Poprzednie częściZakon Kultywatorów [1/5]

Zakon Kultywatorów [4/5]

Obudziłem się łapiąc nerwowo powietrze i już wtedy do mych szarych komórek dotarło, że nastał dzień drugiego ogniska. Moje serce jednak zostało poddane pierwszej poważnej presji tego dnia podczas porannego, rodzinnego śniadania. Rodzice nie potrafili zrozumieć, dlaczego zrezygnowałem z wyjazdu i ponieważ zaliczkę za kolonię dało się wycofać bez utraty jakiejkolwiek kwoty, to zapewne jedynie dlatego nasza dyskusja przerodziła się w kłótnie bez rękoczynów.

Wszystko miało rozpocząć się o podobnej godzinie co ostatnio, lecz ze względu na fakt wcześniejszego zachodu słońca w lutym niż w październiku, postanowiłem wyjechać o piętnastej moim jednośladem i skierować się w stronę bloku Gabrieli. Między nami układało się naprawdę dobrze i choć chciałbym napisać więcej o łączącym nas wtedy uczuciu, nie zniosę drapiącego mnie zewsząd poczucia winy, które tym bardziej nasila się, im bliżej jestem opisem feralnej, lipcowej nocy.

Przerażająca wydaję się też postawa księdza Marka podczas niedzielnej mszy świętej w katedralnym kościele, poprzedzającej dzień drugiego spotkania z tajemniczą zgrają kultywatorów. Siedziałem jak zawsze w ostatniej ławce razem z ojcem, podczas gdy mama z rodzeństwem w jednej z pierwszych. Nie to bym się wstydził czy też bał podjęcia jakiejkolwiek interakcji w czasie kazania dla dzieci i młodzieży. Znużyło mnie do cna cotygodniowe słuchanie archaicznych i abstrakcyjnie nierealnych treści wypowiadanych z ust kapłanów, tak więc za aprobatą taty zajmowaliśmy ławkę najbliżej głównych, tylnych drzwi. Pierwsza część nabożeństwa minęła normalnie – nie dostrzegłem w niej jakichkolwiek oznak wskazujących na nieuzasadnione odejście od normy. Gdy jednak tylko na mównicę wszedł katecheta uczący mnie religii, zamarłem z wzrokiem wlepionym w jego rozmytą przez wszechobejmującą jasność świec sylwetkę.

Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, iż mój hipnotyczny stan wynikać może z niepotwierdzonego daru jasnowidzenia bądź był zwykłym zbiegiem okoliczności. Z obecnej perspektywy jestem niemal pewny, że chodzi o to drugie, bowiem gdybym wtedy wiedział, przed czym kapłan starał się ostrzec wiernych – a co do mych uszu nie docierało – postąpiłbym inaczej zmieniającej mnie do cna lipcowej nocy.

Kazanie jak się potem okazało – zweryfikowałem to zarówno z rodzicami jak i z rodzeństwem – traktujące o nieuleganiu niszczącym człowieka pokusom oraz o trzymaniu się z dala od wszelkiej maści pogańskich obrzędów było dla mnie niesłyszalne, a to co docierało z ust rozpalającego się światłem zbliżonym do tego generowanego przez dwie elektryczne lampy ubiegłorocznej nocy katechety brzmiało jak nocne, ohydne podszepty nieokreślonej maści dobiegające zza przysłoniętego okna. Owym słowom nie sposób nadać piśmienny charakter, lecz brzmieniem przypominały pewne treści wypowiedziane przez Jaśmina, na których myśl trwoga przegryza me trzewia każdorazowo.

Coś w mej głowie namieszało podczas owego kazania bądź też na jaw wyszły niewyśnione, czarne scenariusze dające nowe światło na Zakon Kultywatorów – jaka by jednak prawda nie była, muszę wrócić do momentu, gdy z moją szatynką dotarłem na bulwar sandomierski.

Było już po siedemnastej, tak więc zmrok przykrył kwitnącą latem roślinność niczym dziurawy, czarny koc narzucony na białe prześcieradło – bowiem tu i ówdzie przebijał się nieśmiały blask miejskich latarni. Nie wiedzieliśmy w jakiej części owładniętego niemal całkowitym mrokiem miejsca nad Wisła ma odbyć się kolejne ognisko, lecz po chwili przypatrywania się dostrzegliśmy, że dokładnie w tym samym, co uprzednio – zakątku na skraju bulwaru, który leżał w zalesionej części terenu łączącej się z tą przystosowaną do turystycznego użytku. Tam właśnie tlił się ledwie widoczny stos patyków, w stronę którego niezwłocznie postanowiliśmy się udać.

Z każdym krokiem przybliżającym mnie do miejsca, gdzie za chwilę miał zacząć się faktyczny – tym razem jedynie dla zweryfikowanych pozytywnie osób – spektakl czynności towarzyskich i mitologicznych, moje serce biło coraz mocniej. Zastanawiałem się przez moment jak teraz czuje się Gabrysia. Czy jej najważniejszy mięsień w ciele również wali jak oszalały? Czy też, pomimo wcześniejszych wyjaśnień Ignacego dających jasny, okultystyczny obraz przyszłych godzin, boi się tak samo jak ja, jednocześnie będąc pchana do przodu tym strachem, który nakazuje dowiedzieć się, o co tutaj tak naprawdę chodzi?

Nie zdążyłem jednak jej spytać, bowiem z krzaków okalających dróżkę, którą szedłem wraz z moją lubą wyłonił się pomalowany białą farbą człowiek o niskiej i szpakowatej posturze. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to Andrzej, którzy począł nam tłumaczyć, byśmy prędko zeszli z bieżącej, głównej ścieżki i poszli za nim do miejsca docelowego. Przeszyła mnie wtedy niedająca się opisać trwoga; jego oczy zdawały się być odbiciem lustrzanym tych Ignasia, które widziałem w ostatni piątek, pełne wierzgających się, skumulowanych iskier.

Tajemnicza, niedająca się określić słowami siła pchała mnie do przodu i sprawiała, że coraz bardziej chciałem zagłębić się w to, przed czym obecnie wzdrygam się na samą myśl. Jak tylko postąpiliśmy kilka korków za zapewne najbliższym przyjacielem – bądź też adoratorem – Izy, zewsząd otoczyła nas leszczyna, która swymi mrocznymi kształtami poczęła napawać mnie strachem. Za namową przewodnika zostawiłem rower na końcu ścieżki, z której już dobrze było widać, iż zgromadzonych obecnie osób wokół tlącego się z wolna źródła ognia jest ponad dwa razy mniej niż poprzednio.

Nie zdziwił mnie ten fakt ani trochę; w końcu to normalne, że podczas procesu jakiejkolwiek walidacji łączna, końcowa liczba pozytywnych przypadków może być w najbardziej optymistycznym przypadku równa totalnej licznie badanych obiektów, lub też mniejsza. Drugi scenariusz jest najbardziej prawdopodobny i tak też stało się tym razem; niektóre z twarzy zacząłem rozpoznawać, gdy Andrzej prowadził mnie i Gabriele na nasze miejsce do siedzenia. Dostrzegłem Radkowskiego; umalowany był tą samą farbą co prowadzący nas chłopak. Jak się zaraz okaże, każdy był potraktowany identycznym kolorem; z wyjątkiem Izy i Jaśmina, których za żadne skarby świata nie potrafiłem dostrzec w grupie niespełna dziesięciu osób.

Usiedliśmy więc tak, że tworzyliśmy z resztą kultywatorów niemal idealny okrąg, w środku którego z coraz to większą odwagą wiły się pomarańczowe płomienie ognia. Naprzeciwko mnie zasiadł Radkowski z Andrzejem. Dało się odczuć zapach mięsiwa panierowanego w bliżej nieokreślonej substancji. Ktoś szeptał, ktoś otwierał jakiś trunek, ktoś z ekscytacją przecierał ręce. Po chwili zostaliśmy poczęstowani bliżej nieokreślonym napitkiem; byłem jednak pewien, że zawiera wysokie ilości psychoaktywnych substancji, ponieważ po niespełna kilku łykach mój stan zaczął przypominać ten podczas październikowej nocy.

Nie bałem się jednak utraty świadomości czy też uświadczenia ewentualnych, niewidzialnych dla innych scen. Wiedziałem już, że tutaj chodzi o coś więcej, niż zwykłe bajdurzenie. Minęło około dziesięciu minut i upiliśmy wraz z Gabrysią nasze mikstury do końca. Wtedy też Ignacy podniósł się z miejsca i począł podchodzić do każdego z uczestników, szepcząc im coś na ucho. Gdy przyszła moja kolej, przeraził mnie fakt mojej pozytywnej reakcji na wypowiedziane przez Radkowskiego słowa bardziej, niż sama, obłudna treść wiadomości: Le’Ractu, kaec ombc! D’ef o pople mst b’cped!

Byłem już niemal pewny, że w pamiętną sobotę ubiegłego roku nie pomyliłem się co do ostatniego opowiadania. Choć do głowy poczęły przychodzić mi inne wytłumaczenia takiego stanu rzeczy – takie jak fakt silnego, psychotropowego działania prowiantu spożytego wtedy i dzisiaj – to jednak nie potrafiłem uwierzyć, że ludzki umysł jest w stanie wygenerować tak ohydnie brzmiące treści będąc pod wpływem jakiejkolwiek znanej człowiekowi używki.

Jednak po głębszym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że nie chciałem dopuścić do siebie faktu nierealności wszystkiego co związane z Zakonem Kultywatorów. Rosnąca chęć poznania tego, co może istnieć poza wymiarami naszego świata, a łączyć się z ziemskimi istotami w momencie odpowiednio zaanonsowanych obrzędów, napawała mnie rosnącą rządzą wejścia w świat metafizycznych tajemnic.

Wydawało mi się, że Ignacy powiedział to samo do Gabrysi i innych, lecz nie mogłem być tego pewien. Jej twarz – tak jak i reszty – przybrała biały kolor; po chwili zorientowałem się, że hipnotyczne słowa Radkowskiego umożliwiły mu obejście mych percepcyjnych zmysłów i potraktowanie mojej twarzy farbą wiadomego koloru, która teraz spływała z mych policzków wolno na ziemię.

Nie przeraził mnie fakt utraty chwilowej świadomości, tak jak to miało miejsce kiedyś, gdy zbudziłem się zlany zimnym potem. Zacząłem uświadamiać sobie tajemniczą, potężną moc jaką mogli dzierżyć wyznawcy Zakonu Kultywatorów; sam zapragnąłem wejść w to całe wydawałoby się szaleństwo z pełną premedytacją. Gdy łysy przyjaciel zakończył swój obchód i powrócił na miejsce, spytałem Gabrysi, czy nie tylko wie na co się pisze – tutaj już nie miałem wątpliwości. Chodziło mi bardziej o fakt odczuwania tego, co może nadejść. Czy ją też przeszywa z wolna narastająca mroczna energia, niedająca ująć się w znane człowiekowi słowa, a stanowiąca istotę szybkiego pędu wiatru podczas nocnej wichury, skrzeczenia ohydnej istoty nieludzkiej oraz skwierczenia magmy wydobywającej się na powierzchnie.

Odpowiedziała mi stanowczym skinieniem głowy; nasze dłonie złączyły się. Wiedziałem już wtedy, że na cokolwiek czekamy, to wycofać się już nie sposób. Wiedziałem dobrze, jakie są konsekwencje niesubordynacji. Zastanawiałem się jednak, czy bardziej przerażająca jest śmierć czy poznanie brzmiącego nieznośnie znaczenia tajemniczych słów, wypowiedzianych niegdyś przez Jaśmina, a przed chwilą wylewających się – jednak nieco zmodyfikowanych względem pierwowzoru – z ust Radkowskiego.

Dobry boże! Gdybym wtedy wiedział, do czego to wszystko doprowadzi, przywiązałbym sobie do stóp stukilowy kamień i skoczył do pobliskiej rzeki, by zakończyć własny żywot z ostatnim tchnieniem godności w płucach!

W tym momencie dało się wyczuć unoszącą się w powietrzu ciężką atmosferę; niemal tak gęstą, iż uniemożliwiała oddychanie. Mogło to być spowodowanie wzniecającym się coraz bardziej ogniskiem, które podsypane bliżej nieokreśloną roślinnością niosło na okolice białe gryzmoły dymu. Mnie się jednak wydaje, że za mroczny, ściskająca mi jelita klimat odpowiadała dwójka ubranych w białe szaty przybyszów. Ich twarze zostały przybarwione identycznie co nasze, z tą jednak różnicą, iż w ich oczach widać było chaotyczny taniec piekielnych ogników.

Stanęli pośrodku okręgu tak, by mieć ognisko między sobą i zaczęli inwokować nieznane mi słowa. Dałbym sobie rękę uciąć, że nie tak brzmiał ich głos jeszcze kilka miesięcy temu. Zmienił się diametralnie; zdawało się wręcz, że to ich ciała tam stoją i to oni wykonują dziwne ruchy rękoma w powietrzu, lecz ich krtań została owładnięta czymś iście piekielnym. Czymś nie z tej ziemi, nadzwyczaj przyciągającym uwagę i pozbawiającym człowieka świadomości w kilka sekund.

Praktycznie całość szatańskich słów przepadła w czeluści mej niepamięci. Świadomość odzyskałem dopiero, gdy za namową cichych lecz złowieszczych podszeptów znalazłem się nagle obok białowłosej i żyrafiego wzrostu chłopaka. Trzymali oni rogatego, zarośniętego kozła. Był nieco umorusany w błocie, lecz nie wierzgał się ani trochę. Nie odzyskałem pamięci w tak krótkim czasie – i w cale fakt niewiedzy mi nie przeszkadzał – lecz domyślałem się, co należy uczynić z ząbkowanym nożem leżącym na ziemi i ślepo patrzącym na mnie zwierzęciem. Słyszałem w międzyczasie, że jest to konieczne w celu dalszego wtajemniczenia się w Zakon Kultywatorów. Po chwili została przywołana do mnie Gabriela, która nie wyglądała na osobę wyrwaną z hipnotycznej niemocy; była bardziej ciekawa i podekscytowana, niż przestraszona. Razem z nią miałem chwycić nóż, który teraz wyglądał niczym wijąca się żmija, a po chwili począł przybierać kształty nieludzkich i ohydnych figur przestrzennych; zmieniał się bowiem z każdym mrugnięciem, raz wyglądał jak niepełny kwadrat, potem jak wybrzuszony prostokąt, jeszcze później niczym kula z podoczepianymi rombami.

Słysząc zewsząd entuzjastyczne zachęty postanowiłem samemu schylić się po ostre narzędzie. Gdy wróciłem do wyprostowanej pozycji i spojrzałem w oczy Gabrieli, chcąc doszukać się w nich pełnej świadomości rzeczy, które mają za chwilę się wydarzyć – dostrzegłem coś, co wykręciło mi potężnie kiszki. Ksiądz Marek przez nie więcej niż sekundę zastąpił postać mej lubej, a w jego oczach dostrzegłem przezorną wiadomość, która wtedy – przez ułamek chwili – wydała mi się bardzo istotna do rozwikłania.

Nie zostało mi jednak dane zagłębić się w ten tajemniczy, metafizyczny fenomen teleportacji – choć zapłaciłbym teraz wiele, by wtedy myśleć inaczej. Kozioł zaczął nagle głośno beczeć i wierzgać się na boki, a Iza i Jaśmin z drewnianą atrapą noża poczęli instruować nas, co należy poczynić dalej, ledwie utrzymując w ryzach biały kształt.

Przełknąłem ślinę i po chwili złapałem się za kostkę; zwierzę kopnęło mnie racicą z niezwykłą siłą. Wyrywało się coraz bardziej, a ja pozbawiony już wtedy ludzkich odczuć empatii, spojrzałem w oczy kozła z ohydną myślą. Jak to jest czuć na rękach ciepłą krew utożsamianego z piekielną symboliką zwierzęcia?

Nie potrafiłem jej wypędzić z głowy. Po chwili jednak nie było takiej potrzeby; na ręce trzymającej nóż poczułem dotyk kobiecych dłoni. Gabriela była zdecydowania tak samo jak ja.

Ostrze zanurzyło się w gardle kozła aż po samą rękojeść. Jego beczenie przerodziło się w rzeźniczy kwik, który trwał niespełna kilka sekund. Następnie – w akompaniamencie bordowych strumieni rozlewających się na wszystkie strony – cielsko padło na ziemie, połową ciała lądując w rozgrzanym ognisku.

Powietrze momentalnie przeszył zapach świeżej krwi i nadpalonej skóry zwierzęcia. Ja natomiast poznałem odpowiedź na zadane w myślach uprzednio pytanie; satysfakcja ze współuczestnictwa w tym bluźnierczym obrzędzie wypełniła mnie po brzegi.

Następne częściZakon Kultywatorów [5/5]

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP dwa lata temu
    "Rodzice nie potrafili zrozumieć dlaczego zrezygnowałem z wyjazdu i ponieważ zaliczkę za kolonię dało się wycofać bez utraty jakiejkolwiek kwoty to zapewne jedynie dlatego nasza dyskusja przerodziła się w kłótnie bez rękoczynów." - ten fragment należałoby przeredagować. Może tak "...i tylko, dlatego iż zaliczkę na kolonię dało się wycofać bez straty, nasz dyskusja zakończyła się na kłótni bez rekoczynów"

    "tajemnicza zgrają kultywatorów" - tajemniczą

    "dróżkę którą" - przecinek

    "Jak tylko postąpiliśmy kilka korków za zapewne najbliższym przyjacielem – bądź też adoratorem trzymanym na orbicie – Izy," - jak wywalisz trzymam na orbicie to według mnie lepiej brzmi

    "samą farba" - farbą

    Pozdrawiam i czekam na finał
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Dziękuję za wyszczególnienie błędów!
    Finał za kilka dni :)
  • LBnDrabble dwa lata temu
    Zapraszamy do wzięcia udziału w kolejnej - 47 edycji LBnDrabble

    Poncki - Zwycięzca poprzedniej Bitwy proponuje tematy:

    1) W pogoni za spadającymi kartkami kalendarza
    2) Podróż w nieznane

    Termin zakończenia jest - (11.12.2022).

    Więcej na Forum:
    ttps://www.opowi.pl/forum/lbnd47-w1538/
    I na Profilu w zakładce O mnie:
    https://www.opowi.pl/profil/lbndrabble/

    Literkowa

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania