Charyzmatyk II - Wyspa Kukułek, rozdział 8

Sylvie nie wiedziała, ile potrzeba doświadczenia jako egzorcystka, by któregoś ranka po prostu się obudzić. Może była za młoda, może jeszcze za bardzo podchodziła pod akademika niż praktyka, za mało przeżyła pracy w polu. Nie była jeszcze znieczulona, nie zobaczyła żadnych okropieństw, które przesunęłyby granice poza ten tajemniczy punkt, zza którego się już nie wraca.

           Punkt, który z pewnością już minął Koen. I Dorian. I wielu innych, którzy byli w stanie po prostu otworzyć oczy o poranku, nie obawiając się, że zobaczą kogoś tuż obok łóżka.

           Dlatego Sylvie zawsze, kiedy się budziła, najpierw witała przytulną ciemność za zamkniętymi powiekami. Wypuszczała duchowe czujki dookoła, badając ostrożnie pokój i dopiero, kiedy upewniła się, że nikogo – martwego, żywego, paranormalnego – nie było w pokoju, decydowała się spojrzeć na świat.

           Pokój był pusty.

           W powietrzu unosił się zapach jeziora, która dalej parowało z jej ubrań, rozwieszone na przypadkowo wybranych meblach. Czuła też igliwie, odrobinę żywicy, gdzieś pomiędzy zaplątał się lekki posmak krwi Koena.

           Była głupia, że chciała tam jechać. Ale musiała zobaczyć. Relacje Strassa nie były wiarygodne, musiała zobaczyć. Przekonać się samemu, ocenić sytuację, zbadać zjawisko. Sięgnęła po notatnik na stoliku nocnym, wstydliwie sama przed sobą przykrywając się pościelą. Wyprawa na Wyspę Kukułek nie była jedyną głupią rzeczą, którą zrobiła – niezabranie żadnych ubrań i założenie, że to zaledwie jednodniowa robota również było z jej strony przejawem arogancji i buty. Dwie rzeczy, za które opieprzyła Koena jeszcze tej samej nocy.

           Ani myślała go przeprosić.

           I nienawidziła spać nago.

           Zerknęła szybko w notatnik – plamki krwi i zaschnięte kręgi po mokrych palcach zdobiły część kartek, rozmazując też atrament. Wszystko było jednak czytelne i jednocześnie niejasne. Nienawidziła notować w pośpiechu – uwielbiała skróty myślowe, ale nigdy potem nie była w stanie przypomnieć sobie, o co jej chodziło.

           Odrzuciła notatnik, wstała i pospiesznie pozbierała ciuchy z pokoju, jakby bała się, że ktoś ją zobaczy – żywy czy umarły, wolała, by obie grupy uszanowały jej prywatność. Odzież zdążyła nieco zesztywnieć, ale dała radę jakoś ją na siebie wciągnąć. Całą siłą woli ignorowała fakt, że materiał przesiąknął wydarzeniami zeszłego wieczoru i wydawał się cięższy, szorstki i bardziej nieprzyjemny, niż powinien. Zupełnie jakby wspomnienia i przeżycia były kurzem, który na nich osiadł i ani myślał puścić przed praniem.

           Kurzem tak ciężkim, że mógłby być wykonany z ołowiu.

           Obmyła się szybko w zlewie, znów żałując lekkomyślności i tęskniąc za kosmetyczką, którą zostawiła w mieście. Z pokoju wyszła cichaczem – miała nadzieję, że zdąży odwiesić kluczyk zanim recepcjonista, dozorca, ktokolwiek stał za ladą, się obudzi.

           Była siódma rano. I przeliczyła się.

           Koen siedział na podłodze, blady jak trup. W jednej dłoni miał rewolwer. W drugiej kubek z kawą, trzymany przy twarzy, tak, by jej zapach trafiał prosto w nozdrza. Nie widziała jeszcze, by kiedykolwiek tak robił. Jego ciuchy wyglądały, jakby nie zdejmował ich całą noc.

           Otworzył oczy. Oczy, które widziały zbyt wiele i były zbyt stare dla tej twarzy.

- Chodźmy coś zjeść - powiedział w sposób, który w żaden sposób nie zachęcał do śniadania. Wyciągnął ku niej dłoń, lecz nie po to, by pomogła mu wstać. Wiedziała co się szykuje.

    Istniała teoria, krążąca tylko wśród niewielkiej grupy Charyzmatyków z Kolektywu Styksu, że każdy egzorcysta posiadał pewne zdolności, które można uznać za równie paranormalne, co istoty, które odsyłali z tego świata. I chociaż tylko procent wśród małej grupy duchołapów wierzył w tę teorię, tak Sylvie na własnych palcach odczuła już kilka razy dziwną umiejętność Koena. Nie wiedziała jednak, czy to ogólne wrażenie, które jej posyłał, czy może jakiś trik - coś w stylu zimnego odczytu u mentalistów - ale za każdym razem miała nieprzyjemne wrażenie, że na tym świecie czai się coś, czego nikt nie jest w stanie pojąć. I zawsze znajduje się tuż nad ramieniem.

    Nawet Strass nie był w stanie do końca wyjaśnić skąd się to wzięło. Z braku lepszego określenia nazywał to “empatią”.

    Za każdym razem, kiedy kogoś dotykał, był w stanie odczuć część emocji, które dana osoba przeżywała. Nic dokładnego, bardziej ogólny zarys - uczuciowy szkic, w jakim ktoś się akurat znajdował. Czasem parę wspomnień, jeśli były wystarczająco silne. Czasem odczucie pierwszego wrażenia względem niego samego. Działało to jednak w obie strony.

    Dlatego Strass raczej unikał kontaktu fizycznego.

    Chwyciła go za dłoń.

 

    ***

 

    Koen nigdy nie postrzegał Sylvie jako uciekinierki. Była raczej jedną z tych osób, które widząc kogoś w środku huraganu, wskakują do środka. Choćby tylko po to, by dowiedzieć się, o co tyle zamieszania. On sam należał bardziej do tej grupa, do której huragany przychodzą samoistnie - nagle budził się w samym środku jakiejś zawieruchy i zastanawiał się, jak się tutaj znalazł i kto za co go karze.

    Ale nie Sylvie. Sylvie zawsze stałaby ostatnia na polu bitwy.

    Tym bardziej przerażało go, że na twarzy miała wypisaną przerażeniem chęć ucieczki.

    Żadne z nich nie było mordercą. Chyba. Jakkolwiek uznać odsyłanie dusz, nie zabili nigdy nikogo żywego.

    Jajecznica wyglądała całkiem smacznie. Żadne z nich jej nie tknęło od piętnastu minut. Ani kawy. Ani pomidorów z cebulą. Ani kanapek z masłem i pieprzem cytrynowym. Dopiero kiedy Koen zobaczył rozczarowaną, łamiącą serce minę Nikolaia, postanowił chwycić za widelec i na siłę wpakować żarcie do ust.

    O dziwo, nie zwrócił - wręcz przeciwnie, poczuł ulgę. Ciało chyba przestało wierzyć, że ostatecznie zamarynuje je w kawie i papierosach. Sylvie poszła za jego przykładem i zaczęła szturchać powoli jedzenie.

- Więc - zaczęła po chwili egzorcystka - co robimy?

    Koen lubił mieć proste opcje. Klarowne, ogólne i pozwalające na pewną dozę improwizacji. Jeszcze zanim egzorcystka się obudziła, sprowadził wszystkie możliwe rozwiązania do trzech ogólników. I żaden z nich mu się nie podobał.

    Sylvie jednak należała do jeszcze jednej grupy ludzi - takich, którzy nie dadzą czasu na zebranie myśli.

- Mamy trzy opcje - podsumowała od razu, jak przełknęła. - Wiemy już, że Katrina i Marta…

- Rozalia i Celestia - poprawił ją Koen.

- Jak zwał tak zwał. Nie pracują razem. Chociaż to siostry…

- I matki, które bronią swoich dzieci. Cóż, jedna z nich. Druga próbuje się po prostu zemścić. Za swoje dziecko.

- Co daje dwa miazmaty. Czyli obie więziły dusze…

- Tylko po to, by druga nie stała się silniejsza.  Wydaje mi się, że Celestia chce całą rodzinkę dla siebie. Ma Salem, swoje dziecko. Ma Gabriela, ojca. Pewnie ma swojego brata, Kasjana. I podąża za Rozalią i Niko. Pytanie, czy Celestia uzna, że ma dość i ulotni się z tego świata, kiedy już wchłonie w miazmat całą rodzinę?

- A Rozalia nie chce, by Niko zszedł z tego świata. - Koen rzucił okiem na krzątającego się przy stole kuchennym gospodarza. - Matczyna miłość.

- Ona po prostu chce być z powrotem z rodziną - rzuciła Sylvie, wzruszając ramionami. Nie była pewna tego, co mówi i Koen nie musiał być specem, by to odgadnąć. Oboje pracowali w tej branży na tyle długo (on zbyt długo), że wyrobili sobie już względne i bardzo blade pojęcie na temat tego, czym może być i stać się zjawa, duch, całe to paranormalne gówno i nieumarłe dusze. Czasem - jak w tym przypadku - była to po prostu emocja ubrana w inteligencję i rozmiar człowieka, wspomnienie ostatnich chwil, które nabrało całkiem nowego wymiaru. Zmarli, którzy mieli sprawy do dokończenia, zemsty do wypełnienia, rodziny do odebrania. Nie chcieli odchodzić z tego świata samotnie i ani Koen, ani Sylvie nie potrafili ich za to winić.

    Ale strach nie tłumaczył niczego i nie usprawiedliwiał. Pomiędzy żywymi a martwymi dalej wznosił się mur, które obie strony cały czas próbowały przeskoczyć i przeciągnąć ilu się da na swoją stronę. Charyzmatycy byli jednymi z tych, którzy siedzieli na nim okrakiem i odbijali buntowników na właściwą stronę.

    Za odpowiednią cenę.

- Jak się uporamy z tym gównem tutaj, to zaśpiewam Stralczykowi dodatkowe koszty. - Koen odłożył widelec i odsunął pusty talerz, czując, jak wzbiera się w nim fala demotywacji. - I nie obchodzi mnie, ile ma w budżecie. Dorian też się nasłucha, wciskać mi “prostą, małą fuchę na wsi”, kurwa go mać.

- A co ja mam powiedzieć? Robię właśnie na podział stawki, Strass, i zastanawia mnie, czy w ogóle mi się to opłaca. Zadzwońmy jeszcze po Erica, Vardy’ego i Kossaka. I młodego, a co tam, podszkolisz go - sarknęła egzorcystka, również mając dość śniadania. I całej tej sytuacji.

- Nie - uciął. - Nie chcę mieszać do tego już nikogo innego. Poradzimy sobie we dwoje.

- Czuję się zaszczycona - warknęła zrezygnowana. - Możemy też powiedzieć Stralczykowi, by się wypchał i po prostu pojechać do domu. Co zrobi?

- Jego ludzie popełnili samobójstwo albo wylądowali w szpitalu, do kurwy nędzy, Sylvie. - Nagle go olśniło. - Miazmat doprowadza do samobójstw, by więzić dusze. By stawać się silniejszym. Celestia - poprawił się po chwili. - Rozalia jedynie żywi się padliną, by nadążyć za siostrzyczką.

- A my? - Sylvie zaczęła się bawić rzemykami, wyraźnie wkurwiona. - Co z nami, Strass? Mam już sobie pierdolnąć w łeb? A co jak wrócę? Egzorcyzmujesz mnie?

    Koen zacisnął zęby. Odwrócił wzrok, wlepił spojrzenie gdzieś w ścianę. Egzorcyzmowanie znajomego to nie jest coś, o czym którykolwiek z charyzmatyków myśli, kiedy zaczyna się bawić w odsyłanie. Ale to przychodzi. Prędzej czy później - kumpel, żona, dziecko, kochanka, dziadkowie, rodzice. Prędzej czy później.

    On jeszcze tego nie zaznał. Mówienie o tym było swoistym tabu w gronie duchołapów i nie bez powodu. Ta myśl po prostu zbyt mocno bolała. A idea przerażała bardziej niż miazmat na Wyspie Kukułek.

- Jedźmy do Dębowa, na posterunek. Chcę zbadać liczbę zgonów w ostatnich trzydziestu latach. Albo pięćdziesięciu, nie wiem dokładnie, ile dziewczyny mają lat.

- Dziewczyny? - Sylvie spojrzała na niego drwiąco.

- Rozalia i Celestia. - Wzruszył ramionami, wstał od stołu, rzucił sto grzechów na stół. Przydadzą się Niko bardziej niż jemu. Chociaż najbardziej i tak służyła mu amnezja na pograniczu wyparcia.

    Zazdrościł mu. Nie potrafił sobie wyjaśnić, z jakiego powodu.

- To są miazmaty, Koen. Nie uczłowieczaj ich bardziej niż jest to potrzebne.

- Sama przed chwilą powiedziałaś, że chcą wrócić do swoich rodzin.

- Jako martwe. Nie jako “dziewczyny”. To nie są laski z baru, które możesz wyrwać.

    Strass uśmiechnął się.

- Miło, że zakładasz, że mogę wyrwać laski z baru na mój obleśny urok.

    Wyszli na zewnątrz. Ciepłe powietrze, bezchmurne niebo i słońce wydawało się niemal kpić ze wszystkich tragedii, które spoczywały w okolicy. Jakby natura nagle przestała zdawać sobie sprawę z całej śmierci i zepsucia, które wybiły na zewnątrz świata niczym stare gówno z szamba.

- Dalej nie powiedziałam o dwóch innych opcjach.

- Sylvie, doceniam twoją łebskość, serio - rzekł Koen, podchodząc do swojego auta. Stary Ford wydawał się mrugać do nich przyjaźnie refleksami od świateł. - Ale też potrafię myśleć. Opcja pierwsza - przekręcił kluczyki - spierdalamy stąd. Opcja druga - otworzył drzwiczki - spełniamy żądania Rozalii, co nie wchodzi w grę. Nie jesteśmy mordercami. Opcja trzecia - wsiadł do środka ze zrezygnowaną miną - robimy to, za co nam płacą. Czyli walczymy i liczymy na cud.

 

    ***

 

    Żadne z nich nie skomentowało tego, że jadą samochodem Koena - tym, który nie śmierdzi krwią, jeziorem, przemokniętą tapicerką i rozkładającymi się resztkami słodkości. Nawet Sylvie poczuła ukłucie sumienia, kiedy wsiadła od czystego auta i zdała sobie sprawę, że Strass w gruncie rzeczy był całkiem porządnym facetem - nie licząc tego, co roiło się w jego głowie od wieloletniej praktyki egzorcysty i dziwacznego podejścia do życia oraz okazjonalnych objawów typowej dla samców głupoty i lenistwa, to byłby całkiem niezłym materiałem na męża. Niestety, egzorcyzmy wrosły w niego bardziej niż zarost na nieogolonej szczęce - a to tylko uwydatniało jego aparycję rysunkowego jeża.

    Otworzyła notatnik, by nie zacząć rozmyślać nad stanem swojego obecnego życia i tego, co można w nim było poprawić. Wolała analizować nieumarłych niż żywych, a już z pewnością podjęłaby się zbadania samego diabła, o ile istniał, niż samej siebie.

    Droga do Dębowa minęła w większości w milczeniu, nie licząc paru uwag, które zdawkowo wymienili. Każde z nich pogrążone było we własnych myślach - Koen w starym, retro-detektywistycznym stylu odgrywał wszystko wewnątrz głowa, ona, niczym przykłada studentka, zapisywała wszystko i próbowała jakoś to ze sobą powiązać. Przy szosie tym razem nie pojawiła się żadna ze zjaw - ani Celestia ani Rozalia nie objawiły się, zupełnie jakby czekały na ich ruch. Albo, co gorsza, planowały następny. Nie mogli jednak wyzbyć się nieprzyjemnego, oślizgłego uczucia, które owinęło się wokół karku, że są obserwowani.

    Dębowo nie różniło się wcale od Sosnowzgórza - tutaj również w powietrzu krążył charakterystyczny marazm zawodu i niespełnionych marzeń. Nawet budynki były podobnie kwadratowe, wyraźnie zbudowane z myślą o lepszych czasach. Jedyną różnicą między jedną wioską a drugą było to, że tutaj dało się zobaczyć ludzi na ulicach, a w miejscu, gdzie w Sosnowzgórzu stał hostel, tutaj dumnie prężył się posterunek okręgowego posterunku policji. Koen zatrzymał się obok jedynego w okolicy sklepu spożywczego, czując przemożną chęć dogodzenia sobie mlekiem czekoladowym i Mentosami.

    Była dziewiąta trzydzieści.

- Masz na coś ochotę? - Spojrzał na Sylvie, która była tak wręcona w notatki, że nawet nie zauważyła, że wjechali do Dębowa.

- M-m - wymruczała, trzymając ołówek w ustach. Koen założył, że nie zrozumiała pytania.

- After Eights, Cola, pączek?

    Podniosła głowę i rozejrzała się. Dojrzała sklep.

- Myślisz, że mają tutaj After Eights?

- Nie, powiedziałem tak tylko, byś w końca podniosła łeb. Chcesz coś?

    Jej mina wyraźnie świadczyła, że chce zbyt wiele rzeczy, by mogła się zdecydować od razu.

- Colę w puszce. I coś czekoladowego.

- To znaczy?

- Nie wiem, wymyśl coś.

    Westchnął, chwycił zapałki, zapalniczkę i upewnił się, że rewolwer dobrze wisi za paskiem i wyszedł, godząc się z tym, że lepszej odpowiedzi od Sylvie nie dostanie. Sklep pachniał starymi blachami, ostrym aromatem włoszczyzny i wypalonych pod ladą fajek. Półki ledwie pozwalały charyzmatykowi, by się zmieścił pomiędzy kolejnymi działami, więc chwycił tylko kilka słodyczy, energetyków i skierował się do kasy. Babcia, która stała po drugiej strony przywodziła na myśl azjatycką transformację po menopauzie, jedynie z większym obłąkaniem w oczach.

    Przyjrzała mu się i posłała przeżarty nikotyną uśmiech.

- O, nowy! - powiedziała, jakby widziała długo wyczekiwaną atrakcję turystyczną. - Dobrze zobaczyć kogoś innego niż same znajome ryje.

    Koen uniósł brwi, odwzajemnił nieśmiało uśmiech.

- Jak widać, nie da się ukryć. Ale ja tylko przelotem, raczej nie zostaję.

- A szkoda, szkoda, przydałoby się. Może odmłodniałoby nam to całe towarzystwo - westchnęła ciężko i zaczęła kasować. - Wszyscy siwi i starzy, nie ma nawet na co już popatrzeć…

    Egzorcysta poczuł, jak w mózgu przestawiają się zapadki i zacinają w którymś momencie, wypluwając z siebie pytania.

- To znaczy, proszę pani? Nie ma tutaj dzieci, młodzieży? Żadnych innych przystojniaków?

- A gdzie tam! - powiedziała babcia, jakby stwierdzała coś oczywistego. - Wszystkie odpłynęły. Zabrało je. Zaraz po narodzinach. Szkoda, taka szkoda…

- Co je zabrało? Dokąd?

- Na Wyspę, Koen. - Staruszka spojrzała na wskroś przez niego, przewierciła się przez czaszkę i zajrzała w duszę. Tylko tym razem to nie były jej oczy. Widział je wcześniej. - Czego tutaj chcesz, egzorcysto? Dostałeś zadanie i dalej węszysz. Myślałeś, że nie sięgam do tej mieściny?

    Strass bardziej zareagował, niż pomyślał - niemal rzucił się przez ladę w kierunku staruszki, chwycił ją za dłoń, mając nadzieję, że zaskoczy Rozalię. Kiedy tylko poczuł zimną, pomarszczoną skórę, przed oczami ujrzał losowe obrazy, pourywane urywki starego filmu i wszystkie były czarno-białe. Dzieci, tuziny dzieci idące z opuszczonymi głowami starą, leśną ścieżką. Ścieżką przez bagna. Rozpoznał miejsce, gdzie drzewa przychodziły umrzeć. Na horyzoncie majaczyły strzeliste sosny i świerki, między nimi przebijała się szklana powierzchnia jeziora, otaczającego Wyspę Kukułek. Na brzegu czekała kobieta, która wyraźnie nie należała już do tego świata - jaśniała szarym, wypalonym blaskiem. Zdawała się patrzeć wprost na Koena, jakby już wtedy wiedziała, że ktoś kiedyś ujrzy to wspomnienie. Obraz zmienił się, rozmył, klatka przeskoczyła na inny kadr. Ulice pełne starych ludzi, samochody przejeżdżające przez wioskę, jakby nawet nie istniała, pogrzeby i dalej ta sama postać stojąca nad trumną, za każdym razem coraz bardziej zdeformowana, za każdym pojawieniem się coraz bardziej przypominająca niekształtny chór poplątanych dusz - ciemniejszy, bardziej oleisty, wyrywający dziury w rzeczywistości, klejący się do powietrza cieniami. Strass zacisnął zęby, kiedy fragment duszy Rozalii, który umieściła w staruszce próbował go odciąć. Z całych sił skupił się, by zatrzymać ją wewnątrz nim uleci. Nie zamierzał wypuścić z rąk takiej szansy, drżącą dłonią zdołał wyciągnąć z kieszeni pudełko zapałek, dobyć jednej i odpalić. Przystawił płomień do twarzy babci. Był płomieniem. Czuł ciepło przechodzące z jego palców.

- Patrz na ogień - wybełkotał, czując w ustach metaliczny posmak. Mózg nie wytrzymywał naporu. Kaszlnął krwią, ciepło buchnęło z nosa, coś skapnęło z krawędzi ucha.

    Obrazy zmieniły się.

Przed sobą zobaczył wykrzywioną w grymasie twarz Rozalii. A potem czyjąś inną. I jeszcze jedną. I kolejną. I kolejną. Chwycił kolejną zapałkę na oślep, tracąc wzrokowy kontakt z rzeczywistością - wszystko zasłaniały twarze, widział je wszystkie, każdą duszę uwięzioną w miazmacie. Rozalia popełniła błąd i nie zamierzał odpuścić. Próbował zawołać Sylvie, ale zdołał tylko wypluć więcej krwi.

Koenowi zdarzało się już egzorcyzmować w tempie ekspresowym, ale nigdy przeciwko tylu duszom. A Rozalia nie dawała za wygraną - ukrywała połączenia, przeszkadzała mu, miotała się w ognistej siatce, którę dookoła nie stworzył. Była jak dzikie zwierzę zapędzone na skraj przepaści. Dzikie, głodne i śmiertelnie niebezpieczne. I świadome błędu, które popełniło. Strass wiedział, że lepszej okazji nie będzie miał, że miazmat nie docenił go tylko raz i za każdym kolejnym spotkaniem będzie ostrożniejszy. Był zbyt doświadczony, by nie zaryzykować życiem za taką szansę.

Ale i tak miał wyrzuty sumienia, kiedy widział jaki ból sprawia duszom. Nie miał czasu na wyczuwanie ich struktury, nie miał czasu na to, by przełożyć wszystkie odczucia i wspomnienia na konkretne kształty, ulepić z tego odpowiednie wrażenie i zogniskować na płomieniu, którym odsyłał. Był w tamtej chwili jak dentysta, która wyrywa na ślepo i bez znieczulenia, nie patrząc na szkody.

Był jak morderca.

Zgasił już siódmą zapałkę, odsyłając poszarpane strzępy czyjejś duszy w czeluść, z której się już nie wraca.

- Koen! - usłyszał krzyk gdzieś z boku. Sylvie. Wyczuła, co się dzieje. Nie widział jej, nie potrafił już odwrócić wzroku od ognia i ciemności, w której tkwił. Miał wrażenie, że podpalił otchłań i ta odwdzięcza mu się, wypalając w nim wszystkie neurony. Bardziej poczuł, że Sylvie staje tuż obok i chwyta go za dłoń, dołączając do egzorcyzmów. Powietrze zawirowało od świstu rzemyków, z których układała szybko między palcami kolejne symbole. Przypominało to bawienie się gumkami recepturkami i plątanie z nich różnych wzorów - tylko tym razem wzory potrafiły odsyłać nieżywych tam, gdzie ich miejsce. W nicość.

- Nie zdychaj mi tutaj, kurwa mać.

    Zaczęli rozrywać kolejne dusze, mieląc je na strzępy i osłabiając Rozalię coraz bardziej. Ta zniknęła nagle. Ktoś wbiegł nagle do sklepu, ciężkie buciory zagrzmiały o kafelki, niemalże krusząc ceramikę. Potwór wezwał pomoc.

    Sylvie krzyknęła - raz, krótko, boleśnie, pociągnęła go za ramię, dłoń staruszki wyślizgnęła się spomiędzy zaciśniętych palców. Zerwał połączenie, światło jarzeniówek oślepiło go na moment, zdołał tylko ujrzeć ciemny zarys potężnej sylwetki. Ktoś tutaj był. Uderzenie spadło niespodziewanie, zęby zadzwoniły żałośnie, głowa odskoczyła niesiona siłą ciosu. Zdążył tylko poczuć chłód metalu, nierówną teksturę broni - może to była rura, może pałka, nie potrafił poznać. Koen wyrżnął o podłogę, jakimś cudem przed oczami zrobiło mu się jeszcze ciemniej niż przed chwilą. Mrugnął, ogłuszony, pisk w uszach i wewnątrz głowy narastał, rozsadzał bębenki jak ktoś przystawił mu do ucha stary czajnik.

    Strass, w przeciwieństwie do Sylvie, nie był myślicielem. Reagował.

    Dobył rewolweru, podniósł dłoń i nacisnął spust. Raz.

    Chybił, jedna z jarzeniówek wybuchnęła, szklisty pisk pękającego szkła spadł na nich razem z deszczem odłamków. Drugie uderzenie wybiło Koenowi broń z ręki.

    A więc to koniec, pomyślał Strass. Zdechnę w jakimś spożywczaku na zadupiu. Zdechnę przez Oxleya. Przez Stralczyka. Zdechnę. I mam nadzieję, że nie wrócę.

    Jakby w odpowiedzi na jego myśli, życie postanowiło zakpić z niego ostatni raz - wzrok nagle mu się wyostrzył. Przed sobą ujrzał mężczyznę, który przywodził bardziej na myśl byka upchanego na siłę w ludzkie kształty. Prócz oczu. Gdzieś z wnętrza napastnika patrzyła na niego mściwym, żądnym krwi spojrzeniem Rozalia.

    Zaczynał myśleć, że to nie Celestia była tutaj prawdziwym zagrożeniem. A może obie były? Nie wiedział, jak daleko sięgają wpływy sióstr. Ile istnień pochłonęły. Jakie okropieństwa jeszcze spadły na Sosnowzgórze i Dębowo.

    I nie obchodziło go to. W końcu miał za moment umrzeć.

    Napastnik uniósł coś, co wyglądało na rurkę, świeżo wyrwaną ze ściany. Koen nie potrafił nie zauważyć resztki tynku i zaprawy na wystających kawałkach metalu.

    Huk. Na moment wszystko zawisło, jakby świat jeszcze nie zdecydował, co się wydarzy. A potem nagle gigantyczne cielsko opętanego przechyliło się i runęło na regał ze słodyczami, przewracając wszystkie półki. Strass z trudem przesunął głowę, by spojrzeć, skąd przybyło wybawienie. Staruszka stała tuż przy ladzie, ściskając rewolwer kurczowo w obu dłoniach. Przez moment wodziła wzrokiem pomiędzy lufą, a zabitym i Koenem. Egzorcysta dostrzegł coś innego w jej oczach - obłąkanie zniknęło. Została tylko bolesna rzeczywistość.

    Wiedziała.

    Wlepiła spojrzenie w Koena.

- Ona nie może wrócić.

    Po czym przyłożyła sobie broń do głowy i nacisnęła spust. Szkarłatne krople bryzgnęły we wszystkich kierunkach. Strass pewnie zrzygałby się, gdyby jeszcze miał na to siły. Obecnie nawet nie poczuł żółci - jego krwawiący, przeciążony mózg po prostu odnotował fakt, że staruszka popełniła samobójstwo. I coś wyzwoliła, dziwne echo odbiło się od eteru, przeszło w falę i rozbrzmiało w świecie. Koen czuł w tym radość wyzwolenia. Nic więcej.

    Kroki. Wiele kroków. Ludzie zaczęli wchodzić do sklepu z tym samym spojrzeniem, które przed chwilą widział w oczach staruszki. Wszyscy w podobnym wieku, przygarbieni, starzy, pełni bólu i bezsilni, pozbawieni jakichkolwiek środków, które chroniłyby ich przed rzeczywistością. Patrzyli na Strassa w niemej wdzięczności. Teraz mogli umrzeć.

- Ona nie może wrócić - mówili, podnosili rewolwer i strzelali sobie w łeb. A kiedy w rewolwerze skończyły się kule, przyszli policjanci. Rozdawali sobie broń, jakby to był opłatek, jakby to wszystko znaczyło tyle, ile pieprzona kolacja na święta. Nie potrafił odwrócić wzroku.

    Poczuł dłoń na policzku.

    W zasięgu widzenia pojawiła się Sylvie. Wyraz jej twarzy mówił zbyt wiele, by mógł go zrozumieć - było tam wszystko, od przerażenia przez niemoc po mściwą satysfakcję i współczucie. Zamknęła mu oczy, by nie musiał patrzeć. Z trudem sięgnął po zapalniczkę, odpalił zippo, postawił obok, wkładając w płomień resztę sił. To było przejście, nie mógł pozwolić, by Rozalia pochwyciła duszę eks-opętanych i znów zaczęła się żywić.   

Strzały padały jeszcze długo.

A kiedy wszystko ucichło, oboje nie potrafili sobie odpowiedzieć, czy odnieśli zwycięstwo. Pachniało śmiercią.

Żywicą. I jeziorem. Sosną i świerkiem.

Gdzieś z oddali odezwała się kukułka.

Ku-ku. Ku-ku-ku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • zaciekawiony 31.08.2017
    Końcówka wydaje się trochę przegięta - i jak oni się z tego teraz wytłumaczą?
  • Arysto 01.09.2017
    Soon :D
  • Zaciekawiony 14.10.2017
    Opowiadanie jeszcze żyje, czy potrzebny nekromanta?
  • Arysto 15.10.2017
    A żyje, żyje, tylko zapomniałem częsci wstawiać:D
    Wstawię niebawem!
  • Daniel 18.10.2017
    "W powietrzu unosił się zapach jeziora, która dalej parowało z jej ubrań, rozwieszone na przypadkowo wybranych meblach."
    Co?
    Nie wiem czy ja jestem zbyt głupi, żeby to zrozumieć, czy coś się pomieszało przy poprawianiu? :P
  • Arysto 23.10.2017
    Odpowiedź jest prosta: to zdanie jest zjebane :D
  • Okropny 23.10.2017
    Arysto zapach jeziora, które (woda) dalej tralalalala

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania