Poprzednie częściCoś na kształt koszmaru

Coś na kształt koszmaru III

Później, już w pracy i z odznaką, detektyw sierżant Jenkins żuł patyczek po lodzie. Jego kolega, detektyw sierżant Pendleton, żuł lukrecję i robił notatki.

– Najprawdopodobniej zabójca przed robotą zasłał całą podłogę trocinami, które potem zamiótł pod ścianę, używając tej oto miotły. – Wskazał kij Jenkins. – A propos, odnaleziona córka tego całego pajaca, Kielbasy, znowu się puszcza.

Pendleton spojrzał na niego uważnie.

– Skąd wiesz?

Jenkins wyjął z ust patyczek, wsunął do kieszeni, splunął w trociny. Przechodzącemu obok facetowi z walizeczką przekazał, że jak znajdzie jego DNA, to dlatego, że się tam “scharał”. Technik kryminalistyki pokręcił z uśmiechem głową i odszedł.

– Kielbasa do mnie wydzwania, bo jakiś cieć mu dał mój numer telefonu. I on…

Pendleton wszedł mu w słowo.

– Ty mu dałeś razem z wizytówką, jak jeszcze było podejrzenie zabójstwa.

– … – Jenkins wydął wargi, wypuścił powietrze z głośnym pierdzeniem. – No dobra, i ten Polaczek, zamiast tę wizytówkę spalić w piecu razem z dowodami przeciwko niemu w tej sprawie od włamań, wydzwania do mnie od tygodni, że młoda wróciła do alfonsa i że mam coś z tym zrobić. No to poszedłem, uważasz, na winkiel… I jestem piątala w plecy.

– Tylko piątala? – zdziwił się Pendleton. – Przecież dziwki nie biorą mniej niż dwadzieścia.

Jenkins sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kastet, którym mignął koledze przed nosem.

– Ten jej alfons udzielił mi dożywotniej darmówki w zamian za nie wybicie mu wszystkich zębów na środku ulicy, a mała Jakjejtam nie protestowała. Zapracowała na tą piątkę, Chap. Myślę, że wróci do domu jednak prędzej, niż później.

Detektyw sierżant Graham Pendleton nie widział podobieństwa do aktora od którego Jenkins nadał mu przydomek, ale i nie obrażał się. Są gorsze ksywki, niż “Chapman”. Z kolei Jenkins nie używał swojego prawdziwego imienia, Storm, rzadko kto wołał go inaczej niż po nazwisku. Starzy bandyci nazywali go “Manny”, ale Pendleton nie dopytywał.

– Narzędzie zbrodni się znalazło, czy mam podrzucić swoje, Scotty? – krzyknął Jenkins do zbierającej dowody funkcjonariuszki.

– Znalazły się nawet dwa, sierżancie – powiedziała pod nosem. – Chodźcie no tu, detektywi sierżanci.

Gdy podeszli, wskazała zestaw noży tokarskich.

– Czyste jak łza trzyletniej córki mojej dziewczyny – rzekła. – Ktoś owinął je w szmatę, rozchlapał denata na trociny, po czym razem ze szmatą wygotował w tamtym garze.

– Grubo – rzucił Pendleton. Jenkins pokiwał głową.

– A co jest w tamtym drugim garze, Scotty?

– Dobrze, że wspominasz, Tor, bo tam właśnie leży prawdziwy cel waszej wizyty na miejscu zbrodni.

Jenkins buchnął jej ołówek i wpakował sobie do ust. Spojrzała na niego jak zmęczona matka na nieposłusznego syna, po czym wyciągnęła z kieszeni drugi.

– Weź ten, a oddaj mi ten zatemperowany.

Wymiana nastąpiła według instrukcji. Jenkinsowi było wszystko jedno, który z dwóch żółtych ołówków mięci w ustach, Scotty zaś z zapałem obcierała obśliniony koniec w rękaw.

– Voila! – uchyliła pokrywę wielkiego, blaszanego gara. Mdlący fetor rozniósł się po dusznym pomieszczeniu.

– Słodko – powiedział Storm Jenkins, patrząc na gnijące resztki wywaru z ludzkiej głowy.

Gdy Scotty wyciągnęła skłębiony pukiel włosów z szumowinami, Jenkins uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Widziałeś, Pendleton? Por! Mamy tu wywar!

 

*

Wizza z lektury wyrwały dźwięki z rodzaju tych używanych do torturowania więźniów. Wyszedł z pracy i udał się w stronę dźwięku. Gdy do niego dotarł, otworzył oczy i długo patrzył na grającego na ulicy gitarzystę. Chłopak, najwyżej nastolatek, robił co mógł, by wydobyć z instrumentu coś na kształt słynnej solówki, jednak przy jego trafianiu palcem w co drugą, trzecią notę, brzęcząc lub nie trafiając we właściwe pozostałe, Wizz miał wrażenie, że to, co widzi, to w rzeczywistości sposób na powrót do formy po przeszczepie obu rąk. Bo to, co słyszał, przyprawiało go o ból głowy.

Wrócił do antykwariatu, w którym pracował, rozłożył książkę na zakładce, wyłożył nogi na stół i zajął się lekturą.

Podszedł klient, pokazał książkę i rzucił na stół kilka monet.

– To są pieniądze, Barney, Barnsley, traktuj je z należnym szacunkiem. Być może te same monety uchroniły jakieś biedne, pakistańskie dziecko od śmierci głodowej. Albo zostawił je u ciebie jeden z tych ulicznych grajków czy akrobatów. – Bez patrzenia zgarnął drobne do uchylonej szuflady. Rozległo się przytłumione brzdęknięcie.

– Jakiś pedał kupował gumy, Wizz.

– Taki szczupły z koralikami? – antykwariusz odłożył “Koniec potęgi morskiej Cesarskich Niemiec” grzbietem do góry i sięgnął do kieszeni po papierosa.

– Dasz fajkę? – spytał Barnsley, klepiąc się po dżinsach. – No, zostawiłem w sklepie…!

Wizz podał mu papierosa, odpalił im obojgu. Barnsley cmoknął kilka razy, rozpalając nierówno odpalonego Dunhilla.

– Pedał z koralikami, masz na myśli Voxa? – Wizz kiwnął głową, on sam zaś machnął ręką. – Niee, nie Vox. Powiedziałbym, że Vox. Jego jeszcze rozpoznaję… Nie, tym razem to był jeden z tych nowomodnych pedałów z łańcuszkiem z najświętszą dziewicą, w białym podkoszulku i z tym kurwa wąsikiem jak Zorro. Tych, co wyglądają jak meksyki, żują głośno gumę i po kątach opierdalają pałę czekoladowym kolegom.

Wizz pokiwał w zamyśleniu głową. Zerknął do szuflady; w papierowym pudełku był problem, a naprzeciw niego – rozwiązanie.

– Ej, Barney… Nie chciałeś nigdy nikogo zabić?

Barnsley uniósł brew.

– Masz kogoś konkretnego na myśli?

Nie miał. Ale w niczym mu to nie przeszkadzało.

*

Po powrocie do domu Jeffrey Foster poszedł do jaskini, jak nazywał pokój syna. Już miał szarpnąć za klamkę, żeby wejść, jednak zrezygnował i zapukał. Syknął cicho, gdy po ręce przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz, wspominając niedawne spotkanie z tym dziwolągiem, który złamał mu palec. Będzie miał szczęście, jeśli w tegorocznym sezonie strzeleckim wyrobi chociaż pudełko “dzyngli”, jak nazywał naboje do sztucera. Alvie je tak nazywał, jak był jeszcze całkiem mały, przypomniał sobie, stojąc pod drzwiami.

– Alvin, jesteś tam? – zapytał. – Nie chciałbyś kopsnąć się ze swoim starym na biwak?

Za drzwiami, w ciszy i kompletnych ciemnościach zasłoniętych szczelnie zasłonami okien, na podłodze siedział jego syn. Na ścianie połyskiwały jaśniejsze kreski pęknięć, nie rozpraszając jednak gęstej jak dym czerni.

Gdy zrezygnowany odszedł w stronę kuchni, chłopiec odwrócił głowę w stronę dźwięku kroków ojca. Gałki jego oczu, czarne i obrzmiałe, wydały dźwięk podobny do tego, jaki wydaje bosa stopa na mokrej powierzchni ogrodowego baseniku.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Canulas 22.08.2018
    Zakłądam, że Kielbasa jest rozmyślnie, bo się powtarza w ten sposób drugi raz, ale na wszelki wypadek wspomnę.

    Świetny jezykowo tekst. Blisko ciała. Męski, bez pierdolenia. Bardzo mi bliski zapis.
    Męskie Granie na cztery fajery.
    Bardzom kontenty
  • Okropny 23.08.2018
    Cieszę się, że waszmości służy. Kielbasa specjalnie, czujne oko wychwyca!

    Pozdrøx
  • Luk Kope 23.08.2018
    Przeczytałem wszystko co było do tej pory. Nie pasuje mi styl. Nie pasuje mi wydawanie dźwięku przez oczy. Nie pasują mi przymiotniki. Mamy 2018 rok, błagam - bez „piątali” i na pewno nikt nie wypuszcza niczego z ust z „pierdzeniem”. Weź dobry kryminał, byle nie od Bondy, przeczytaj. Pisz. Wzoruj się. Rozwijaj. Czuj chwilę.
  • Okropny 23.08.2018
    Luku Kope, mam kilka pytań.

    Jakie wszystko, wszystkie trzy części?
    Nie pasuje ci styl, spoko. Nie pasują ci dźwięki wydawane przez oczy, o, kurde. Co z przymiotnikami nie tak?
    Co, jest nie tak z piątalem i pierdzeniem ustami? I co to ma wspólnego z 2018 rokiem?
    Tyle podstawy. Czas na rozszerzenie:

    Dlaczego mam się wzorować na kimś? Kto by to miał być? I dlaczego kryminał?

    Skąd pomysł, że tego nie robię: nie czytam, nie rozwiiam się, nie piszę?
    Z pozdrowieniami.
  • Buziak 23.08.2018
    Dzięki za kolejną część! Fajnie się czyta, gładkie, ciekawe opisy.
  • Okropny 23.08.2018
    Spoks, Buziak. Dzięki za wizytę i tu :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania