Poprzednie częściZakon Kultywatorów [1/5]

Zakon Kultywatorów [5/5]

Wiecie co było w tym wszystkim najdziwniejsze? Resztę ferii i kolejne miesiące aż do wakacji spędziłem całkowicie normlanie, to jest nie zastanawiałem się nad tym, jak mocno zmieniła się moja percepcja postrzegania Zakonu Kultywatorów. Przestały przerażać mnie plugawe ceremonie, chociaż nie było ich tak wiele. Nie zastanawiałem się nad faktem regularnie traconej świadomości w czasie obrzędów; w zasadzie nie interesowało mnie to, co się ze mną wtedy dzieje, ponieważ liczył się rezultat.

Najważniejsze było połączenie z tym, co nieosiągalne dla większości śmiertelników; byłem już bardzo blisko tego stanu, co zgodnie potwierdzali wszyscy wyżsi rangą zakonnicy. Iza, Jaśmin, Ignacy i Andrzej ochoczo dopingowali mi w nikczemnych uczynkach o charakterze jeszcze ohydniejszym od tego, który popełniłem podczas czwartego tygodnia lutego. W zasadzie szliśmy z Gabrielą prosto po trupach do celu; niezależnie od tego, czy mowa była o kocie, psie czy innym zwierzęciu z grupy akceptowalnej przez wyższą siłę. Byliśmy pobieżnie informowani o tym, że finalna próba okaże się najcięższą – i to nie z powodu faktu zabicia kolejnego ssaka; to nas nie przerażało, bowiem do wakacji wszystko co czyniliśmy podczas nocnych schadzek wypruło z nas ostatnie resztki empatii.

Nie dziwota więc, że rodzice i kadra pedagogiczna zauważyli wyraźne zmiany w naszym zachowaniu. Gdyby jeszcze skończyło się to na niskich wynikach w szkole czy też narastającej psychopatii, pół biedy – oceny da się poprawić a umysł podreperować u odpowiednich specjalistów.

Co jednak w wypadku, gdy na przestrzeni kilku miesięcy ciało ludzkie staje się papirusem w rękach przedziwnego i nikczemnego pisarza, tym bardziej zbrzydłego im więcej znaków pozostawia na stopach, łydkach, udach, brzuchu, ramionach i plecach. Szatańskie pióro przepełnione krwistym atramentem nie poprzestawało w swej pracy choćby na dzień; budząc się bowiem każdego ranka sprawdzałem w jakim to miejscu pojawi się nowy napis, kształt czy obraz – a jak mocno wysilałbym swe szare komórki do pracy, nie jestem w stanie opisać ich w zrozumiały dla przeciętnego człowieka sposób.

To trzeba by zobaczyć. Te bezczelne ciągli liczb, liter i znaków wydających się losowo obejmować co nowy kształt i obraz naniesiony na jeszcze tak do niedawna piękne, młode ciało. Wszystko jednak pozostawało w ukryciu, bowiem każdą ze splugawionych części byłem w stanie zakryć bez większych problemów; o sposobach na to nie będę się tutaj zagłębiał. Nie bolał mnie sam proces powstawania – jak to nazywali podczas obrzędów – dzieła na mym ciele; Gabriela również nie odczuwała bólu, lecz była do szpiku kości przestraszona pierwszego dnia, gdy piekielny pomiot narysował na jej łokciach wijącą się żmije, która co tylko zerknąć przemieniała się w poświatę dziwnie prezentującego się księdza Marka.

Z ręką na sercu muszę przyznać, że i ja, gdy tylko wokół mego pępka zawinął się czarny kształt z syczącym jęzorem, nie raz i nie dwa dostrzegłem w nim posturę byłego katechety. Sługa boży niedługo po pamiętnym, lutowym kazaniu zrezygnował z nauki w szkole oraz zażądał bezzwłocznego przeniesienia do innej parafii. Dopiero jakiś czas po spędzającej mi sen z powiek lipcowej nocy postanowiłem się do niego odezwać i opowiedzieć mu wszystko to, co wydarzyło się w związku ze sprawą Zakonu Kultywatorów.

Myślę że w tym miejscu muszę przejść do samego sedna sprawy. Czuje już dosadnie, jak od zapisanych dotąd stronnic mierzwi mym ciałem bliżej nieokreślona siła, narastająca z każdym kolejnym zdaniem. Tak więc należy jak najszybciej zakończyć tę plugawą opowieść, ponieważ w mych najśmielszych marzeniach w przyszłości widzę siebie chociaż częściowo poczytalnego, co w ramach postępującej obecnie psychozy wydaje się być śnieniem najodleglejszym z możliwych.

Nastał moment, w którym muszę opisać kluczową, lipcową noc. Zniosę jeszcze jakiś czas szkaradne myśli i zwidy nękające mnie coraz dosadniej, bowiem w tym wypadku nie widzę innej opcji na nawet najmniejsze odkupienie mych okropnych uczynków, niż przekazanie reszcie społeczeństwa w jakie rejony piekielnych odmętów metafizycznych korytarzy za wszelką cenę nie można wkraczać.

Zapewne domyślacie się, co to był za dzień. Lipcowy poranek rozpoczął się dosyć standardowo; mieszkam na wsi a że była sobota – czyli ostatni dzień pracujący dla rolników przed niedzielą – to od rana do późnego popołudnia pomagałem rodzicom w brzoskwiniowym sadzie. Naprawdę wielkie to były owoce, a urodzaj dopisał wyjątkowo w rejonie Sandomierza. Zalany potem wróciłem mniej więcej o piątej po południu do domu, gdzie przygotowałem się do wieczornego wyjścia. Ognisko Zakonu Kultywatorów tym razem miało wyglądać nieco inaczej, bowiem ofiarą miał nie być jakikolwiek oczywisty ssak.

Podekscytowało mnie to do tego stopnia, iż zapomniałem zabrać mojej Gabrysi siatkę świeżo zerwanych owoców; przypomniałem sobie o pozostawionym w ganku pakunku gdy o osiemnastej czekałem już na nieco spóźnioną dziewczynę. Jak tylko ją zobaczyłem, przeszyło mnie uczucie dające się opisać jako mieszanka dziewiczego podniecenia i przenikliwego strachu.

Wyglądała bosko. Ubrana była w zwiewną spódnicę i obcisły top, przez co musiałem angażować niemałe siły, by utrzymać me myśli na faktycznym kursie bulwarowego spotkania. Uszczypnąłem się jednak kilka razy w ramię, bowiem nie potrafiłem uwierzyć, że to, co widzę na twarzy szatynki tak odbiega rozmachem od jej ekstrawaganckiego ubioru. Jej mimika zdawała się sugerować, że obawia się czegoś; gdy jednak spytałem, czy jest w stanie opisać swoje uczucie dosadniej, zbyła mnie machnięciem ręki i stwierdzeniem, że przecież tyle razy wcześniej wszystko się udawało, to czemu teraz miałoby być inaczej.

Trudno mi brnąć w tę historie dalej, niemniej jednak wiem, że płacz i zgrzytanie zębów na nic mi się już zdadzą; nie będę w stanie takimi uczynkami cokolwiek zmienić. W zasadzie nie jestem w stanie wpłynąć na przeszłość, lecz przyszłość…Boże! Przebacz mi, bom nie wiedział, co czynił.

Zjawiliśmy się – jak to na nas przystało – ostatni na bulwarze. Nie było jeszcze ciemno, ponieważ niedawno wybiła siódma wieczorem, tak więc wraz z zaprawionymi już zakonnikami poczęliśmy dyskutować na uboczu. Lampy nie zapaliły się jeszcze i choć mieliśmy całkiem pewny cynk, iż nie zapalą się wcale oraz że za niedługo miejscowa ochrona zastawi wjazd na bulwar, to zachowaliśmy powściągliwość od wykonywania podejrzanych czynności do godziny dwudziestej pierwszej, kiedy to słońce poczęło znikać za horyzontem, pozostawiając nas w morzu bezkresnej ciemności. Zbieranie chrustu w akompaniamencie słabego światła latarek poszło nam sprawnie, a większe konary mieliśmy już poszykowane w docelowym miejscu. Przygotowaliśmy mięsiwo panierowane w sfermentowanej krwi zwierząt uprzednio złożonych w ofierze, co było nie mniej ohydnym uczynkiem, niż wcześniejsze picie tej sczeźniętej, zalatującej alkoholem i psychodelikami cieczy. Już zatem wiecie, co takiego piłem na poprzednich ogniskach, a co obecnie wywołuje w mych kiszkach przerażająco odczuwalne skręty – i choć nie musiałem już wtedy płacić za konsumpcję tych ohydztw, to mimo wszystko przynosiłem ze sobą nawet niewielką flaszkę wódki.

Obecnie jednak od samego spożywania czegoś mającego sporą domieszkę skiśniętej krwi zwierzęcej obrzydza mnie bardziej fakt, że wtedy mi to smakowało. Każdy wychwalał to co spożywał, pomimo tego, że wszyscy wtajemniczeni wiedzieli, co dokładnie ląduje w ich ustach; jedynie testowani żyli w nieświadomości.

Rozłożyliśmy się tak jak zawsze na ziemi, tworząc regularny okrąg. Miejsce obrzędu Zakonu Kultywatorów pozostało niezmienne. Jak tylko usłyszeliśmy ponaglające wrzaski sędziwego ochroniarza skierowane w stronę pozostałych na bulwarze spacerowiczów wiedzieliśmy, że można zaczynać jak tylko Andrzej wróci ze stróżówki – jak zdobywał takie informacje pozostanie jego tajemnicą – z potwierdzeniem braku nocnego oświetlenia.

Tak też się stało około godziny dziesiątej wieczorem. Wszystko wyglądało podobnie jak ostatnimi razy; malowanie białą farmą w akompaniamencie nieziemsko brzmiących podszeptów oraz te opowieści nie z tego wszechświata. Ponownie cząstka mnie uległa zatraceniu, a ja odzyskałem świadomość stojąc jak to miało miejsce na ostatnich ogniskach obok Izy, Jaśmina i Gabrysi. Tym razem jednak trzymałem nóż w dłoni, a nie leżał on na ziemi. Nie było również kozła, kota, psa lub innego zwierzęcia szykowanego na ubój.

Zdziwiło mnie to mocno, bowiem jak już wcześniej wspomniałem, empatii we mnie nie pozostało za grosz, tak więc liczyłem na coś naprawdę porządnego do dźgnięcia. Wtedy obejrzałem się na moją dziewczynę, a ponownie dostrzegłem księdza Marka. Poczułem wtedy niewystępujące od wielu miesięcy wahanie. W tej niedającej się określić posturze katechety było coś…finalnie ostrzegającego. Niemniej jednak obraz zniknął tak szybko jak się pojawił. Zastąpiła go twarz Gabrieli, która zmieszana faktem braku istoty do wypatroszenia nie mniej niż ja, poczęła dopytywać Izę i Jaśmina o wyjaśnienia.

Począłem ją uspokajać, bowiem wiedziałem, że nie zawsze uda się na czas dostarczyć przedmiot ofiarny. Wtedy głos zabrali Iza i Jaśmin, szepcząc z początku, a potem mówiąc coraz głośniej te przerażające słowa: Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! Le’Ractu, kaec ombc! D’ef o pople mst b’cped!

Opanował mnie euforyczny stan; liczyłem złudnie na mający nastąpić zaraz kontakt z niedającym się opisać pomiotem nie z tej ziemi. Ściskałem w dłoni nóż i wodziłem hipnotycznie wzrokiem od Gabrysi po recytującą dwójkę prowadzących obrzęd.

Wtedy padły słowa w mowie ludzkiej. Dowiedziałem się, że aby finalnie dostąpić zaszczytu kontaktu z Le’Ractu, muszę poznać treść wypowiadanych, pradawnych słów oraz wykonać ostatnią, największą próbę razem z moją lubą.

Bez wahania przytaknęliśmy głową, lecz nasza werbalna zgodna nie miała już wtedy żadnego znaczenia. Byliśmy w połowicznym transie, wciągnięci nieopisanie wielką, chorą radością w obrzęd mający wchodzić w skład tych szczególnie istotnych dla Zakonu Kultywatorów. Nie zwracaliśmy uwagi na siedzących wokół ludzi, choć dało się słyszeć chore, podniecające jęki dobiegające z każdej strony. Wszystko ucichło, gdy Iza z Jaśminem podnieśli dłoń by dać znak, że właśnie nastąpi tłumaczenie piekielnych wyrazów. Brzmiało ono tak: Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Le’Ractu, koniec bliski! Śmierć człowiecza musi zostać dokonana!

W tym miejscu uczułem, jak krew w mych żyłach zamienia się w rozpaloną do czerwoności magmę; upuściłem nóż na ziemię ze świadomością, że wraz z Gabrielą musiałbym kogoś zabić. Oznajmiłem, że nie mogę tego zrobić; nie darowałbym sobie do końca życia. Iza z Jaśminem wymienili przenikliwe, długie spojrzenie i utkwili wzrok w mojej dziewczynie. To, o co ją spytali, dźwięczy w mej głowie zawsze, gdy tylko wracam myślami do szatynki. Czy jesteś gotowa zginąć, by dostąpić łaski Le’Ractu? Gdyby nie fakt, że obrzydliwe, zjedzone uprzednio treści zablokowały mój żołądek skutecznie, zwymiotowałbym na ziemię. W tej jednej chwili poczułem się oszukany i zmanipulowany. W tej jednej chwili doszedłem do wniosku, że taki był ich cel od początku – zabić człowieka, a ja miałem być nośnikiem ich woli.

Gabrysia z osłupieniem zaprzeczyła pytaniu i nie potrafiła nic więcej powiedzieć. Spoglądała z niedowierzaniem na prowadzących obrzęd, a jej oczy momentalnie zamieniały się w wijące się chaotycznie ogniki. Ona sama z każdą sekundą kołysała się coraz bardziej, aż wreszcie uklękła, by położyć się na przygotowanym uprzednio kozim futrze.

Rzekła wtedy do mnie, bym się nie wahał. Przecież tak pragnąłeś spotkania z Le’Ractu. Masz je w zasięgu ręki, wystarczy jedynie ostatni krok. Wtedy spojrzałem na Izę i Jaśmina; dostrzegłem w odbiciu ich sylwetek siebie samego. Miałem oczy dokładnie takie same, co Gabriela. Moja dłoń chwyta ząbkowany nóż i powędrowała w stronę grdyki dziewczyny. Poczułem, ja szatynka swoją dłonią próbuje pomóc mi dokonać tego, co już w tamtym momencie musiało być przesądzone.

Część mych mięśni pchało ostry koniec ku szyi dziewczyny, podczas gdy pozostała jeszcze, racjonalna porcja muskulatury starała się wypuścić narzędzie z rąk. Zamknąłem oczy sądząc, że w ten sposób będę w stanie skupić się na tym, by nie dopuścić do tragedii. Mijały sekundy a ja czułem, jak przemieniam się w coś nieopisanego. Jak ulatuje cząstka mnie, a w ekranach zamkniętych powiek widzę istotę, która musi być tym, z kim tak bardzo pragnąłem do niedawna nawiązać kontakt.

Wtedy poczułem ciepło rozlewające się po mych palcach. Pomyślałem, że to musi być jedno z odczuć towarzyszące spotkaniu z Le’Ractu. Widziałem go wtedy wyraźnie, lecz jak mocno nie siliłbym umysłu obecnie, nie jestem sobie w stanie przypomnieć niczego, co dotyczyłoby jego wyglądu. Następnie usłyszałem ciche chlupotanie; czyżby Wisła wezbrała i wdarła się w rejony obrzędowego miejsca?

Otworzyłem oczy i momentalnie tego pożałowałem. Gabriela patrzyła beznamiętnie przed siebie, leżąc bezładnie na bordowym od krwi futrze. Nie ruszała się, a jedyny dźwięk generowała sącząca się, ciepłą ciecz.

Po chwili poczułem, jak coś na mej skórze się niemiłosiernie wije. Widziałem jeszcze, jak nieokreślonego rodzaju znaki, kształty i obrazy z ciała mojej niedawnej dziewczyny parują przez jej ubranie i wzlatują w przestrzeń, w którą również i ja począłem powoli wzlatywać. Dziesięć metrów, sto, dwieście, tysiąc. Z wysokości niewytłumaczalnym sposobem wyraźnie widziałem, jak sylwetki kultywatorów przemieniają się w jeden wielki, wijący się organizm, a następnie zaczynają pochłaniać okoliczną przestrzeń, materie i czas.

A ja zacząłem spadać. Wokół mnie była czarna pustka, pode mną wił się kształt zmieniający się powoli w jedną z widzianych wcześniej, ohydnych figur przestrzennych nieznanego pochodzenia. Gdy wreszcie znalazłem się obok ciała Gabriela byłem przekonany, że oddycha. Jej klatka unosiła się i opadała do momentu, gdy wszystko zalał czarny, ohydnie i nachalnie wypełniający wszystko pomiot.

Pamiętam, że obudziłem się kolejnego dnia w łóżku bez budzika; serce dudniło mi tak mocno, że zacząłem obawiać się, iż zbudzi resztę domowników. Czułem, że zrobiłem coś okropnego. Pamiętałem – jak mi się wydawało – najważniejsze momenty, razem z moim zasługującym na najgorszą karę czynem.

Wtedy też do mych myśli napłynęła wiadomość nie z tej ziemi, której nie byłem w stanie odrzucić. Wiedziałem targany emocjami, że to jedyna droga. Zostało mi wytłumaczone, że wszystko będzie dobrze i wszystko pozostanie w ramach Zakonu Kultywatorów, jeżeli tylko ja postanowię trzymać gębę na kłódkę.

Stosowałem się do tej diabelskiej rady tak długo, jak tylko mój umysł mi na to zezwalał. Ale właśnie dzisiaj, po przemyśleniu wszystkie ponownie, stwierdzam, iż postąpiłem słusznie, spisując dzieje najstraszniejszego okresu mego życia na tych kartkach papieru. Nie wybaczę sobie nikt mych nikczemnych uczynków; kara nie może mnie ominąć, lecz dla reszty ludzi mających zapędy okultystyczne niech ta opowieść będzie przestrogą.

Za nic nie można dać się zahipnotyzować. Za nic nie można zabić drugiego człowieka. Za nic nie można nawiązać realnego połączenia z Le’Ractu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP ponad rok temu
    "Trudno mi brnąć w tę historie dalej" - historię
    "lecz przyszłość…Boże!" - spacja przed Boże
    "Nie wybaczę sobie nikt mych nikczemnych uczynków; " - to nikt nie pasuje.

    Opis ostatniej ofiary jest bardzo dobry, gratulacje.
    Miło było czytać każda cześć, ale końcówka tej oddaje klimat okultyzmu.
  • PawelRzeszowiak ponad rok temu
    Dziękuję za opinie i wytrwałość w czytaniu!
    Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania