event bez otumanionej części grupy. Z początku zastanawiałem się, jakim to sposobem Ignacy zdołał zagadać do dziewczyny o białych włosach i jej niskorosłego kolegi; uczęszczali oni na zajęcia wybiórczo, lecz po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że kilka razy faktycznie spotykali się z Radkowskim po szkole, co wspominał mi łysy przyjaciel, wyjaśniając, że ktoś w końcu musi chorym przekazywać materiały z lekcji. Zgodziłem się z nim i sam zaoferowałem swą pomoc, po chwili uświadamiając sobie, iż niepotrzebnie – okazało się bowiem, że Iza, Andrzej i Ignaś to sąsiedzi z osiedla, do którego ja miałem kawał drogi z mojej zabitej dechami wsi. Ich obecność w kratkę miała się poprawić już niedługo.

Podekscytowaną noc bardziej przeleżałem niż przespałem, bowiem ciągle chodziły mi po głowie myśli o tym, kto te niesłychane historie będzie opowiadał podczas przyszłego spotkania i czego one będą dotyczyły. Z łóżka wstałem jednak całkiem wypoczęty i gdy wybiła godzina szósta po południu, pojechałem rowerem do zapewne jedynej normalnej dziewczyny w mojej klasie – Gabrysi. Ta średniego wzrostu szatynka od początku przykuła moją uwagę są kobiecą naturą. Boże! Gdybyśmy wtedy nie nawiązali aż tak bliskiej relacji – może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.

Do wątku związanego z dziewczyną, w której poważnie się zadurzyłem jeszcze powrócę, choć już w tym momencie ma dłoń delirycznie się trzęsie. Tak więc po zgarnięciu mojego szatynowego obiektu westchnień – który na dodatek zaczął powoli odwzajemniać zaloty piszącego te słowa chłopaka – udaliśmy się na bulwar we wskazane wcześniej miejsce; czekała tam na nas reszta nieznanych osób, wraz z Radkowskim. Po Izie i Andrzeju nie było śladu. Zostaliśmy przedstawieni reszcie grupy i ulokowani pomiędzy nowopoznanymi ludzi. Wokół panowała przyjemna, koleżeńska atmosfera dobrze współgrająca z narastającym, tematycznym na tego typu spotkaniach mrokiem. Nie dało się dostrzec nikogo innego w zasięgu wzroku prócz zaproszonych na ognisko. Toczyły się rozmowy przeplatane konsumpcją przygotowanego mięsiwa i spożywaniem bliżej nieokreślonej mocy trunków. Choćbym miał sczeznąć w najdalszych zakamarkach szatańskiego lochu, nie jestem sobie w stanie przypomnieć imienia kogokolwiek innego z poznanych wówczas osób, prócz Jaśmina.

Gdy wybiła punkt dwudziesta a ciemność zdołała opanować niemal całą przestrzeń, zapamiętany przeze mnie żyrafiego wzrostu chłopak wyłonił się spośród zgromadzonych i wyszedł na środek dogaszonego już ogniska, oznajmiając, że czas na to, na co wszyscy czekaliśmy. Chociaż byłem mocno oddany zalotnym uczynkom z Gabrielą, postanowiłem na chwilę powstrzymać swe fizyczne żądze i skupić się na tym, co miało zaraz się rozpocząć. Dla podgrzania wewnętrznej atmosfery jeszcze bardziej, postanowiłem wypić na szybko dwie kolejki czegoś, co w smaku przypominało bardziej spirytus z domieszką bliżej nieokreślonych substancji, niż wódkę.

Wtedy ujrzałem coś, co nie sposób wyjaśnić niczym innym, niż najprostszym i najdosadniejszym zarówno opisem. Ścieżka prowadząca do naszego miejsca miała mniej więcej dwadzieścia metrów, a na jej końcu właśnie pojawiło się kąsająco mocne światło. Zasłoniłem oczy, sądząc iż może upity zawczasu alkohol źle działa na moje źrenice, lecz po chwili doszedłem do wniosku, że to niemożliwe – nigdy nie miałem światłowstrętu. Przemogłem się więc i zerknąłem jeszcze raz na drogę; intensywność światła zelżała, zezwalając na dojście do wniosku, iż w naszą stronę zbliżają się Iza i Andrzej. Niosą w dłoniach dwie, niemal złączone ze sobą, elektryczne lampy.

Ich obecność przeszyła mnie bliżej nieokreślonym uczuciem. Niemałego przestrachu doświadczyła Gabriela – aż przylgnęła do mojego ramienia; ciężko zdać sobie sprawę, jak szybko i intensywnie tak błaha z pozoru czynność potrafi podniecić nastolatka. Śnieżnobiałe włosy mignęły po chwili obok mojej twarzy, gubiąc gdzieś w tłumie niskiego towarzysza. Gdy Iza dołączyła do Jaśmina – mieli między sobą ognisko – ten oznajmił, spoglądając jednocześnie na Gabriele i inne, pokryte półcieniem twarze uczestników tego spotkania, że właśnie taki był zamiar ceremonialnego wejścia – wzbudzenie pierwszej nutki strachu.

Wtedy właśnie, w oczach Izy i Jaśmina, dostrzegłem scenę wijących się chaotycznie ogników. Wiedziałem już, iż historie, które będą opowiedziane dzisiejszego wieczoru, nie zostaną nigdy puszczone w wieczorynkach.

Mógłbym zacząć przytaczać je właśnie tutaj. Pisać o tym, jak na przemian Iza i Jaśmin zabierali głos. Jak ich opowieści o nieznanych mi dotąd mitologicznych miejscach, zdarzeniach i stworach materializowały się w mojej głowie. Nie starczyłoby mi jednak czasu na takowe działanie, bowiem czuje, iż rozwiązłość winna towarzyszyć jedynie tym częściom tekstu, które są związane z koszmarem wspomnianej, lipcowej nocy. Tak więc – będę mówił tutaj jedynie za siebie – w mojej głowie zapadła szczególnie historia o Le’Ractu, lecz była ona przytoczona na tyle szybko i pobieżne, że nie sposób było wtedy wysnuć z niej więcej niż to, co w ostatnich słowach wymamrotał Jaśmin, a co jawnie przeszyło zgrozą nie tylko mnie i Gabriele, lecz również resztę uczestników ówczesnego słuchowiska.

Nie jestem jednak pewny, co stało się w tamtym czasie z Ignacym i Andrzejem, bowiem gdy treści historii zeszły na te najbardziej mnie ciekawiące – ich już nie potrafiłem odnaleźć wzrokiem.

Doszukać się również nie mogłem prawdziwego, druzgoczącego wpływu wypowiedzi żyrafiego wzrostu chłopaka na me myśli – poczęły one powtarzać, tak samo jak i je pierwotnie recytujący, następujący zwrot: Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc!

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP dwa lata temu
    Bardzo ciekawe i napisane takim recytatorskim językiem.
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Dziękuję za opinie - zachęcam do przeczytania kolejnej części :)
  • MKP dwa lata temu
    PawelRzeszowiak
    Bedzie czytana:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania