Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

FNAF: Formy życia - VI - Nienamacalne dowody

- Wydajesz się być dzisiaj nie w sosie – mruknęła doktor Taylor, spoglądając na Williama. Czy raczej na ciało Collen, w którym tkwił.

Niechętnie podniósł na nią wzrok. Na uśmiechniętą, łagodną twarz, pełne wyrozumiałości oczy. Kobieta uparcie przypominała mu kogoś, jednak za nic nie potrafił sobie przypomnieć kogo. Zresztą i tak nie miało to znaczenia. Nie miał siły dochodzić. Właściwie to nawet nie miał siły z nią rozmawiać. Nie po tym, co wczoraj pokazała mu Coleen. Nie po tym, czego doświadczył. Niestety musiał. I musiał wypaść względnie przekonywująco.

- Ostatnio miałam małe starcie z ojcem – mruknął, niemal nie rozmijając się z prawdą. – Wyjechałam do Rustplain, nie uprzedzając go i wróciłam za późno przez ten piekielny zator na drogach. Zdenerwował się i zareagował nieco nad wyraz. Pewnie przez to, że się martwił, ale i tak... - Wzruszył ramionami.

- Chodzi tylko o to?

- Tak. No i może jestem nieco zmęczona. Tata wlepił mi karne sprzątanie piwnicy za to wszystko... Było tam sporo bałaganu.

„A tak właściwie ten cały dom to jeden wielki bałagan. Nora pełna krwi i syfu, którą trzeba byłoby zrównać z ziemią, a grunt pod nią zaorać solą" – pomyślał.

- Rozumiem. Do tego te dyżury w schronisku... Nie przytłacza cię to wszystko? Dla większości dzieciaków wakacje to czas odpoczynku.

- Dla większości, owszem – mruknął. – Ale nie dla wszystkich. Sporo dzieciaków mieszkających na farmach cały rok pomaga rodzicom w gospodarstwie, podobnie z tymi, których rodziny prowadzą hotele. Dlatego nie narzekam...

Rozmowa toczyła się dalej. Parę razy zauważył, że doktor Taylor próbowała go podejść, nakłonić do zwierzeń. Nie odniosła jednak sukcesu. Nie mogła. W końcu nie był Coleen. Owszem, zajął miejsce dziewczyny, wraz z nią utknął w zgotowanym przez prokuratora piekle oraz doświadczył jej przeszłości na własnej skórze, ale to nie to samo. Nadal między nim, a tym, czego doświadczyła, istniała bariera. Dlatego mógł patrzeć na wspomnienia nastolatki, zachowując dystans. Dystans, dzięki któremu się nie poddawał. Owszem, nie miał pojęcia, jak wydostać się z macek Lesinskego, ale nie znaczyło to, że nie zamierzał próbować. Zamierzał. I nie dopuszczał do siebie myśli, że może mu się nie udać. Nie po to przeszedł przez to wszystko, żeby teraz polec.

W końcu sesja dobiegła końca. Nawet, jeżeli pani doktor zauważyła w swej pacjentce jakąś niepokojącą zmianę, nie dała tego po sobie poznać. Williamowi pozostało mieć nadzieję, że ewentualnymi spostrzeżeniami nie podzieli się z Lesinskym ani nikim innym.

Podenerwowany wyszedł z kliniki i ruszył szybkim krokiem do domu... Niemal od razu wpadając na wysokiego Azjatę o przebiegłym spojrzeniu. Młody, góra dwudziestoletni, wymuskany mężczyzna zagrodził mu drogę, uśmiechając się szeroko. Przyjaźnie, a zarazem jakoś tak nerwowo.

- Czy możemy zamienić słowo? – zapytał.

- Przykro mi, ale się spieszę. – William spróbował go wyminąć, ale młodzieniaszek mu nie pozwolił.

- Ja, tylko chciałem przeprosić za swoją siostrę. Ona... Powiedzmy, że ma pewne problemy. Ale zapewniam, że już nie będzie się naprzykrzać.

William w pierwszym odruchu chciał zapytać, o co chodzi, ale nagle zaskoczył. Wariatka, która groziła Coleen nożem... Siostra dilera. Najwyraźniej ten młodzieniaszek to jej brat.

„Proszę, proszę. Dziewczyna miała rację twierdząc, że skubaniec nic jej nie zrobi, a jeszcze przyjdzie przeprosić" – przebiegło mu przez myśl.

- W porządku, nie mam żalu. Mnie też poniosło – mruknął. – A teraz wybacz, ale serio muszę iść. Zresztą lepiej, żeby nas nie widzieli razem. Mój ojciec bywa nadwrażliwy, a twoja sława cię wyprzedza, więc sam rozumiesz...

„Lepiej zmiataj stąd, póki możesz albo skończysz w piwnicy, a ja będę musiał zmywać twoją krew ze ścian."

- Dobra, rozumiem... Ale między nami spoko? Znaczy między tobą, mną i moją siostrą?

- Jeżeli nie będzie znowu wymachiwać nożem, to tak.

- Zaraz, zaraz. Nożem? – Mężczyzna zamrugał. – O tym suka mi nie powiedziała. Dobra... Dobra, wezmę ją na smycz... Nie będzie już nikomu robić kłopotów, obiecuję. I dzięki ci wielkie! – krzyknął mężczyzna, po czym szybko go wyminął i ruszył w swoją stronę.

William westchnął, pokręcił głową i ruszył przed siebie. Nie bardzo chciał wracać do nory Lesinskego, ale po tym jak zdenerwował prokuratora, wolał go nie drażnić wałęsając się po mieście. Postanowił przyczaić się przez najbliższy tydzień, do czasu włączenia prądu. Potem... Potem przede wszystkim założy hełm NVR i spróbuje pogadać z Coleen. W końcu jej też powinno zależeć, żeby uciec z tego piekła, prawda? Żeby pozbyć się ojca... Zetrzeć go i jego ludzi z powierzchni Ziemi.

Uśmiechnął się krzywo. Spośród wszystkich ludzi na świecie, ściągnęła go do siebie właśnie Coleen – córka potwora w ludzkiej skórze. Socjopaty, gangstera i mordercy. Pytanie tylko, czy to było kolejny tragiczny zbieg okoliczności w jego popieprzonej egzystencji, czy może los dawał mu szansę, żeby zrobić coś dobrego? W końcu Lesinsky musiał odpowiadać za śmierć dziesiątek ludzi. Podobnie jego dziadek i pradziadek... A jeżeli któryś z synów prokuratora przejąłby jego schedę, kazirodczo-mordercza tradycja trwałaby w najlepsze dalej. Ukrócenie tego wszystkiego byłoby wielką przysługą dla ludzkości... A na pewno dla Coleen.

Teraz, kiedy po tym wszystkim, co zobaczył, myślał o dziewczynie, nie potrafił powstrzymać drżenia. Żadne dziecko nie powinno doświadczyć tego, czego ona zaznawała przez prawie całe swoje życie. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł uciec i zostawić ją samą sobie, nawet gdyby miał okazję. Myśli o poświęceniu dziewczyny w imię własnego celu odeszły w niepamięć. Teraz... Teraz chciał ją ochronić. Dopilnować, żeby była bezpieczna. Ofiarować jej to, czego pragnął dla własnych dzieci, a czego nie miał szansy im dać – szansę na szczęśliwą, spokojną przyszłość.

Tak... Tragedia nastolatki obudziła w nim instynkt ojcowski, co mogło się bardzo źle skończyć. Przede wszystkim dla niego. Po śmierci... Po drugiej śmierci Mary nie zniósłby straty kolejnego dziecka, a biorąc pod uwagę, że od lat balansował na krawędzi...

Nie, wolał o tym nie myśleć.

Swoją drogą to dziwne, niemal ironiczne. Los doświadczył Coleen jak mało kogo, pokazał jej życie od najgorszej, najbardziej plugawej strony, a mimo to się nie stoczyła. Nadal była istotą moralną, zdolną do współczucia, odróżniającą dobro od zła i wybierającą – jeżeli tylko miała taką możliwość – dobro. Z kolei wychowany w cieple, wspierany na każdym kroku i kochany...

Klakson wyrwał go z zamyślenia.

Spojrzał w kierunku dźwięku i dostrzegł czarnego chryslera, a za kierownicą Freda. Lokaj posyłał mu ponure spojrzenie, jednocześnie dając znak, żeby czym prędzej wsiadł do wozu.

Zaniepokojony, nie mając pojęcia, co może oznaczać obecność mężczyzny, ruszył do samochodu. Zresztą nie miał wielkiego wyboru.

- Cześć – przywitał lokaja, otworzywszy drzwi wozu. – Stało się coś?

- Dzień dobry panienko. Nic się nie stało. Panienki ojciec prosił, abym panienkę odebrał... Tak na wszelki wypadek – mężczyzna spojrzał w lusterko, czujnie go obserwując. – Może powiedzieć mi panienka, kim był ten młodzieniec, który z panienką rozmawiał?

William zamarł na tylnym siedzeniu samochodu. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, aby przypadkiem nie wydać na „młodzieńca" wyroku. Po chwili wahania zdecydował się na mocno okrojoną prawdę.

- Chodzę z jego siostrą do szkoły... To dziewczyna o dość trudnym charakterze. Ostatnio była dla mnie nieuprzejma, więc przyszedł przeprosić w jej imieniu. Nie chce kłopotów.

- Doprawdy? A wie panienka, że ten osobnik ma niezbyt pochlebną reputację? Towarzystwo takich person jak on może panience i ojcu panienki przysporzyć problemów.

- Wiem, dlatego powiedziałam, żeby zarówno on jak i jego siostra trzymali się ode mnie z daleka. Zrozumiał przekaz. Jak mówiłam, wyglądał na kogoś, kto bardzo nie chce problemów. Szczególnie problemów z moim ojcem.

- To dobrze.

William westchnął cicho. Miał nadzieję, że naprawdę jest „dobrze". Przynajmniej w tej sprawie, bo w innych... Cóż, życie Coleen leżało BARDZO daleko od „dobrze", a co za tym idzie jego również.

Zatrzasnął drzwi wozu, a kiedy zapiął pas, Fred z wolna ruszył w kierunku domu Lesinskych. Do tego...

Przełknął ciężko. Naprawdę rozumiał, dlaczego Coleen unikała domu, a kiedy już musiała w nim przebywać, to uciekała w wirtualną rzeczywistość. Tylko tak mogła odciąć się od tego szaleństwa.

„Jeszcze tydzień... Niecały tydzień i będziesz mógł porozmawiać z Coleen. Miejmy nadzieję. Do tego czasu się nie wychylaj i nie rób niczego ryzykownego, ale miej oczy i uszy otwarte. Może się czegoś dowiesz, może coś zaobserwujesz" – pomyślał, wyglądając za okno. Jednak mimo całej swojej determinacji, desperacji, która nie pozwalała mu się poddać, która doprowadziła go aż tutaj, wątpił, że w ciągu najbliższego tygodnia coś zwojuje. Nowoczesne, bezspalinowe samochody, elektrownie zimnofuzyjne, rozbudowane wirtualne światy i elektronika stanowiąca ścisły, nieodłączny element codzienności. To nie były jego czasy, to nie był jego świat. Nie potrafił się w nim swobodnie poruszać. Co prawda dryfując w cyfrowym morzu i obserwując rzeczywistość oczami Coleen wiele się nauczył, ale mając za wroga kogoś takiego jak Lesinsky, potrzebował przewodnika... Przynajmniej na początku.

 

***

 

Ciemność. Dopóki nie oddała Aftonowi sterów nad swym ciałem nie miała pojęcia, że można znaleźć ją we własnym umyśle. Nie tę metaforyczną, utożsamianą ze złem, ale cudowną, ciemną otchłań ciszy i niemal niezmąconego spokoju. Przytulny kącik, gdzie zepchnęła świadomość i znalazła schronienie, odwracając się plecami od realnego świata... ale nie odcinając od niego. Tego zrobić, chociaż bardzo, wręcz desperacko chciała, nie potrafiła.

Nadal wiedziała, co się wokół dzieje... Mniej więcej. Trochę. W dodatku emocje Aftona nieustannie ją prześladowały. Prawdopodobnie tak samo jak i jej prześladowały jego. Jednak, do czasu, aż ten głupiec naraził się ojcu i trafił do piwnicy, spokojnie puszczała je wszystkie bokiem. Niestety po tym, na co natknął się w komnacie tortur, nie potrafiła. Wstrząs mężczyzny był zbyt silny, chociaż nie powinien. Teoretycznie. Szczególnie, jeżeli wzięło się pod uwagę to, co opowiadały o nim gry. Nie, żeby przywiązywała wielką wagę do powiedzianej w nich historii, ale od Tima wiedziała, że swego czasu Aftona naprawdę podejrzewano o zamordowanie zaginionych dzieciaków. W dodatku nie nawiązał z nią kontaktu, kiedy dała mu na to szansę i chciał siłą przejąć jej ciało, co – delikatnie rzecz ujmując – nie świadczyło na jego korzyść.

W każdym razie, emocjonalne uderzenie wytrąciło ją z równowagi. Wywabiło... Nie, to złe słowo. Wyciągnęło z bezpiecznego ukrycia. Sprawiło, że ponownie spojrzała na zewnętrzny świat, chociaż nie miała już żadnej władzy nad swym ciałem.

Piwnica... Nienawidziła tego miejsca. Jednak patrzenie na wszystko z perspektywy Aftona, oglądającego cały ten syf jej oczyma, było nawet interesującym doświadczeniem. Okropnym, którego wolałaby uniknąć, ale interesującym. Podobnie analiza jego reakcji, jego emocji. Żałowała, że nie może podejrzeć jego myśli.

To zabawne, ale po raz pierwszy miała okazję być tak blisko drugiej osoby. Doświadczać czegoś wspólnie z inną istotą. Obudziło to w niej niemal zapomnianą tęsknotę, pragnienie, które ignorowała od lat... Może właśnie dlatego nie uciekła powrotem do ciemnego zakątka umysłu, jak tylko wzburzenie Aftona minęło, tylko nadal patrzyła. Obserwowała jak ten czyści piwnicę, idzie pod prysznic, a potem staje przed jej lustrem w jej sypialni, spogląda na jej odbicie, patrzy prosto w jej oczy i zaczyna mówić. Prosić o wyjaśnienia, błagać. Pełen lęku i desperacji.

Na początku nie zamierzała mu odpowiadać. Chciała ponownie wrócić do swej ciemności. Do ciszy, gdzie nie musiała ani myśleć, ani czuć. Jednak jego nalegania... Tak mu zależało, żeby wiedzieć, a ona od tak dawna chciała powiedzieć komuś o tym wszystkim. Zwierzyć się. Niestety nie mogła... Przynajmniej nie do tej pory.

Afton stanowił powiernika idealnego – i tak tkwił w tym samym bagnie, co ona. Dlatego postanowiła zadośćuczynić jego życzeniom i podzielić się wszystkim... Tłamszonym wewnątrz siebie piekłem. Niemym wrzaskiem od lat rozbrzmiewającym w głowie.

Zrobiła to. Przez lata zmuszana do milczenia, po raz pierwszy zyskała głos i „wykrzyczała" wszystko, co od tak dawna ją dusiło. Jej wspomnienia były jak fala, która zmiotła mężczyznę, a po wszystkim, nastąpiła krótka, wypełniona echami obnażonych emocji cisza. Ulga...

Niestety fale mają to do siebie, że nadciągają jedna za drugą i tak po chwili Coleen musiała zmierzyć się z emocjami Aftona. Przerażeniem, gniewem, bezradnością, ale również współczuciem i trudnym do sprecyzowania smutkiem.

Jego gniew zaskoczył ją bardziej niż współczucie. Występował w tylu barwach i kształtach, których nie potrafiła rozpoznać ani uporządkować... Sama od tak dawna tłumiła negatywne emocje, że swój gniew skompresowała do dwóch podstawowych form: agresji i złości wywołanej bezsilnością. Tymczasem gniew Aftona przypominał wielobarwny kalejdoskop złożony z odcieni żalu, goryczy i bezradności podbarwionych empatią, wyrzutami sumienia...

Oraz desperacją. Zbudowanym z nieznanego jej bólu twardym, szorstkim i zimnym uczuciem niepozwalającym mu się poddać. Przeraziło ją to. Ta desperacja. Oraz to, że potrafił tak czuć. Niezwykle złożenie, intensywnie. Nie tak jak ona. Niechciana i niekochana od zawsze była nieco wybrakowana pod względem emocjonalnym, a teraz... Odarta z nadziei i złudzeń, stanowiła ledwie skorupę dawnej siebie.

Spłoszona ponownie wycofała się w najgłębsze zakątki umysłu, by tam ukryć się przed życiem. Przed przyszłością. Przed losem zgotowanym przez ojca.

Niestety nie przewidziała, że urządzenie, które tak uwielbiała – konsola NVR – może okazać się jej wrogiem. Zarzuconym na kark powrozem, który pozwoli Aftonowi wyciągnąć ją z kryjówki... Do tego dość niespodziewanie.

W jednej sekundzie nurzała się w graniczącej ze słodką nieświadomością ciemności, w następnej siedziała na łóżku swego wirtualnego pokoju. Było to do tego stopnia zaskakujące, że zrozumiała, co się stało dopiero, kiedy ujrzała przed sobą karykaturalną twarz Glitchtrapa... Czy raczej Aftona.

Podskoczyła, zerwała się na równe nogi i uciekła za łóżko, wlepiając spojrzenie w siedzącą w fotelu, długouchą postać. Już miała wywołać polecenie wyjścia z programu, kiedy...

- Błagam, nie idź.

Głos Glitchtrapa-Aftona był tak przepełniony desperacją, że się zawahała.

- Chcę tylko porozmawiać, proszę. Muszę z tobą porozmawiać.

Westchnęła. Niezbyt interesowało ją, co ma do powiedzenia, ale wiedziała, że nawet jeżeli wyjdzie z programu, Afton może ponownie zainicjować sekwencję wejścia. Rozsądniej było wysłuchać go, niż nieustannie wskakiwać i wyskakiwać z wirtualnej rzeczywistości. Poza tym i tak nie mógł jej skrzywdzić. Nie tutaj.

- O czym? Czego ode mnie chcesz?

- Na sam początek chciałbym cię przeprosić – mruknął. Przez jego głos przebijały się zmęczenie i zdenerwowanie. – Za to, że ukrywałem przed tobą czym i kim jestem. Za to, że zamiast wcześniej z tobą porozmawiać, załatwić... Spróbować załatwić wszystko przyzwoicie, polubownie... Sama rozumiesz. Na swoje wytłumaczenie mam tylko to, że się bałem. Cholernie się bałem.

- Strach to chyba nie usprawiedliwienie, prawda?

Spojrzał jej w oczy. Ślepia cyfrowego stwora przybrały wyraz, jakiego jeszcze nie widziała. Nigdy. U nikogo. Nie był wrogi, przeciwnie, ale jednocześnie miał w sobie jakąś taką dziwną twardość, nieustępliwość... I mnóstwo innych rzeczy. Nie potrafiła odgadnąć, co mógł oznaczać.

- Nie usprawiedliwiam się, tylko wyjaśniam. – Westchnął. – Już dawno dałem sobie spokój z usprawiedliwianiem czegokolwiek. Nawet przed samym sobą... Zrobiłem zbyt wiele rzeczy, których nie można ani wybaczyć, ani usprawiedliwić. Chcę po prostu, żebyś mnie dobrze zrozumiała. Zrozumiała to wszystko.

„To wszystko"... Jakoś miała wrażenie, że „to wszystko" zajmie dłuższą chwilę czasu.

- Dobrze, to może mi pan wyjaśni „to wszystko", panie Afton – mruknęła, siadając na łóżku.

- Ja... Ech, jakby tu zacząć... - zawahał się. – Gry. Znasz moją historię głównie z nich, prawda?

- Owszem. Z nich i z opowieści Tima. Jest zafascynowany Legendą Fazbeara.

- Tak. Widziałem jego... kolekcję.

W głosie Aftona pobrzmiała wyraźna gorycz, a Coleen natychmiast przypomniała sobie falę obcych emocji, która targnęła nią u Tima, gdy spojrzała na tamten wycinek prasowy. „Tragedia w Fredbear's Family Dinner!", chyba tak brzmiał jego tytuł. Cóż, na pewno nie przywołał dobrych wspomnień u mężczyzny... Podobnie jak reszta kolekcji komputerowca. Oraz jej ukochany pluszowy Freddy, który ostatnio – jak zauważyła – wyemigrował do szafy.

Swoją drogą to zabawne, jak różne uczucia wywoływały u niej i Aftona fazbearowskie pizzerie oraz ich mechaniczni śpiewacy.

- Owszem. Kolekcjonuje wiele rzeczy. W większości śmieci – mruknęła. – Ale też sporo wie. Na przykład, że swego czasu był pan podejrzany o zabójstwo tych zaginionych dzieciaków. Z tego, co pamiętam, oskarżenie wypłynęło niedługo po pańskim zaginięciu.

Afton drgnął. Wydawał się zaskoczony jej słowami.

- Nie wiedziałem o tym. Ale to możliwe. Byłem wygodnym celem. Martwym... Teoretycznie martwym. Zresztą skłamałbym mówiąc, że oskarżono mnie niesłusznie.

Uniosła brwi. Czyżby właśnie jej potulny – jak na razie – rozmówca przyznał się do morderstwa? Pięciokrotnego? I to tak od razu, bez drążenia? Bez żadnego „ale"? Usprawiedliwiania się? Czyżby właśnie tym zamierzał zdobyć jej zaufanie i przychylność? Jeżeli tak, to obrał doprawdy niestandardową drogę.

Desperacko usiłowała sobie przypomnieć wszystko, co mówił Tim, zarówno na temat Aftona jak i Legendy Fazbeara w ogóle. W końcu z otchłani pamięci wypłynęło na wierzch parę faktów. Głównie tych związanych z oskarżeniem niegdysiejszego szefa ochrony i współwłaściciela sieci pizzerii. Oraz z tym, skąd się wziął pomysł na nazwanie głównego antagonisty serii gier jego imieniem.

- Oskarżono pana, ale nic nie udowodniono. Przeciwnie. Oczyszczono pana imię. Zdaje się, sam Rozenberg stanął w pana obronie. Jako, że i jemu zginęła córka, dano mu wiarę.

- Pewnie zrobił to dla Mike'a... Nie chciał, żeby ludzie patrzyli na niego jak na syna mordercy. Po śmierci Mary, znaczy swojej córki, zaczął go traktować jak własnego syna.

Mówiąc to Afton zacisnął dłonie w pięści, a w jego głosie dało się słyszeć gniew. A może zazdrość? Czyżby był zazdrosny o więź jaka narodziła się między Mike'em a jego niegdysiejszym szefem? O to, że Rozenberg ukradł mu syna? Coleen mogła tylko zgadywać. Tymczasem uważnie obserwowała jego reakcje.

- Słyszałam też, że to Michael wpadł na pomysł nazwania głównego antagonisty FNaF'a po panu. Żeby pana imię nie zostało zapomniane i żeby podkreślić, że był pan niewinny. Nagłośnić sprawę poprzez kontrast... Jakoś tak.

- Mike miał wiele ciekawych pomysłów – mruknął. – Założył Afton Robotics, otworzył Świat Pizzy Circus Baby... Złote dziecko. Szkoda tylko, że nie zadbał o moje wnuki.

Ponowie dało się słyszeć w jego głosie gorycz... i ból. Bardzo dużo bólu. Tak wiele, że współodczuwała go z Aftonem, mimo przebywania w neurowirtualnej rzeczywistości, gdzie – jak dotąd – ich umysły zdawały się całkowicie odseparowane od siebie. Musiała przyznać, że coraz bardziej ją to wszystko intrygowało. Najbardziej to, że nie wydawał się zadowolony z sukcesu syna ani oczyszczenia swego imienia.

„Znowu to robisz. Nie potrafisz rozwiązać swoich problemów, więc zajmujesz umysł czym innym, chociaż dobrze wiesz, że to niczego nie zmieni" – napomniała się... Jednak jednocześnie musiała przyznać, że nieustanne myślenie o bagnie, w którym tkwiła, także niczego dobrego nie przyniesie. Oderwanie się od tego wszystkiego poprzez granie w gry czy też słuchanie wynurzeń wielokrotnego mordercy, który i tak JUŻ tkwił w jej głowie – co za różnica?

„W tej popapranej sytuacji niewielka."

- Ciekawe... - mruknęła. – Dobrze, to jak było z „tym wszystkim"?

Afton wziął głęboki wdech i zabębnił dziwnie szczupłymi i delikatnymi palcami Glitchtrapa w prążkowany podłokietnik fotela.

- Te cholerne gry... Tak wiele rzeczy przeinaczyły, ale w wielu miały rację. Na przykład dobrze opisały śmierć mojego syna... Normana – splótł dłonie razem i wbił wzrok w podłogę. Wydawało się, że każde słowo sprawia mu ból. – Czasami myślę, że lepiej byłoby, gdyby zginął tamtego dnia, zgnieciony przez szczęki Fredbeara. Ale przeżył. Na początku wydawało się, że wszystko będzie dobrze, że wyjdzie z tego, ale wtedy przyszły koszmary. Najpierw tylko w nocy, niedające mu spać. Potem i za dnia. Nieustanne omamy, ataki paniki i wrzaski, aż do kompletnego wyczerpania. W końcu strach go zabił. To wszystko... to rozbiło moją rodzinę. Olivia zamknęła się w sobie, zaczęła unikać mnie, Mike'a, a nawet swoich szkolnych przyjaciół. Dostała hyzia na punkcie tych cholernych robotów, szczególnie nowych modeli, które miały zostać wprowadzone w Restauracji Fredbe... Pizzerii Freddy'ego. Mike znowu zdziczał. Całe dnie spędzał nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim, a w domu tylko siedział przy jakichś dziwnych książkach i rysunkach. Nie potrafiłem z nim po tym wszystkim rozmawiać. Kochałem go, chciałem dla niego jak najlepiej, ale uraza z powodu wypadku Normana gdzieś tam tkwiła. Czuł to. W dodatku sam obwiniał się za jego śmierć... A ja jak słaby, użalający się nad sobą idiota, zamiast pozbierać do kupy rodzinę, zacząłem pić. Przez to wszystko doprowadziłem do śmierci tamtych dzieciaków. Trójki chłopców, którzy wraz Mike'em dokuczali Normanowi, kiedy doszło do wypadku i siostry jednego z nich. Nie zrobiłem tego z premedytacją. Właściwie to dowiedziałem się, że ich zabiłem dopiero po wszystkim. Natomiast co do ukrycia zwłok w animatronikach... Cóż, to również ja. Jedno z drugim ściśle się wiąże. Ian Crowley został wepchnięty do Freddy'ego, Ivy Collins do Chicki, Simon Collins do Bonniego, a Vincent Gargallo do Foxy'ego – wymieniał ze swego rodzaju nabożeństwem. – Jednak to nie ja sprawiłem, że ożyli. Bo żyją... A przynajmniej żyli, kiedy ostatnio ich widziałem. To nie duchy, nawiedzone animatroniki, ale żywe jaźnie w mechanicznych ciałach. Nowa, przedziwna forma życia. Podobnie jak ja, po tym jak trafiłem do kostiumu Springbonniego. Stałem się Springtrapem. Zresztą sama widziałaś... Czułaś to. Pokazałem ci tamto wspomnienie. Nie jestem ani nie byłem martwy. Chociaż też nie byłem stuprocentowo taki jak oni. Jak tamte dzieciaki. To, że miałem też ciało, swoje własne, ludzkie ciało wmieszane w mechaniczne, coś zmieniło. Potrafiłem się sprzeciwiać temu czemuś w swojej głowie. Temu, co paraliżowało mnie i ich za dnia, a nocami budziło ślepą, mechaniczna agresję. Nie zawsze mi się udawało. Zabiłem nieszczęśnika, który mnie znalazł. Potem... Chyba kogoś skrzywdziłem. Nie pamiętam kogo. I co o mało nie zabiłbym biedaka, który stróżował w Fazbear's Fright. To było tuż przed pożarem. Jednak, gdy ogień buchał już wysoko, opamiętałem się... Wyniosłem go na zewnątrz. Potem wróciłem. Dzieciaki, animatroniki tam były. One i jacyś ludzie. Chciałem... Coś wybuchło. Nie wiele z tego pamiętam. Ale wybuch miał i dobrą stronę. Zniszczył moją powłokę, ale to co budziło we mnie agresję w nocy i paraliżowało za dnia zniknęło. Zacząłem logicznie myśleć, badać, o co w tym wszystkim chodzi. Odkryłem, że nie tylko dzieciaki, które skrzywdziłem, stały się żywymi maszynami. Że było ich więcej. Znacznie więcej. Seria zabaweczek... One też żyły. Podobnie roboty ze Świata Pizzy Circus Baby i wiele innych. Kiedy usłyszałem, że otwiera się nowa restauracja, zobaczyłem zdjęcie właściciela... Wyglądał prawie jak mój Mikey, tyle że był dużo młodszy. Zrozumiałem, że to mój wnuk. Poszedłem tam, a na miejscu spotkałem Mary. Mary Rozenberg w ciele Marionetki i moją wnuczkę, Elizabeth, w ciele zdeformowanej, uszkodzonej Circus Baby. Biedulka była kompletnie obłąkana. I niebezpieczna. Podobnie ten twór, zlepek pozostałych istot z tamtego przeklętego miejsca... Świata Pizzy Circus Baby. Gry nazwały go Molten Freddy. W rzeczywistości nie przypominał niczym Freddy'ego. Bardziej nieposkładaną, mechaniczną ośmiornicę z najgorszych koszmarów. Wyglądał makabrycznie. Miał kilka szczątkowych twarzy, odzywał się wieloma głosami. Był kompletnie obłąkany, wykazywał też wielką agresję, chociaż w jego morderczych intencjach nie było premedytacji. Raczej zachowywał się jak ranne zwierzę atakujące wszystko, co wejdzie mu w drogę. Oboje byli zbyt niebezpieczni, aby nadal trwać... Dlatego, gdy zorientowałem się, że ta nowa pizzeria to pułapka zastawiona przez Henry'ego i mojego wnuka, Mike'a juniora, zdecydowałem, że trzeba ich w nią wprowadzić... Nawet za cenę własnego istnienia. W końcu, po tym wszystkim, co zrobiłem, zasługiwałem by umrzeć, a tamte biedactwa na spokój ducha, który mogła dać im jedynie śmierć. Dlatego ustaliliśmy z Mary, że zwabię ich do pizzerii, a ona w tym czasie uda się na poszukiwanie reszty dzieciaków. Pomoże tym, którym można, a resztę postara się unieszkodliwić. Oraz załatwi drani, którzy za tym stoją. Niestety dorwał ją tamten animatronik, czarny niedźwiedź, Lefty. Zamknął w swoim ciele i zabrał do pizzerii. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść tam za nią, zabierając ze sobą Elizabeth i tamtego stwora. Miałem nadzieję, że uda mi się ją wyswobodzić, nim pułapka się zatrzaśnie, ale niestety poległem. Wyrwała się z uścisku Lefty'ego dopiero, gdy wszystkie drzwi się zamknęły, a budynek pochłonęły płomienie. Potem... Niewiele pamiętam. Nie wiem też, jakim sposobem stałem się cyfrowym bytem, jednak ta egzystencja... To, prócz śmierci moich dzieci, to jedna z najgorszych rzeczy, jakich doznałem. Piekło, w którym nauczyłem się funkcjonować, ale jednak piekło. Trochę się poprawiło, gdy wyszła ta gra... „Potrzebna Pomoc". Zaczęła mnie ściągać do siebie, wcielać w Glitchtrapa. Byłem bezwolny, podążałem za instrukcjami gry, ale miałem ciało. Wirtualne, ale jednak. Mogłem określić własne ja, widzieć, słyszeć. Potem zjawiłaś się ty. Oswobodziłaś mnie. Gdy przebywałaś poza neurowirualną rzeczywistością, mogłem przeskakiwać miedzy fazbearowskimi grami, zachowując wirtualne ciało. Wędrować po wirtualnych światach. Jako cień, ale zawsze. Znowu gdy byłaś obecna... Moja zdolność odczuwania się zwiększała. Co prawda w „Potrzebnej Pomocy" nadal ograniczał mnie program, który rozpoznawał mnie jako Glitchtrapa, ale w innych grach... Tam byłem traktowany jako kolejny gracz, człowiek. I po ludzku odbierałem wszystko dookoła. Zyskałem namiastkę człowieczeństwa. Nie masz pojęcia jak wiele to znaczyło i jak bardzo bałem się, że to stracę. Dlatego nie zaryzykowałem kontaktu z tobą. Myśl, że mogłabyś się wystraszyć i nigdy więcej nie odwiedzić wirtualnej rzeczywistości, była zbyt przerażająca.

Skończył. Spojrzał na nią wyczekująco.

Coleen westchnęła. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć. Wyznanie wydawało się szczere, jednak było wręcz usiane dziurami, przemilczeniami i niedomówieniami. Zbyt wieloma, żeby zaufać Aftonowi. Poza tym nadal nie wiedziała, po co to wszystko?

- Czego ode mnie chcesz?

- Pomocy. Możemy sobie pomóc nawzajem. Ty mnie znaleźć osoby, które odpowiadają za to wszystko i skończyć z nimi. Ja tobie zlikwidować tego gnoja, który śmie się nazywać twoim ojcem. Jego i wszystkich jego pomagierów.

Zaskoczył ją gniew z jakim wspomniał o jej ojcu. Nie, nie gniew. Nienawiść. Afton aż się zatrząsł, kiedy o nim wspomniał. Pytanie tylko czemu?

- Niby w jaki sposób? – zapytała.

- Pierwotnie planowałem przejąć twoje ciało, załatwić swoje sprawy i ci je oddać. Poszukać sobie nowego, zaszyć się w najgłębszych zakamarkach twojego umysłu, umrzeć... Zależy. Teraz... Wyszło na to, jesteś tu uwięziona. Ten skurwiel... Twój ojciec nadzoruje niemal wszystko, co robisz. Nie pozwala ci opuszczać miasta, a to komplikuje wiele spraw. Dlatego najrozsądniejszym byłoby, gdybym poszukał sobie nowej powłoki. Ludzkiej albo robotycznej, przy czym skłaniam się raczej ku temu drugiemu. Tak, zdaję sobie sprawę z niedogodności wynikających z takiej postaci, jednak ludzkie ciało nie przetrwa wybuchu czy pożaru, a robotyczne i owszem. Poza tym nie wiem czy zdobycie ludzkiego ciała w ogóle byłoby możliwe... Szczególnie w humanitarny sposób. W każdym razie, kiedy zdobędę własną powłokę, zajmę się likwidacją pomagierów twojego tatusia – słowo „tatuś" wypowiedział jak przekleństwo. – Będę zabójcą znikąd, nie związanym ani z tobą, ani nikim innym, więc powinnaś być poza podejrzeniami, bezpieczna. Kiedy z nimi skończę, przyjdę po twojego ojca. A potem zajmę się swoimi sprawami.

Coleen uniosła brwi. Wszystko to brzmiało bardzo zgrabnie i ładnie, niemal bajkowo, aczkolwiek już na tym etapie widziała parę istotnych przeszkód. Przede wszystkim jednak nie wierzyła w bezinteresowność Aftona. Nie miała żadnej gwarancji, że po zdobyciu nowego ciała mężczyzna dotrzyma obietnicy. Jeżeli zaś chodzi o jego własne plany, to ich charakter opierał się jedynie na jego słowie. Owszem brzmiał szczerze, jednak był zabójcą. Mógł zamordować tamte dzieciaki z premedytacją. Czy raczej „zamordować", bo akurat w tej kwestii musiała przyznać Aftonowi rację. Kiedy, uwięziona we wspomnieniu mężczyzny, patrzyła na świat z jego perspektywy, bynajmniej nie czuła się martwa. Odmieniona owszem, ale nie martwa... Jednak, jakkolwiek by rzeczy nie nazwać – morderstwem, przymusową zmianą istnienia, agresywnym wcieleniem w nową formę życia – nie miał żadnych dowodów na poparcie swych słów. W związku z tym nie mogła wykluczyć, że jest czarnym charakterem, który, gdy tylko zyska własne ciało, wznowi swój perwersyjny proceder.

- A gdzie tu moja rola? – zapytała.

- Nie znam twojego ojca, nie znam jego współpracowników, a swobodne poruszanie się w obecnych czasach sprawia mi trudność. Nie mam pojęcia, jakim sposobem twój ojciec dowiedział się, że opuściłaś miasto, nie wiem do czego jeszcze ma wgląd, nie wiem czego się wystrzegać... A w związku z tym nie wiem, jak go przechytrzyć, zaś metoda prób i błędów może okazać się tragiczna w skutkach. Dla nas obojga. Dlatego potrzebuję twojego przewodnictwa. Doradztwa.

Kolejne wyczekujące spojrzenie.

Splotła ręce na piersi, spoglądając mu w oczy. Wiedziała, że czeka na odpowiedź, na jakąkolwiek reakcję, jednak nie miała mu czego odpowiedzieć. Nie tak naprawdę. Złożył jej obietnicę, propozycję współpracy podpartą bajeczką. Słowem zabójcy, który sam się do zabójstwa przyznał. W dodatku nie powiedział jej wszystkiego.

- W jaki sposób zginęła Mary? – zapytała.

Afton drgnął niespokojnie. Wyraźnie nie chciał słyszeć tego pytania.

- Nie ja ją zabiłem, jeżeli o to pytasz, chociaż jestem współodpowiedzialny za jej śmierć – mruknął.

- Nie. Nie o to pytałam. Pytałam o to JAK zginęła. Właściwie to nie tylko ona, ale też dzieciaki upchnięte w animatroniki. O dokładne okoliczności tych wydarzeń, które tak starannie ominąłeś. Podobnie jak wiele innych kwestii. Twoja opowieść jest bardzo dziurawa.

Zacisnął dłonie w pięści.

- Nawet to, co już powiedziałem, kosztowało mnie bardzo dużo wysiłku, a mówienie o tym... To zbyt boli. Zresztą, nawet jeżeli opowiem wszystko i tak nie mam gwarancji, że dasz mi wiarę, prawda?

Nie było sensu zaprzeczać.

- Prawda.

Zapadło milczenie. Ze strony Coleen spokojne, aczkolwiek pełne wyczekiwania. Ze strony Aftona ciężkie od napięcia. Żadne z nich nie musiało niczego mówić – oboje zdawali sobie sprawę, że istnieje tylko jeden sposób, aby ją przekonać: wspomnienia. Tych nie sposób było sfabrykować ani przeinaczyć, nie póki dzielili to samo ciało i umysł.

Przypatrywała mu się uważnie, ciekawa, co zadecyduje. Opowie jej o wszystkim od samego początku do końca? Pokaże swoje wspomnienia? A może odmówi zarówno jednego jak i drugiego, w dalszym ciągu domagając się odpowiedzi na swoją propozycję?

- Wspomnienia... Nienawidzę ich – mruknął w końcu. – Bolą. Te złe... Od śmierci Normana moje życie składa się niema ze samych złych wspomnień. Znowu te dobre przypominają mi, jak bardzo wszystko spieprzyłem. Generalnie te, które cię interesują, nie należą do najprzyjemniejszych, tak jak i emocje z nimi związane. A te odczujesz, jeżeli ci je pokażę, tak jak i ja odczułem twoje.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

Skinął głową, prostując się w fotelu.

- Tak. Oczywiście, że zdajesz... Jednak mimo tego wolę cię ostrzec. To wszystko jest... Toksyczne. Nie w taki sam sposób jak to, co spotkało ciebie, jednak podobnie bolesne. Może bardziej, może mniej. Trudno mi to określić. Jednak, nim podejmiesz decyzję, zastanów się, czy na pewno chcesz tego wszystkiego doznać. Czy nie możesz po prostu przyjąć tego, co już powiedziałem na wiarę.

- Po tym wszystkim, czego sama zaznałam od życia? Nie – oświadczyła stanowczo. –Tak samo jak nie wierzę, że pomoże mi pan, nawet jeżeli będzie mógł. W końcu nic pan na tym nie zyska, jedynie narazi na ryzyko siebie i swoje plany. Jednak, jeżeli przedstawiona przez pana wersja wydarzeń okaże się prawdziwa, może udzielę panu wsparcia. Z chęcią umoczę paru skurwysynów nim dopadnie mnie nieuniknione. Co prawda żaden z nich nie będzie moim ojcem ani bratem, ale zawsze to coś.

Afton znieruchomiał. Przyglądał się jej dłuższą chwilę, nie poruszając nawet o milimetr, zupełnie jakby skamieniał. Coleen nie potrafiła niczego wyczytać z jego postawy ani spojrzenia, co sprawiło, że poczuła się nieco nerwowo. Zwykle dobrze wróżyła z ludzi. Tylko dzięki temu jeszcze nie siedziała skrępowana kaftanem bezpieczeństwa w piwnicy ojca.

- Dobrze, pokażę ci swoje wspomnienia. Od śmierci Normana, za wyjątkiem tych z przestrzeni wirtualnej. Wątpię aby funkcjonujący w materialnym świecie umysł potrafił je przyswoić bez żadnej szkody dla siebie. Jednak przed tym wyjdźmy stąd. Nie wiem, czy przekazywanie wspomnień jest tu w ogóle możliwe, a jeżeli nawet, to czy jest bezpieczne... Tak jak nie wiem, co się stanie, jeżeli w trakcie odtwarzania tego wszystkiego, nie będę miał ciała, które będzie mogło jakoś odreagować. I... Porozmawiamy jutro. Po pokazaniu ci tego wszystkiego... Po tym, co zobaczysz, będę musiał ochłonąć.

 

***

 

Można powiedzieć, że William odniósł sukces. Coleen wysłuchała go i podjęła z nim dialog. Nawet stwierdziła, że pomoże, jeżeli to, co powiedział, okaże się prawdą. Jednak, zdejmując z głowy kask NVR, nie czuł tego. Sukcesu. Zwycięstwa. Po pierwsze dlatego, że ponownie musiał się zanurzyć we wspomnienia, które niosły ze sobą jedynie ból. Które doprowadzały go do rozpaczy i szaleństwa. Po drugie...

Po drugie zabolały go słowa Coleen. To, jak powiedziała, że nie wierzy w jego pomoc. Nie, nie ubódł go brak zaufania dziewczyny. Tego się spodziewał. Oczekiwał. Zabolało go, że dziewczyna całkowicie straciła nadzieję. Że uznawała wykreowany przez ojca scenariusz za pewnik, przeznaczenie, przed którym nie jest w stanie uciec. „nieuniknione" jak sama to określiła. Naprawdę, chyba nie słyszał w życiu niczego smutniejszego niż „nie wierzę, że pomoże mi pan, nawet jeżeli będzie mógł", które padło z jej ust. Pozbawione jakiegokolwiek żalu, złości czy goryczy oświadczenie. Zwykłe, głuche stwierdzenie, brzmiące równie pewnie i zdawkowo jak „ładną mamy dzisiaj pogodę". Biedactwo nie wierzyła ani w siebie, ani w innych, a już najbardziej nie wierzyła w lepsze jutro. W to, że ktoś ją uratuje.

To przerażające jak Lesinsky ją złamał. Co z nią zrobił. Na samą myśl o tym, Williama ogarniały gniew i desperacja. Chciał jej pomóc, uratować z rąk tego potwora, tak samo mocno jak chciał dorwać ludzi, którzy stali za tragedią jego, jego rodziny i tych wszystkich biednych dzieciaków. Dlatego przysiągł sobie, że to zrobi. Ocali Coleen. Da jej szansę na lepszą przyszłość. Normalność. A każdy, kto wejdzie mu w drogę, niech lepiej modli się o szybką śmierć.

Powoli wstał z krzesła komputerowego, usiadł na łóżku, mocno oparł się o zagłówek, podkurczył nogi, po czym ułożył na podołku poduszkę i wtulił w nią twarz. Wiedział, że gdy zanurzy się we wspomnieniach, prędzej czy później z jego gardła wydobędzie się głośny szloch, a wolał nie zwracać na siebie, a tym samym na Coleen, zbędnej uwagi.

 

***

 

Napłynęły wspomnienia, jedno po drugim, jak rwąca rzeka. Wpierw zdawkowe, tworzące swego rodzaju wstęp do historii. Skrawki codziennego życia, szczęśliwe, spokojne chwile, rodzinne przepychanki. Coś, czego Coleen nigdy nie zaznała, a za czym tak bardzo tęskniła. Z miejsca zaczęła zazdrościć dzieciakom Aftona. Trójce cholernych szczęściarzy, dla których mężczyzna wstawał pół godziny wcześniej, tylko po to, żeby zrobić im naleśniki na śniadanie. Do tego wspólne odrabianie zadań domowych, oglądanie telewizji, swoboda, wzajemna akceptacja, poczucie bezpieczeństwa. Dławił ją żal, gdy myślała o swoim życiu, o tym, że gdyby urodziła się w normalnej rodzinie, mogłoby tak wyglądać, zamiast... Zamiast być tym, czym teraz było. Klatką w piekle. Pułapką.

Niestety sceneria szybko się zmieniła wraz z tragicznym wypadkiem Normana. Szok i ból, jakie uderzyły ją, gdy Afton zobaczył głowę synka w paszczy mechanicznego niedźwiedzia, były wprost nie do opisania. Obezwładniające. Zupełnie jakby ktoś stanął jej na piersi i podskoczył. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyła. Myślała, że nie może być gorzej, póki nie rozwarto szczęk mechanicznego śpiewaka. Twarz dziecka wyglądała... okropnie. Kolejne uderzenie ojcowskiej rozpaczy sprawiło, że gdyby miała jakąkolwiek władzę nad swym ciałem, wrzasnęłaby przeraźliwie. Jednak nie uciekła przed napływającymi w dalszym ciągu obrazami i doznaniami. Chciała poznać historię Aftona, wydarzenia, jakie naprawdę stały za jego dziurawą opowiastką.

Dziecko było zmaltretowane, ale żyło. Szpital, lekarze, diagnoza – wyjdzie z tego. Niesamowita radość i ulga, którą w niedługim czasie zastąpiła zgryzota przybierająca na sile wraz z koszmarami malca. Strach o syna, bezradność, rozpacz, zmęczenie. Utrata nadziei. W końcu śmierć chłopca. Spodziewana, ale jednocześnie zaskakująca, przynosząca ze sobą falę potwornego, niemożliwego do opisania bólu... A zarazem ulgę. Ulgę wywołaną świadomością, że piekło nieprzespanych nocy, bezradnego patrzenia na cudze cierpienie i pustych pocieszeń dobiegło końca. Ulgę ciągnąca za sobą przepełnione goryczą wyrzuty sumienia.

Doznania Aftona przytłaczały Coleen, jednak nie zdołały odebrać jej świeżego spojrzenia. Z pewnym zdziwieniem odkryła, że opisał się jako o wiele gorszego ojca, niż był w nim w rzeczywistości. Owszem, w trakcie choroby Normana poświęcał starszym dzieciom niewiele uwagi, ale to zrozumiałe: albo czuwał przy krzyczącym ze strachu synu, albo ledwo stał ze zmęczenia. Jednak robił, co mógł. Podobnie po śmierci chłopca. Owszem, ta go złamała, ale nie zapomniał ani o Olivii, ani o Michaelu. Tak, użalał się nad sobą, pił stanowczo za dużo, a zwykłe czynności, jak chociażby umycie się czy ubranie niemal przekraczały zakres jego możliwości, ale walczył. Każdego dnia zmuszał się, aby porozmawiać z dziećmi, zapytać jak w szkole, co ciekawego robiły. Nawet z Mike'em, chociaż za każdym razem, kiedy na niego patrzył, miał przed oczyma obraz Normalna miażdżonego przez szczęki Fredbeara. Owszem, nie gotował już obiadów, a jego domem zajmował się bardziej Rozenberg niż on sam, ale się starał. Walczył. Robił wszystko, co potrafił, mimo swego tragicznego stanu psychicznego, aby Michael i Olivia nie czuli się porzuceni.

Patrząc na wspomnienia Aftona, Coleen doszła do wniosku, że w powiedzeniu „czas leczy rany" jest sporo prawdy. Oczywiście ból po stracie Normana nadal mu towarzyszył i miał towarzyszyć już zawsze, ale z czasem zmienił swój wymiar i odszedł na dalszy plan. Na pierwszy zaś wysunęła się codzienność: obowiązki domowe, praca, przyjaciele, a przede wszystkim Mike i Olivia. Niestety, o ile Olivia z radością powitała powrót ojca „do żywych", to Mike odsunął się od niego. Nie, nie buntował się, przeciwnie. Jego zachowanie uległo poprawie podobnie jak wyniki w nauce, ale już z nim nie rozmawiał. Znikał na całe dnie, zjawiając się jedynie w porach posiłku, nie uśmiechał się, a nawet stronił od siostry. Oczywiście Afton usiłował naprawić relacje z synem, niestety bezskutecznie.

W końcu oziębłe zachowanie Mike'a stało się dla Aftona codziennością, podobnie jak obowiązki w nowej pracy. Po ponad rocznej przerwie nie mógł wrócić na stanowisko szefa ochrony, a zarazem partnera Rozenberga. Poza tym firma mocno zmieniła swoją formę – przemianowała się na Fazbear Entertainment, stała spółką, rodzinną restaurację zastąpiła kolorowa pizzeria, a morderczego Fredbeara nowa animatroniczna gwiazda: Freddy Fazbear. Planowano też otworzyć kolejne filie w sąsiednich miastach. Dlatego z wdzięcznością przyjął posadę głównego stróża, nie tak lukratywną jak poprzednia, ale wystarczająca, aby mógł utrzymać rodzinę i zapewnić dzieciom przyszłość. Wszystko zdawało się iść ku lepszemu... Do tego okropnego dnia.

 

„Wrócił z popołudniowej zmiany, wykończony, ale we względnie dobrym humorze. W pizzerii odbyło się wielkie przyjęcie. Okiełznanie rozbrykanych dzieciaków graniczyło z niemożliwością. Maluchy tak narozrabiały, że musiał pomóc dozorcy z bałaganem... Jednak lubił to. Wesołe zamieszanie panujące w lokalu trzymało go z dala od ponurych myśli. Od bolesnych wspomnień.

Podszedł do drzwi, wsunął dłoń do kieszeni i wyjął z niej dwa pęki kluczy. Jeden z breloczkiem przedstawiającym białego lisa – projekt jednego z nowych animatroników – do domu i garażu, drugi z logiem Fazbear Entertainment do pomieszczenia służbowego i magazynu pizzerii. Zaklął. Musiał wrócić i oddać go nocnemu stróżowi. Znaczy Mike'owi. Chłopak uparł się, żeby sobie dorobić w wakacje w pizzerii, a że w lokalu akurat mieli wolny wakat, Henry zgodził się, aby młody tymczasowo siedział przy kamerach, póki nie znajdą kogoś na stałe.

Generalnie William pochwalał, że syn chce mieć własne pieniądze i nie boi się pracy, ale nie rozumiał, dlaczego chciał zostać akurat nocnym stróżem... Bo właśnie o tę posadę szczególnie zabiegał. Przecież nawet w samej pizzerii mógł złapać jakieś lepsze zajęcie, mniej obciążające i wśród ludzi. W końcu był towarzyskim dzieciakiem... Kiedyś był.

Westchnął ciężko, wsunął klucze z powrotem do kieszeni i wrócił do samochodu. Kwadrans później stał u progu pizzerii.

Wieczorową porą, czy też raczej – biorąc pod uwagę dochodzącą północ – nocą przyjazne, kolorowe miejsce wyglądało dość upiornie. Czarno-białe, ułożone w szachownicę kafelki korytarzy połyskiwały tajemniczo, a brokatowe ozdoby z papieru i masy papierowej poruszały się przy najlżejszym podmuchu, obijając mdłe promienie jarzeniówkowego światła i przyprawiając o lekką paranoję każdego przechodzącego. Prawdopodobnie właśnie dlatego mieli problem ze znalezieniem nocnego stróża. Robienie obchodu, gdy nieustannie coś drga za twoimi plecami, a wzrok raz po raz natyka się na skąpane w mroku dziecięce rysuneczki zazwyczaj przedstawiające karykaturalnie szeroko uśmiechnięte postaci, nieszczególnie dobrze działa na stan nerwów. Do tego stojące na scenie animatroniki, czasami same z siebie poruszające się i wydające dźwięki. A to wszystko za minimalną pensję.

Rozglądając się dookoła, ze swoistym sentymentem przypomniał sobie wystrój poprzedniej lokacji. Granatowe, wyglądające jak pokryte konfetti wykładziny dywanowe i szare, obwieszone różnorakimi dekoracjami ściany. Głównie plastikowymi „balonami", dającymi taki sam efekt jak prawdziwe, a dużo trwalszymi. Wszystko to wyglądało bardziej przytulne, mniej... dyskotekowo. Po zgaszeniu światła przypominało pogrążony w mroku pokój śpiącego dziecka, a nie fragment horroru, kiedy to teoretycznie przyjazne miejsce okazuje się przedsionkiem piekła.

Oczekiwał, że znajdzie Mike'a w pomieszczeniu ochrony, jednak – ku swemu zdziwieniu – nie zastał go tam. Zaskoczony zaczął krążyć po budynku, szukając chłopaka. Łazienki, sale jadalne, pokój techniczny – ani śladu. Zaczął się denerwować. Chciał go zwyczajnie zawołać, ale napierająca zewsząd cisza jakoś mu nie pozwalała. W końcu zajrzał do rupieciarni...

I wtedy jego świat runął.

Tak, Michael był tam. Nie sam. Towarzyszyła mu trójka chłopaków, którzy cztery lata temu wraz z nim dokuczali Normanowi, doprowadzając do wypadku chłopca. Oni oraz jakaś dziewczyna, o ile dobrze pamiętał, siostra jednego z nich. Wszyscy leżeli bezwładnie na podłodze, a obok nich papierosy, puszki coli i piwa. Wyglądało na to, że Mike wyszedł wcześniej z domu, żeby zrobić sobie małą, nieoficjalną imprezkę w lokalu. Tylko dlaczego jego koledzy leżeli na podłodze jak porzucone lalki? Dlaczego się nie ruszali?! DLACZEGO?!

- Michael... Coś ty zrobił? – zapytał przez zaciśnięte gardło. – Coś ty, kurwa, zrobił?

Syn spojrzał mu w oczy. Beznamiętnie.

- Otrułem ich – odpowiedział spokojnie, obojętnie, jakby mówił o rozlanej herbacie.

William cofnął się do tyłu, dociskając dłoń do ust. To... To było jak uderzenie w twarz. Jak starcie z ciężarówką na drodze szybkiego ruchu. Szok i ból sparaliżowały go. Otumaniły. Nie miał pojęcia, co zrobić. Dlatego zaczął krzyczeć. Wrzeszczeć i płakać, pytając Mike'a, czemu to zrobił, co mu odbiło, jednak jedyną odpowiedzią jaką usłyszał było „i tak nie zrozumiesz".

Nie miał pojęcia, co dalej. Jak zareagować. Powinien wezwać policję, pogotowie, ale... Ale wtedy Mike trafiłby do więzienia. Niewykluczone, że na dożywocie. Może nawet dostałby karę śmierci...

Z niemożliwą do opisania grozą wyobraził sobie syna przypiętego do krzesła elektrycznego, a wtedy coś w nim pękło.

Nie. Nie mógł na to pozwolić. Nie mógł stracić kolejnego dziecka, nie wytrzymałby tego. Owszem, Mike zrobił straszną rzecz, ale przecież był jego synem. Jego chłopcem...

- T-trzeba to jakoś posprzątać – wydukał, nie do końca wierząc w to, co mówi. – Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nikt.

- Wujek Henry prosił, żebym pojutrze zawiózł kostiumy animatroników do czyszczenia – odezwał się Mike. Nadal sprawiał wrażenia całkowicie opanowanego, wręcz swobodnego. Zupełnie jakby nic wielkiego się nie stało. – W środku każdego powinno być dość miejsca na jedno ciało, a po drodze będę przejeżdżać obok bagien. Pewnym problemem są kamery, ale nie sądzę, aby podmienienie nagrań z nocnej zmiany sprzed tygodnia na obecne stanowiło duży problem.

Spojrzał z przerażeniem na syna. Zastanawiał się czy i jak długo to planował. Oraz czemu. Czemu zdecydował się zabić swoich przyjaciół. Owszem, uczestniczyli w wypadku, ale przecież wtedy to on to wszystko... Dlaczego? Do kurwy nędzy, dlaczego?!

„I tak nie zrozumiesz". Tak, przypuszczalnie nie zrozumiałby. Właściwie to chyba nie chciał rozumieć.

Postąpili wedle planu Mike'a, zresztą William nie potrafił wymyślić niczego lepszego. Chłopak bawił się nagraniami monitoringu, a on upychał bezwładne ciała w przeznaczone do czyszczenia i konserwacji powłoki animatroników. Wydawać by się mogło, że jest w nich dość miejsca, by pomieścić dorosłego człowieka, ale sprawa nie była taka prosta. Owszem, kiedyś używano ich jako kostiumów dla obsługi, rzecz w tym, że wykorzystywane w tym celu powłoki stanowiły prototypy, puste skorupy niezawierające elektroniki, tylko parę przyczepów do endoszkieletów. Właściwie nie różniły się wiele od tych Springbonniego i Fredbeara. Obecne znów... Cóż, to całkiem inna sprawa. Animatroniki przeszły niemałą ewolucję na przestrzeni ostatnich kilku lat, a i tak niedługo miały zostać zastąpione przez nowocześniejsze modele.

W każdym razie, upchnięcie siedemnastolatka w wypełnionej kablami i różnorakim żelastwem skorupie nie stanowiło prostego zadania. Musiał użyć siły. Dużej siły. Zgniatać. Miażdżyć. Łamać kości. Zupełnie jakby nie miał do czynienia ze zwłokami, a starymi rupieciami nie mieszczącymi się do walizki. Raz po raz pomieszczenie techniczne wypełniały głuche trzaski, chrzęsty oraz obrzydliwe, „mokre" dźwięki świadczące o tym, że ciało nabiło się na jakiś wystający element.

Odgłosy mające towarzyszyć mu w koszmarach.

Kiedy skończył, był wykończony zarówno pod względem fizyczny jak i psychicznym. Mokre od potu włosy kleiły mu się co czoła, a mięśnie ramion i barków bolały od długotrwałego wysiłku. Oddychał głęboko i szybko. Miał dość, a w dodatku ogarniały go coraz większe wątpliwości, co do planu syna. Upychając ciała w animatroniczne powłoki porządnie pokaleczył ciała dzieciaków, brudząc kostiumy krwią i nie tylko. Anton musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć.

Po chwili opadła klamka i otworzyły się drzwi.

- Skończyłeś? – zapytał Mike.

Wiliam zacisnął zęby. Drażnił go swobodny ton syna, który zachowywał się, jakby wcale nie zacierali śladów czterokrotnego morderstwa. Jego morderstwa.

- Tak... - mruknął. – Pytanie tylko, co zrobić ze śladami na kostiumach, bo te zostaną nawet, kiedy już pozbędziemy się ciał.

- Nic – Mike uśmiechnął się kpiąco, a Williama przeszedł zimny dreszcz. – Myślisz, że Tony pójdzie na policję? Jakoś mi się nie wydaje.

No tak... Anton był tego rodzaju człowiekiem, który sam nie popełnia przestępstw, ale też nie donosi. Można by zamordować kogoś na środku jego salonu, a gliniarzom i tak uparcie powtarzałby, że nic nie widział. Jeżeli znów ktoś skrzywdziłby kogoś mu drogiego lub jego samego, załatwiłby sprawę na własną rękę.

Jednak nie podobało mu się to, że fredbearowski technik będzie wiedział... Wiedział, że COŚ zaszło. Tak jak nie podobało mu się, że Mike mówił temu typowi per „Tony". Chociaż, biorąc pod uwagę, że chłopak właśnie dopuścił się czterokrotnego morderstwa, jego zażyłość z domorosłym robotykiem była najmniejszym problemem.

Jak... jak w ogóle mogło do tego wszystkiego dojść? JAK?!

- Nie chcę cię wyganiać, ale jeżeli szybko nie wrócisz do domu, może być to podejrzane – mruknął chłopak. – Poza tym, chyba nie chcesz, żeby Olivia obudziła się w nocy sama w pustym, ciemny domu, prawda?

William spojrzał na syna. Miał ochotę go uderzyć. Przede wszystkim za to, co zrobił, ale też za jego oziębłość. I bezczelność. Oraz za to, że miał rację. Śmierć Normana oraz to, co miało miejsce przed nią – dni wypełnione wrzaskami najczystszego przerażenia, płaczem i błaganiami o ratunek – wywarło piętno na Olivii. Dziewczynkę dręczyły koszmary. Jego mała, nieustraszona rudowłosa Pipi Pończoszanka, która przed tym wszystkim potrafiła wymyślać przerażające historie rodem z najgorszych horrorów, teraz sypiała przy zapalonym świetle co noc budząc się z krzykiem.

Koszmary... Rzeczywistość była gorsza od koszmarów. Była światem, w którym jego syn, jego ukochany chłopiec, stał się pozbawionym wyrzutów mordercą.

Pełen obaw, przygnieciony świadomością wszystkiego, co się stało, wrócił do wozu, wsadził kluczyki do stacyjki i przekręcił. Rozbrzmiał cichy warkot silnika.

Kiedy ruszał, przelotnie przeszło mu przez myśl, aby dodać gazu i wjechać z pełną prędkością w najbliższe drzewo. Zakończyć to wszystko. Jednak nie mógł. Nie, kiedy w domu czekała na niego córka. Poza tym musiał chronić Mikea... Przed nim samym."

 

Wspomnienie zaskoczyło Coleen. Nie spodziewała się tego. I nie rozumiała, czemu Afton powiedział jej, że to on zabił dzieciaki. Czyżby czuł się odpowiedzialny za czyny syna?

Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.

 

„Wraz z Mike'em ładowali na ciężarówkę wypchane trupami kostiumy na oczach innych pracowników pizzerii. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Na to, że powłoki wydają się podejrzanie ciężkie. Na to, że wrzucają je w całości, zamiast rozczepić. Wszyscy mieli lepsze rzeczy do roboty niż przyglądanie się dwóm facetom zajętym swoją robotą. Z jednej strony cieszyło go to, ale z drugiej miał przekorną nadzieję, że wszystko się wyda. Że zostaną przyłapani i zapłacą za to, co zrobili. W przeciwieństwie do syna, nie potrafił przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Sumienie mu nie pozwalało.

Wrzucenie wszystkich kostiumów na naczepę pickupa zajęło im pół godziny. Potem dokładnie je umocowali, przykryli plandeką, którą również odpowiednio zabezpieczyli, wsiedli do wozu i ruszyli w drogę.

Jechali w całkowitym milczeniu, chociaż trasa była długa. Nim dotarli do położonego pośród krzewiastych pustkowi bagna, czekało ich dwadzieścia minut jazdy szosą przez las, a potem piętnaście przypominającymi niewielki tor przeszkód drogami gruntowymi. Na końcowym odcinku drogi tak trzęsło, że gdyby nie pasy, prawdopodobnie raz po raz uderzaliby w dach wozu. Dlatego William, mimo tego, co go czekało, powitał widok połyskującej pomiędzy wysokimi trawami wody z pewnego rodzaju ulgą. Poza tym chciał mieć to za sobą. Utopić ciała w kryjącym się pod połyskującą taflą, żarłocznym błocku i już nigdy, przenigdy do tego nie wracać.

Błoto. Biorąc pod uwagę upalne lato i tumany kurzu na suchej drodze, nie spodziewał się, że gdy tylko postawi nogę pośród traw, natychmiast wdepnie w błoto. Ale wdepnął. Wystarczyło, że okrążył wóz dookoła, aby wejść na naczepę, a już miał buty i spodnie uwalone brązową breją.

Zdjął plandekę, ostrożnie rozwiązał liny zabezpieczające animatroniczne powłoki i dygocząc uklęknął przy jednej z nich. Żółty kostium Chicki wlepiał w niego puste, pozbawione oczu spojrzenie, a szeroki dziób rozchylał się groteskowo. Miał wrażenie, że kukła ocenia go, chce powiedzieć coś nieprzyjemnego. Oskarżyć.

- Chyba najprościej będzie, jeżeli je rozczepimy, prawda? – głos syna wyrwał go z zamyślenia.

Bez słowa skinął głową.

Zdjął z korpusu Chicki karykaturalny, kurzy łeb, sięgnął do środka przesuwając ręką między zimnym, dziewczęcym ciałem, a wewnętrzną ścianą kostiumu i namacał sprytnie ukryty zatrzask. Przesunął niewielką zasuwę, rozległo się głośne kliknięcie i ramiona oraz miednica kostiumu oddzieliły się od torsu. Kolejny zatrzask, odpowiedzialny za przyczep nóg do miednicy powłoki, został ukryty w okolicy lewego biodra.

Z pomocą syna, który przytrzymywał dolne partie kostiumu, po dłuższej chwili mocowania się, zdjął ze zwłok animatroniczny korpus. Widok, który ujrzał chwilę po tym, wstrząsnął nim.

Dziewczyna... Jej ciało znajdowało się w o wiele gorszym stanie niż się spodziewał. Zmaltretowane, umazane krwią i pokryte licznymi sińcami, wyglądało strasznie. Nie powinno tego być. Tej krwi, tych sińców. Nie, jeżeli dziecko, które wepchnął do kostiumu, istotnie nie żyło.

Nade wszystko jednak dziewczyna nie powinna mieć rozwartych szeroko oczu i śladów łez na policzkach.

Po wnętrzu Williama rozlała się fala siarczystego mrozu, zamykającego serce w przeraźliwym, kłującym uścisku. Drżąc, powoli spojrzał na Michael'a, który zwiesił głowę, wbijając wzrok w buty. Wyglądał jak kilkuletnie dziecko przyłapane na złym uczynku.

- Co to ma znaczyć? – zapytał zduszonym głosem.

- No... Powiedziałem, ci, że ich otrułem. Ale nie, że zabiłem, prawda?

William poczuł jak robi mu się słabo, a gardło wysycha na wiór.

- Uśpiłeś ich? – wychrypiał.

- N-nie. To trucizna paraliżująca. Znaczy mogli być na początku nieprzytomni, na pewno byli, ale...

Dalsze słowa Mike'a zlały się w pozbawiony sensu bełkot, z którego William nic nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Nie chciał niczego rozumieć, nic słyszeć. Nie chciał tu być. Nie chciał patrzeć na storturowane ciało nastolatki wlepiającej w niego niewidzące spojrzenie szeroko rozwartych, brązowych oczu, zupełnie jakby pytała „czemu?".

Dzieciaki żyły... Żyły, kiedy wpychał je do kostiumów. I były świadome. Czuły jak nabija je na żelastwo wypełniające powłoki... Jak kruszy im żebra, łamie ręce, a potem zostawia, aby powoli się wykrwawiały i dusiły w ciasnych, robotycznych trumnach. Konały w cierpieniu całymi godzinami, chcąc krzyczeć z bólu, ale nie potrafiąc. Bezgłośnie wołając o pomoc i wiedząc, że ta nie nadejdzie. Że nikt ich nie uratuje.

Dzieciaki. Zabił je. Zabił całą czwórkę. Nie Mike, tylko on.

Kolana mężczyzny ugięły się, targnęły nim mdłości. Ostatnim przebłyskiem świadomości, wychylił się z przyczepy nim zwymiotował. Uderzony szokiem, rzygał jak struty kot, jakby chciał wyrzucić, to co się stało z siebie. Pozbyć się zbrodni ze swego życia, jak ciężkostrawnego posiłku z żołądka.

Nagle poczuł na ramieniu dłoń.

- Tato... Wszystko w porządku?

Coś w nim pękło. Gwałtownie odepchnął od siebie syna, tak, że ten zatoczył się do tyłu, potknął o jeden z kostiumów i upadł, z hukiem uderzając w metalową podłogę naczepy.

- NIE DOTYKAJ MNIE! – wrzasnął na chłopaka, który spojrzał na niego zaskoczony. Zupełnie jakby nie wiedział, czemu ojciec jest na niego wściekły. William nie pojmował tego. Jak... Jak można być takim potworem? Jak jego syn mógł stać się takim potworem? – Nigdy więcej mnie nie dotykaj. Ani mnie, ani ich. Wracaj do kabiny i siedź tam, dopóki nie wrócę.

- Ale...

- DO KABINY!

Chłopak spojrzał na niego ze strachem w oczach, zerwał się na równe nogi i uciekł do wozu.

Kiedy trzasnęły drzwi pickupa, William się rozpłakał. Bezwładnie opadł na podłogę naczepy i spazmatycznie szlochał. To... To wszystko było ponad jego siły. Nie potrafił rozumieć, jak w ciągu dwóch dni jego spokojnie, uporządkowane życie zmieniło się w ten koszmar. Upiorną groteskę wyreżyserowaną przez Michaela... Nie wiadomo po co, nie wiadomo dlaczego i dla kogo. Niestety nie mógł się ot tak poddać. Musiał posprzątać ten cały bałagan. Dla Olivii, w końcu nie miała nikogo poza nim. Dla niej...

Dla niej i Mike'a. Bo mimo wszystko Mike nadal był jego synem, którego kochał. Kochał, a jednocześnie czuł w stosunku do niego odrazę. Niemożliwy do opisania wstręt. I żal. I całe mnóstwo innych, okropnych uczuć, których nie potrafił nazwać.

Wziął parę głębszych wdechów na uspokojenie, otarł łzy z policzków i wstał. Miał zwłoki do pochowania... Jeżeli tak można określić utopienie ciał w bagnie.

Spojrzał na nastolatkę. Okrągła, pokryta piegami buzia, szerokie ramiona, solidna, „wiejska" budowa, kręcone, mysie włosy. Często natykał się na nią w okolicznym markecie, gdzie robiła zakupy wraz z matką. Zwykle otaczała ją grupka rozwrzeszczanych kilkulatków, zapewne młodszych braci i sióstr. Zawsze dźwigała ciężkie torby. Prawie nigdy się nie uśmiechała.

Wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł jej twarz z krwi oraz zaschniętych łez najlepiej jak umiał. Niewiele to pomogło, jedynie bardziej uwidoczniło rany pokrywające gładką buzię. Zacisnął szczęki, tłumiąc kolejną falę narastającego w piersi szlochu.

- Wybacz kochanie. Przepraszam. Ja... ja naprawdę nie wiedziałem. Tak bardzo przepraszam...

Wziął najdłuższą z lin zabezpieczających, obwiązał się nią w pasie, a drugi koniec przywiązał do wozu. Potem wyłuskał bezwładne ciało z kostiumu, ostrożnie, niemal czule wziął je w ramiona i ruszył prosto w bagno.

Grząskie błocko niemal natychmiast zaczęło go wciągać w głąb ukrytych pod warstwą wody, mulistych odmętów, ale szedł dalej. Tak daleko, jak tylko potrafił. Dopiero wtedy zatrzymał się i delikatnie ułożył dziewczynę na zdradzieckiej powierzchni bagna, które natychmiast pochwyciło ją w swoje żarłoczne objęcia. Sam wydostał się tylko dzięki linie.

Z chłopcami postąpił podobnie. Jednego po drugim rzucał na pożarcie bagnu. Pierw wsadzonego w kostium Bonniego brata dziewczyny, potem upchniętego w kostium Foxyego, chudzielca o włoskim pochodzeniu. Tylko jego można było ukryć w kostiumie lisa, dość szczupłego na tle swych scenicznych kolegów. Mimo to zmiażdżony i pokaleczony metalowymi częściami chłopak wyglądał strasznie. Gdy wyjmował go z powłoki, ten nagle rozwarł usta, z których wypadł ogromny skrzep krwi... wraz z odgryzionym językiem. Tego William nie wytrzymał. Zwymiotował. Znowu.

Ostatni w kolejce był chłopak uwięziony we Freddym. Ciemnowłosy właściciel niesamowicie niebieskich oczu, niemal identycznych jak te mechanicznego niedźwiedzia. William kojarzył, że ojcem dzieciaka jest wojskowy mieszkający w sąsiedniej dzielnicy. Szorstki, potwornie sztywny typ, któremu musztra weszła za bardzo w krew. Po wypadku Normana, kiedy policja prowadziła śledztwo na temat tego, co się stało, spotkał go wraz z synem na komisariacie. Posiniaczony i popuchnięty dzieciak wyglądał, jakby wpadł pod autobus, a mężczyzna zachowywał się jak jego oskarżyciel, nie ojciec. Pamiętał, że przeprosił go za udział syna w zdarzeniu i oświadczył, że „weźmie smarkacza na krótki łańcuch".

- Przepraszam chłopaku – wyszeptał, patrząc w wytrzeszczone, otoczone krwawymi wybroczynami oczy. – Naprawdę nie chciałem ...

Kiedy skończył, ledwo stał na nogach. Czterokrotne wyczołgiwanie się z bagna wymagało wielkiego wysiłku, podobnie jak wydobycie zwłok z kostiumów. W dodatku ciała ważyły swoje, a nawet jednokrotny spacer z ponad pięćdziesięciokilogramowym balastem w grząskim błocku do łatwych nie należał. Jego mięśnie krzyczały ze zmęczenia.

Powłócząc nogami, udał się do kabiny wozu, skąd – usiłując nie patrzeć na Mike'a – wyjął torbę z ubraniami na zmianę oraz baniak z wodą. Zdarł z siebie pokrytą błotem i krwią nastolatków odzież, związał w wielki węzeł i cisnął w stronę bagna najmocniej jak tylko potrafił. Następnie umył się wodą z baniaka i założył czyste ciuchy – identyczne, jak te, które zniszczył. Po wszystkim usiadł za kierownicą, przekręcił klucz w stacyjce i wycofał wóz, obierając kierunek na ciągnącą przez las szosę i położony pośrodku niczego warsztat Antona.

Czuł się... Nie czuł nic. Zupełnie jakby ktoś wyjął z niego korek i spuścił wszystkie emocje. Był pusty. Martwy."

 

Coleen przyjęła tymczasową, emocjonalną pustkę Aftona z prawdziwą ulgą, bo towarzyszące wydarzeniom emocje... To było okropne. Gorsze od tego, co przeżył po wypadku Normana. I po jego śmierci. Potworny ból, zdrada, wyrzuty sumienia, wstręt, to... To dusiło. Odbierało oddech i zmysły. Nie miała pojęcia, jakim cudem mężczyzna nie oszalał po tym wszystkim. Sama, chociaż to nie były jej wspomnienia ani jej uczucia, miała problem z dojściem do siebie po tym uderzeniu.

Tymczasem kolejne wspomnienia napływały. Wizyta u Antona, a w drodze powrotnej w myjni samochodowej, aby zmyć ślady zbrodni z wozu. Pomysł Mike'a, podobnie jak ten z baniakiem wody i dwoma identycznymi kompletami ubrań dla ojca. Chłopak swoją przemyślnością zdawał się aspirować na geniusza zbrodni. Pytanie tylko „dlaczego"? Nie miała pojęcia, Afton zresztą też nie. Storturowany psychicznie nie miał sił się nad tym zastanawiać.

Wydarzenia odcisnęły na nim piętno. Znowu zaczął pić. Nie tyle, aby wpływało to na jego pracę, nigdy na oczach córki, lecz gdy tylko mógł, sięgał po flaszkę. Przestał też dbać o siebie. Jadał źle, mało i nieregularnie. Niewiele sypiał. Przede wszystkim jednak zmienił się jego stosunek do Mike'a. Nie rozmawiał z nim, jeżeli naprawdę nie musiał. Nie dotykał go, ani nie pozwalał mu się dotknąć. Unikał nawet patrzenia na niego.

Zaginięcie czwórki nastolatków wkrótce zostało odkryte i nagłośnione. Ponieważ dzieciaki nie miały najlepszych sytuacji rodzinnych, pierw założono wspólną ucieczkę. Jednak teorii przeczył fakt, że żadne z nich nie zabrało z domu nawet jednej rzeczy. Ubrania, pamiątki, zdjęcia, pieniądze – wszystko zostało na swoim miejscu, nietknięte. Dlatego też szybko zarządzono zmasowane poszukiwania zaginionych, a w telewizji i na plakatach pojawiły się ich wizerunki z numerami telefonów i prośbami o informacje. W ten sposób Afton poznał imiona swych mimowolnych ofiar. Ian Crowley został zamknięty we Freddym, a Ivy Collins w Chice. Simon Collins trafił do Bonnie'go, zaś Vincenta Gargallo wepchnął do Foxy'ego. Prześladujące go w koszmarach twarze zyskały etykiety.

Czuł się przytłoczony prześladującymi go wizerunkami dzieciaków, którymi oblepiono każdy mur, każdy płot. Jednak gorsze od ich fotografii, były występujące w telewizji rodziny proszące o kontakt, informację, cokolwiek. Sam stracił dziecko, więc rozumiał, co czują. Jak to boli. Z tym, że on przynajmniej wiedział, co się stało, zaś oni mieli żyć w niepewności póki nadzieja się nie wypali, a wtedy... Wtedy wykopać cztery groby i pogrzebać cztery puste trumny.

Niedługo po wybuchu medialnych poszukiwań, do pizzerii Freddy'ego Fazbear'a zawitała policja. Wedle zeznań znajomych dzieciaków, te ostatnio widziano w restauracji, gdzie notabene, często gościły. Afton nie bał się stróżów prawa, nie przerażała go też perspektywa odsiadki. Uważał, że dostałby to, na co zasłużył. W końcu to ON zabił. Kiedy Mike powiedział mu, że otruł kolegów, nawet nie sprawdził czy tamci żyją. Zamiast tego, ślepo wierząc w słowa syna, przerażony perspektywą utraty kolejnego dziecka, zaczął wpychać je do kostiumów. Gdyby pomyślał, gdyby był chociaż odrobinę bardziej sceptyczny, cała czwórka mogłaby żyć. Sama Coleen patrzyła na to z nieco innej perspektywy, ale rozumiała go. Gdyby sama potrafiła lepiej udawać, wiedziała, kiedy się zamknąć, wiele okropnych rzeczy nie miałoby miejsca. Rzeczy, za które odpowiadał jej ojciec, nie ona, ale mimo wszystko...

Chociaż wizyta policjantów nie przestraszyła Williama, był nią potężnie zaskoczony, podobnie jak i informacją, że koledzy Mike'a często zaglądali do pizzerii. Dlaczego? Bo nigdy ich tam nie widział. Jak się okazało, dzieciaki nieznanym mu sposobem zdobyły jego grafik i nigdy nie przychodziły, kiedy miał dniówkę. A dlaczego w ogóle odwiedzały knajpę, która powinna kojarzyć się im z jednym z najgorszych momentów życia? Dniem, gdy przypadkiem doprowadziły do czyjejś śmierci? Cóż, powód okazał się wręcz banalny. Nie miały gdzie iść. Pizzeria była jedynym w okolicy miejscem – do którego i tak musiały dojeżdżać pół godziny autobusem – gdzie mogły spędzić miło czas pod dachem. Zjeść coś dobrego, pograć na automatach, pogadać. Co prawda niedaleko znajdowała się też kręgielnia, ale całymi dniami przesiadywało w niej podejrzane towarzystwo – głównie grupy motocyklistów – zaś bar został opanowany przez robotników pobliskiej fabryki.

Jak się okazało, brak lęku i autentyczne zaskoczenie sprawiły, że Afton szybko znalazł się poza podejrzeniami, chociaż teoretycznie miał powód, aby chcieć się zemścić na nastolatkach. Prawdopodobnie na jego korzyść podziałały również nieposzlakowana opinia oraz zeznania współpracowników, którzy potwierdzili, że w dniu, kiedy zniknęły dzieciaki, miał zmianę, nigdzie się nie oddalał, a kiedy skończył, pojechał prosto do domu.

Zagrożenie minęło, ale stosunek Aftona do Mike'a pozostał taki sam. Nie potrafił na niego patrzeć, z nim rozmawiać, brzydził się go dotknąć. Denerwował się, gdy ten zostawał sam z siostrą, dlatego też pilnował, aby zdarzało się to jak najrzadziej. Organizował dziewczynce różne rozrywki, wycieczki, zajęcia pozaszkolne, wyjeżdżał z nią na weekendy, kiedy tylko było to możliwe. Byleby miała jak najmniej kontaktu z bratem.

Pewnego dnia, kiedy Olivii nie było w domu, Mike wybuchł.

 

„Porcelanowy kubek rozprysnął się tuż koło głowy Williama, zasypując podłogę kuchni odłamkami. Zaskoczony mężczyzna odwrócił się gwałtownie, spoglądając wprost w zielone, wypełnione gniewem oczy syna.

- Przestaniesz mnie tak traktować w końcu, czy nie?! – krzyknął.

W Williamie wezbrała gorycz. Nie złość, na nią był zbyt zmęczony i przybity. Za to gorycz towarzyszyła mu każdego dnia, tak jak i wyrzuty sumienia.

- Nie – odpowiedział spokojnie.

- Masz zamiar mnie karać do końca życia?! Chcesz się zemścić?

William uniósł brwi. Naprawdę chłopak tak to odbierał?

- Nie chcę cię karać. Nie mam zamiaru się też mścić, w końcu jestem tak samo winien jak ty. Co prawda, nie zrobiłem tego z premedytacją, ale na moją głupotę i egoizm nie ma usprawiedliwienia. – Westchnął ciężko, opierając się plecami o brudny blat. Ostatnio utrzymanie porządku w domu przychodziło mu z prawdziwym trudem. – Chodzi o to, że w moich oczach jesteś pozbawionym wyrzutów sumienia potworem, którego motywów nie potrafię zrozumieć. Któremu nie ufam. Chociaż nadal jesteś moim synem i wciąż cię kocham, nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. I nie chcę. Każdy czyn ma swoje konsekwencje, musisz się tego nauczyć... Chociaż powinieneś zrobić to już dawno, po śmierci Normana.

- Nigdy nie przestaniesz mnie za to obwiniać, prawda?! – Chłopak zacisnął dłonie w pięści, coraz bardziej zagniewany. – Po wszystkim nie mogłeś nawet na mnie patrzeć...

- Nie mogłem, ale nie dlatego, że cię obwiniałem. Po prostu, kiedy na ciebie patrzyłem, widziałem tamten moment w restauracji... Normana w paszczy Fredbeara, krzyki... Z tego samego powodu nie potrafiłem patrzeć na Fredbeara i Springbonniego. Wiele razy usiłowałem ci to wyjaśnić i przeprosić. – Zwiesił głowę. – To ja byłem odpowiedzialny za Normana. Jako ojciec i jako szef ochrony. To ja powinienem go pilnować... A także zauważyć, że przesadzasz z dokuczaniem mu. Nie zrobiłem tego. Dlatego, przede wszystkim, to ja jestem winien. Jako ojciec, jako opiekun i pracownik pizzerii.

Nastała chwila milczenia, podczas której przewiercany spojrzeniem Mike'a William wpatrywał się w podłogę, walcząc z napływający wspomnieniami. Może gdyby wtedy wykazał się większą czujnością, zareagował na czas, nie tylko Norman żyłby, ale i tamta czwórka? Może uniknęliby tego piekła?

- A gdybym ci powiedział, że Norman nie umarł? Że nadal tu jest, na tym świecie? – zapytał Mike.

William spojrzał na syna. Czy ten do końca oszalał?

- Że co?

- Możesz wierzyć lub nie, ale Norman żyje. Tak jak Ian, Vince i reszta – chłopak brzmiał poważnie. W zielonych oczach nie sposób było się dopatrzyć chociażby śladu wesołości czy złośliwości, podobnie jak w ponurej twarzy. – To wszystko... To wszystko jest po, żeby znów mógł być razem z nami. Oczywiście nie od razu, do tego trzeba wielu testów i przygotowań, ale jeżeli wszystko się uda, znowu będzie taki jak przedtem. A może nawet lepszy. A kiedy to się stanie, przywrócimy też pozostałych...

Nie... Nie mógł tego słuchać. To było ponad jego siły.

- Skończ pieprzyć! – William przerwał mu, uderzając z całej siły dłonią w blat. Rząd brudnych kubków i łyżeczek rozdzwonił się, dodając gestowi dramatyzmu. – To chore. Nie dość, że wmanewrowałeś mnie w zabójstwo, potworne, brutalne zabójstwo, to jeszcze teraz opowiadasz jakieś bajdy? Nie masz sumienia? Nie masz dla mnie w ogóle litości?!

- Mówię prawdę! – tak jak on wcześniej, Mike uderzył dłonią w blat. Ponownie rozdzwoniła się orkiestra nieumytych naczyń. – Obiecałem Normanowi, że to wszystko naprawię i poskładam go z powrotem. I mam zamiar dotrzymać słowa. A może ty nie zrobiłbyś tego dla niego?

- Nie. Nie zrobiłbym. – Spojrzał synowi prosto w oczy. – Zarówno życie jak i śmierć powinny być szanowane. Zasługują na szacunek. Jedno jak i drugie. Żywi powinni być chronieni przed przedwczesnym odejściem z tego świata, a zmarli powinni móc spocząć w spokoju. Szczególnie Norman, po tym wszystkim, co przeszedł, nim nas opuścił. Taki jest porządek rzeczy. Przywracanie do życia... Niektórych rzeczy zwyczajnie nie powinno się robić. Poza tym, nawet gdybyś jakimś cudem go wskrzesił, a może nawet i swoich kolegów, nie wymazałbyś cierpienia, które wywołałeś. Zdrady, której się dopuściłeś wobec mnie. Lat, które rodzice tamtych dzieciaków będą musieli spędzić bez nich. Nie mówiąc o pani Gargallo... Jej nie wskrzesisz, prawda?

- A czemu miałbym ją wskrzeszać? – Mike spojrzał na niego wyraźnie zbity z tropu.

William pokręcił głową. Ten durny chłopak nic nie wiedział. Właściwie sam by nic nie wiedział, gdyby nie podsłuchał w sklepie rozmowy sąsiadek kobiety. Z jej powodu kupił dwie butelki wódki... Bo wątpił, że na trzeźwo wytrzyma dziś ze sobą.

- Zastrzeliła się wczoraj wieczorem. Nie wytrzymała tego wszystkiego, upiła się, wsadziła strzelbę do ust i pociągnęła za spust. – Spojrzał na stojącą na blacie flaszkę. Na razie nieodkręconą. – Gdyby nie to, że Olivia nie miała nikogo innego, sam bym tak zrobił.

Mike rozwarł usta, ale po chwili je zamknął, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. Wyglądał na zaskoczonego. I wystraszonego. Jednak po chwili odzyskał rezon.

- Może nie naprawię wszystkiego, ale na pewno nie pozwolę, żeby Norman umarł. Poskładam go z powrotem, tak jak obiecałem, nie ważne, czy w to wierzysz, czy nie.

Chłopak odwrócił się na pięcie i wyszedł głośno trzaskając drzwiami.

Wiliam sięgnął po flaszkę, osunął się na podłogę i odkręcił butelkę. Ostry zapach alkoholu uderzył go w nozdrza.

Michael miał urojenia. Wierzył, że może przywrócić brata do życia, tak jak i swoich kolegów... Powinien trafić do szpitala, pod opiekę psychologa. I psychiatry. Leczyć się. Otrzymać profesjonalną pomoc, żeby już nigdy nikogo nie skrzywdzić. Jednak nie było na to szans. Wątpliwe, aby chłopak sam się zgłosił, zaś on nie mógł go do niczego zmusić. Gdyby wszystko wyjawił, zyskałby tym tylko wyrok więzienia, zaś Mike pewnie wyparłby się zbrodni i pozostał wolny. A Olivia... Olivia albo trafiłaby do sierocińca, albo pod opiekę obłąkanego brata. Jedna ewentualność gorsza od drugiej.

Postukał palcami w szklaną powierzchnię. Miał wrażenie, że wpadł w pułapkę bez wyjścia. Że cokolwiek nie zrobi, i tak to obróci się przeciw niemu. Czuł się samotny. Bezradny.

Nie mając siły nawet na płacz, przytknął spękane usta do butelki i przechylił ją. Palący płyn wypełnił mu gardło, niosąc nadzieję na chociaż kilka godzin nieświadomości. Pustki bez bólu, goryczy i wyrzutów sumienia."

 

Gorycz, bezradność i samotność. Coleen rozumiała je, w końcu towarzyszyły jej przez większość życia. Nie pojmowała za to uczucia jakim Afton darzył Mike'a. Troski, jaką czuł w stosunku do chłopaka, mimo tego, co ten zrobił. O miłości wolała nie wspominać, ta stanowiła dla niej czystą abstrakcję. Coś, co przytrafia się innym. Nigdy nikogo nie kochała i nigdy nie była przez nikogo kochaną. Nikomu na niej nie zależało. Nie tak naprawdę. Gdyby miała kogoś takiego jak Afton, ojca, który troszczyłby się o nią, dawał poczucie bezpieczeństwa...

Nie. Wolała o tym nie myśleć, bo natychmiast zalewał ją żal. I gniew na myśl o Michaelu, który miał dosłownie wszystko i to zaprzepaścił. Zrobił sobie rozrywkę z dręczenia młodszego brata, czym doprowadził do tragedii, a potem wbił ojcu nóż w serce, wmanewrowując mężczyznę w morderstwo. Zniszczył dobrego, delikatnego człowieka, który kochał go nad życie. Nie pojmowała tego. Nie chciała tego pojąć.

Już dawno przekonała się o tym, że życie jest niesprawiedliwe, ale gdy los przypominał jej o tym i to w taki sposób... To bolało. Cholernie bolało. I budziło drzemiący pod warstwą spokoju gniew.

Dalsze wspomnienia mężczyzny mogła nazwać gorzką codziennością. Szarymi dniami wypełnionymi rozmaitymi sposobami zabijania bólu (głównie alkoholem i rozmaitymi lekami nasennymi), stanowiącą czysty obowiązek pracą oraz Olivią. Po tym wszystkim, co miało miejsce, skupił cała swoją uwagę na niej, na tym, żeby była szczęśliwa i bezpieczna, stając się przy tym nadopiekuńczym. Trzynastolatka kiepsko to znosiła, podobnie jak ciężką atmosferę w domu. Ewidentnie czuła, że stało się coś złego i że Mike ma z tym coś wspólnego. Właściwie to Afton nawet nie musiał wynajdywać dziewczynie dodatkowych zajęć, żeby ta nie spędzała czasu z bratem – sama go unikała. Tak jak i domu rodzinnego, spędzając większość czasu u Rozenbergów. Po śmierci Normana bardzo zbliżyła się do dwunastoletniej Mary. Obie stały się niemal nierozłączne, chociaż zwykle nawet niewielka różnica wieku przeszkadza szkolnym dzieciakom w nawiązywaniu przyjaźni. Ale nie im. Wydawałoby się, że nikt ani nic nie może rozdzielić tej dwójki.

Aftonowi brakowało towarzystwa córki, ale z drugiej strony cieszył się, że dziewczyna spędza czas z Rozenbergami. Uważał przyjaciela za lepszy przykład do naśladowania niż siebie, a małą, rezolutną Mary kochał niemal jak własne dziecko. Kiedy Olivia przebywała pod opieką Rozenberga, czuł, że jest bezpieczna. Bezpieczniejsza niż z nim – ojcem niedołęgą. Rozenberg znowu...

Henry „Mr. Fazbear" Rozenberg okazał się niezwykle troskliwym facetem. Widział, że jego przyjaciel radzi sobie coraz gorzej, a to, że ten przestał zabiegać o uwagę córki, najwyraźniej uznał wysoce alarmujący objaw, bo zaczął robić to za niego. Organizował wspólne wycieczki tatusiowie-córki, wypady do kina, grille. Często też pomagał mu w codziennych obowiązkach. Stanowił podporę na jaką Afton – w swoim mniemaniu – nie zasługiwał.

Tak, William nie mógł sobie wymarzyć lepszego przyjaciela niż Henry Rozenberg. Cierpliwego, troskliwego, godnego zaufania. Dlatego kolejne wydarzenia okazały się dla niego tak bolesnymi.

 

„Olivia wyjechała wraz z klasą na kilkudniową, szkolną wycieczkę, a William pił. Znowu. Kiepsko znosił samotność, a jeszcze gorzej samotność, dla której jedyną alternatywą było towarzystwo syna. Dlatego też godzinę temu zaopatrzył się we flaszkę czystej i uciekł do zagraconego garażu, gdzie siedząc w samochodzie, słuchał muzyki i pociągał z butelki. Pił powoli, nie tak, aby spić się na umór, tylko utrzymać stały, przyjemny poziom procentów we krwi. Alkohol pomagał mu oderwać się od rzeczywistości, a płynące z radia przeboje jego młodości zawracały myśli ku przyjemniejszym, szczęśliwszym czasom. Pełnym śmiechu dniom, kiedy jego żona żyła i była zdrowa, a on z uśmiechem i odwagą patrzył w przyszłość, która zdawała się nieść ze sobą nieskończone spektrum możliwości.

Spokojny, nieco nieobecny uśmiech błąkał się po jego ustach, jednak stan rozmarzenia nie mógł trwać w nieskończoność. Po pierwsze każda flaszka prędzej czy później się kończy. Po drugie alkohol odwadnia, co zwykle kończy się palącą potrzebą skorzystania z toalety. Ta nawiedziła go wcześniej niż potrzeba znalezienia kolejnej butelki. Złorzecząc, wstał z miękkiego siedzenia i z lekka chwiejnym krokiem, ruszył w stronę toalety. Wracając, przechodził koło kuchni, właśnie wtedy usłyszał dobiegający z niej głos. Dziewczęcy głos. Pełen napięcia.

- ...znaczy wujek Will to skądś przyniósł?

- Tak.

Zwolnił kroku i ostrożnie zajrzał do środka. Przy okrągłym, kuchennym stole siedzieli Mary i Michael. Mike miał zmartwioną minę, a Mary wlepiała spojrzenie w leżący na blacie stary, wojskowy kompas, zaciskając nerwowo dłoń na rąbku kraciastej koszuli. Obok dziewczynki stała do połowy opróżniona szklanka niebieskawego, przypominającego płyn do chłodnicy napoju.

Odwiedziny Mary w ich domu nie należały do rzadkości, nawet pod nieobecność Olivii. Henry nie raz posyłał do nich małą z wekami, wiedząc, że odkąd Olivia zaczęła stołować się w szkole, poza weekendami domowe posiłki są u nich rzadkością. Czasami wpadał wraz z córką, urządzając wspólny obiad i pilnował, aby przyjaciel opróżnił talerz do końca. Dlatego jej obecność teoretycznie nie powinna zaniepokoić Williama. Jednak tym razem... Coś w tej scenie, w tym jak Mike i Mary ze sobą rozmawiali, w niepokoju na krągłej, otoczonej mahoniowymi włosami buzi dziewczynki sprawiło, że przeszedł go lodowaty dreszcz.

Coś tu było nie tak. Bardzo nie tak. Niestety poprzez opary alkoholu nie potrafił skojarzyć, co dokładnie.

Nagle Michael podniósł na niego wzrok. Spojrzenie chłopaka zmroziło go. Było takie... nieludzkie. Chłodne. Bezlitosne. Wtedy zrozumiał

Ten... ten kompas. Widział go w telewizji, „zaginiony" chłopak wojskowego, Ian, miał go przy sobie. Ponoć nigdy się z nim nie rozstawał. Napój... Sok... Nie kupował tego, a Mike prawie nigdy nie pił niczego poza wodą i herbatą. NIGDY nie pił niczego, co miało nienaturalny kolor. Henry znów nie posłałby mu czegoś sztucznie bawionego, prędzej koktajl z brokułów bądź coś równie paskudnego, a zarazem zdrowego.

Zdjęty grozą, poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. Nie, nie, nie, nie!!! To nie mogła być prawda! Tylko nie to, tylko nie to, tylko nie to...!

Dziewczynka spojrzała na niego, a w jej oczach pojawił się lęk. Nim zdążył zareagować, wstała, porwała leżący na stole kompas i wybiegła tylnymi drzwiami.

- Nie, stój! – przerażony krzyknął za nią, lecz było to bezsensowne.

Drzwi trzasnęły, a Mary pędziła ile sił w nogach Bóg wie gdzie, nieświadoma tego, co właśnie zaszło. Co naprawdę zaszło.

Dygocząc, spojrzał na nieludzko opanowanego Mike'a, nadal spokojnie siedzącego przy stole.

- Coś ty zrobił?! – wrzasnął na chłopaka. – Coś ty, do kurwy nędzy zrobił?!

- To, co musiałem. – Sięgnął po pozostawioną przez dziewczynkę szklankę. – Nie martw się, to nie zostawi śladów.

William spojrzał na syna ze wstrętem, zaklął szpetnie i ruszył w pogoń za dziewczynką. Niestety jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, a w dodatku był pijany. Po przebiegnięciu niecałych dwudziestu metrów złapała go potworna zadyszka, oblał pot, a serce zaczęło szaleńczo kołatać. Nie miał szans z szybkonogą dwunastolatką. Ale musiał ją dogonić. MUSIAŁ. Nie mógł pozwolić, żeby... Nawet nie chciał o tym myśleć. Śmierć tamtych dzieciaków mógł jakoś przecierpieć, ale gdyby coś się przytrafiło Mary... Henry oszalałby, a on zaraz potem. Dlatego biegł dalej, mimo że płuca paliły go żywym ogniem, przed oczami wirowały mroczki, a dziewczynka z minuty na minutę coraz bardziej się oddalała.

Nagle potknął się o wystającą płytę chodnikową i runął jak długi, obijając sobie kolana, łokcie, odzierając ręce, tłukąc brodę. Nim się podniósł, Mary zniknęła mu z oczu.

Znalazł się na krawędzi paniki. Miał szczerą nadzieję, że dziewczynka popędziła na policję. Pal licho, że prawdopodobnie oznaczałoby to dla niego odsiadkę, miał to gdzieś. Fakt, że gdyby z małą zaczęło się dziać coś złego, gliniarze natychmiast zadzwoniliby na pogotowie. Jeżeli nie... Było po dziewiętnastej, w dodatku zbierało się na burzę – niebo okryła gruba warstwa ołowianych chmur, a wokół panował głęboki mrok – więc ulice świeciły pustkami, więc...

Nie. Mary na pewno pobiegła na policję. To mądra dziewczyna. Musiała tam pobiec... Szkopuł w tym, że najbliższy posterunek znajdował się dość daleko, pół godziny drogi szybkim marszem.

Zadrżał, a oczy wypełniły mu łzy.

Nagle przypomniał sobie słowa syna: to nie zostawi śladów. Przestraszony zdał sobie sprawę, że nie miał pojęcia, co takiego wypiła Mary. Możliwe, że było to coś niewykrywalnego albo coś na co nie istniało lekarstwo...

Nie, nie mógł tak myśleć. Musiał ją znaleźć. Znaleźć i zadbać, żeby nic się jej nie stało. W przeciwnym razie... W przeciwnym razie...

Potrząsnął głową, usiłując zebrać się w sobie, po czym rozejrzał się wokół, desperacko szukając czegoś, co mogłoby mu pomóc. Czegokolwiek...

Samochód. Zaparkowany na poboczu stary Lincoln w kolorze głębokiego fioletu, kluczyki w stacyjce, drzwi niezamknięte. Taki widok mógłby dziwić, ale w ich dzielnicy kradzieże, włamania i tym podobne praktycznie się nie zdarzały. Wielu ludzi nie zamykało na noc drzwi domów, a zostawianie otwartych samochodów... Cóż, zdarzało się to rzadziej, ale się zdarzało.

Zawahał się. Wiedział, że był pijany. Wiedział, że jazda samochodem – kradzionym samochodem – po opróżnieniu prawie całej flaszki wódki to kurewsko głupi pomysł. Jednak nie mógł zostawić Mary i wrócić do domu, jakby nic się nie stało. Po prostu nie mógł, pal licho konsekwencje.

Wszedł do wozu, odpalił silnik i ruszył przed siebie.

W pierwszej kolejności pojechał w stronę komisariatu policji, uważnie patrolując wszystkie okoliczne drogi, którymi mogła pobiec dziewczynka, potem udał się pod dom Rozenbergów, ale też bez efektów. Wewnątrz nie było ani jej, ani – co go nieco zaskoczyło – Henry'ego. W akcie desperacji pojechał do pizzerii.

Prostokątny, kolorowy budynek z daleka rzucał się w oczy, szczególnie podświetlony bilbord przedstawiający animatronicznych śpiewaków. Przez wielkie, zajmujące większą część ścian okna doskonale było widać szalejące w środku dzieciaki, na przeszklonych drzwiach wisiał znak „ZAMKNIĘTE – REZERWACJA". Najwyraźniej rodzice jakiegoś dzieciaka byli na tyle zamożni, żeby wynająć cały lokal na imprezę dla niego i jego kolegów.

 

Gdyby William dokładnie się nie rozglądał, przeoczyłby ją – skuloną obok śmietnika drobną, dziewczęcą sylwetkę, spowitą w niebieską bluzę zlewająca się pomalowaną na identyczny kolor ścianą.

- Kurwa...

Mała musiała przybiec tu, chcąc znaleźć pomoc w restauracji ojca, stanowiącej jej drugi dom. Niestety drzwi były zamknięte, a wewnątrz panował taki hałas, że nikt nie słyszał dobijającego się do drzwi dziecka. Nim ktokolwiek ją zauważył, świństwo, którym napoił ją Michael, zaczęło działać.

Gdy zatrzymał wóz przed restauracją, pierwsze krople deszczu zaczęły spadać na ziemię z ołowianych chmur, a w oddali rozległ się cichy grzmot. Kiedy otwierał drzwi wozu, lało już jak z cebra. Nim dotarł do dziewczynki był przemoczony do suchej nitki.

Przerażony kucną przy Mary i chwycił dziewczynkę za ramiona, delikatnie nią potrząsając. Pod wpływem dotyku dziewczynka wydała z siebie cichy jęk, po czym powoli, z wyraźnym wysiłkiem podniosła głowę, spoglądając na niego.

Z ust Williama wydobyło się pełne strachu i zaskoczenia westchnienie. Twarz dwunastolatki przypominała oblicze upiora. Białka otoczonych ciemnym sińcem oczu okryła sieć granatowych żyłek, skóra nabrała trupiego koloru, a usta spękały. Do tego ta dziwna niebieskoszara ciecz, spływająca po policzkach, wypływająca z uszu i nosa...

Uderzył go w nozdrza znajomy, nieco słodkawy, metaliczny zapach. Z miejsca zrozumiał co to za ciecz. Krew. To niebieskie cholerstwo, które Mike podał Mary, zmieniło barwę jej krwi. Sprawiło, że krwawiła na niebiesko. Że płakała niebieskimi, krwawymi łzami. Co... Co to kurwa było?

- W-wujek? – wydukała dziewczynka. Jej głos był cichszy nawet od szeptu.

- T-tak, to ja – odpowiedział, bezowocnie usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy. – Chodź kochanie, pojedziemy do szpitala. Tam ci pomogą.

- Nie pomogą. Ja umieram wujku.

W łagodnym głosie dziewczynki dźwięczały żal, lęk, ale też spokój i pewność. Nie wytrzymał. Dygocząc jak galareta, padł na kolana. Już nawet nie próbował powstrzymywać łez, tylko ostentacyjnie płakał.

- Nie! To nie prawda. Ty nie możesz umrzeć. Nie możesz, rozumiesz?! – krzyknął, potrząsając nią. – Pojedziemy do szpitala i wszystko będzie dobrze!

- Wujku ja... Ja przepraszam... Ja myślałam, że to ty, a to Mike. Powinnam wiedzieć. Ty zawsze byłeś... byłeś dobry...

Zamilkła. Głowa dziecka opadła, struga niebieskiej krwi wypłynęła z rozchylonych ust, drobne ciało zwiotczało, a oczy znieruchomiały.

Z gardła Williama wydobył się donośny, nieludzki skowyt. Objął dziewczynkę, posadził sobie na kolanach i tuląc do piersi, kołysał w ramionach, jakby mogło jej to w pomóc. Uzdrowić. Przywrócić do życia.

- Nie jestem dobry kochanie, nie jestem. Nie jestem, nie jestem... – powtarzał raz po raz jak mantrę głośno szlochając.

Nie miał pojęcia jak długo tak trwał. Jak długo trzymał w objęciach córkę swojego najlepszego przyjaciela. Kolejne dziecko, które zginęło przez niego. Bo chociaż nie on zabił, on był winien. Gdyby dwa miesiące temu zrobił to, co słuszne i zadzwonił po policję, zamiast usiłować ukryć zbrodnię syna, nikt nie musiałby umierać. Wszystko wyglądałoby inaczej. Niestety zbyt bał się utraty kolejnego dziecka, bólu jaki mogłoby to mu przynieść. Egoizm, lęk i ojcowska miłość przysłoniły mu rozsądek. Teraz za to płacił. Stał się mimowolnym mordercą, Mike potworem, a wszystko wokół, całe jego życie, sypało się jak domek z kart. Zmieniało w piekło na Ziemi.

Wszystko zniszczył. Zawiódł siebie, Henry'ego, Mary, a nawet Mike'a. Powinien wcześniej zauważyć, że z chłopakiem jest coś nie tak. Jakoś stanowczo zadziałać. Tymczasem jak ostatni mięczak wciąż rozpamiętywał śmierć Normana, zachowywał się w stosunku do Mike'a jak nadopiekuńcza matka, a nie ojciec i zwyczajnie miał nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. No to się JAKOŚ ułożyło.

Spojrzał w twarz leżącej w jego ramionach dziewczynki. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi, orzechowymi oczyma, wymazaną niebieską posoką buzię wykrzywiał wyraz udręki. Do tego te rozchylone usta, jakby właśnie chciała powiedzieć mu coś bardzo ważnego.

- Nie jestem dobry. Jestem słaby. Słaby i głupi. - Odgarnął z twarzy dziewczynki mokre włosy. Lejący jak z cebra deszcz obmywał bladą buzię z niebieskiej posoki.

Wstał, wziął Mary na ręce i ruszył w stronę zaplecza pizzerii. Tam, tuż obok tylnych drzwi, delikatnie położył dziewczynkę na leżących obok kartonach, robiąc z nich coś na wzór materaca. Pod jej głowę podłożył worek na śmieci wypełniony makulaturą z niszczarki do papieru. Delikatnym ruchem zamknął rozwarte oczy, czule pocałował blade czoło.

- Przepraszam – wyszeptał, a po policzkach spłynęły mu gorące łzy żalu.

Chciałby zadzwonić na policję. Chciałby wyznać wszystko i ponieść karę. Odpowiedzieć za to, co zrobił, za ciąg wydarzeń, który zainicjował. Niestety nie mógł. I nie chodziło tym razem o Oliwię, tylko o Michael'a. Nikt nie uwierzyłby, że to Mike otruł dziewczynkę. Skazano by jego, nie chłopaka, a wtedy ten zostałby sam. Obłąkany. Niebezpieczny. Bez nadzoru.

Patrzył na leżące na posłaniu z kartonów nieruchome ciało i chciał odejść. Wiedział, że musi odejść. Niestety nie mógł. Nie mógł jej ot tak zostawić samej w tym deszczu, pośród śmieci. Porzucić w ciemną, burzową noc.

Nagle w udręczonym, przeżartym alkoholem umyśle pojawiła się myśl – Marionetka.

Jakieś dwa tygodnie temu do Pizzerii dostarczono nowe animatroniki, tak zwane zabaweczki. Dziewczynki zwariowały na ich punkcie. Olivia upodobała sobie biało-różową lisicę, a Mary Marionetkę – przypominającą kościstego mima lalkę-pajaca. Dość upiorną jego zdaniem. Czarne ciało, biała, przypominająca maskę twarz, zastygłe w szerokim, rozwartym uśmiechu czerwone usta, czarne oczy o białych źrenicach, nienaturalnie długie kończyny. Odstręczająca. Mające w zamyśle czynić ją sympatyczną czerwone policzki, białe pasy na goleniach i przedramionach oraz trzy, białe guziki nie pomagały, przeciwnie. Szczęśliwie brzydactwo zwykle siedziało w wielkim, ucharakteryzowanym na wielki prezent pudle, skąd wyłaniało się tylko, gdy jakiś dzieciak wygrał główną nagrodę w jednej z gier – Marionetka mu ją wręczała. Tu niepokojący wygląd animatronika się przydawał – oszalałe ze szczęścia kilkulatki natychmiast pokorniały widząc przed sobą wielkiego, Czarnego Luda. Wszystkie dzieci, a nawet nastolatki, darzyły marionetkę zaprawionym strachem respektem. Jednak Mary ją uwielbiała. Po godzinach pracy pizzerii nieraz przesiadywała długie godziny w kąciku nagród bawiąc się robotem.

Niewiele myśląc, podszedł do tylnych drzwi i wyważył je solidnym kopniakiem – zabezpieczający je zamek nigdy nie należała do najmocniejszych. Rozwarły się w asyście głośnego trzasku, uderzyły w stojące za nimi mopy i szczotki, robiąc potworny rumor. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Lejący z coraz większą siłą deszcz, grzmoty, głośna muzyka i rozwrzeszczane dzieciaki skutecznie zagłuszyły hałas, którego narobił.

Nie przejmując się niczym, ruszył poprzez ciemne korytarze prosto do kącika nagród, wyjął z pudła Marionetkę – cholernie ciężką jak się okazał – i dźwigając robota, wrócił do Mary. Na miejscu ułożył kukłę obok dwunastolatki, tak, aby ta ją obejmowała. Teraz dziewczynka nie była sama, aczkolwiek nadal bolało go, że musi zostawić dziecko na deszczu. Przez chwilę rozważał, czy nie zanieść Mary do środka, na zaplecze – w końcu już sobie utorował drogę – ale nie wydawało mu się to właściwe. Pracownicy pizzerii przeżyliby potworny szok, znajdując zwłoki córki swojego szefa wewnątrz. Poza tym nie chciał narobić Henry'emu kłopotów. Starczyło, że policja powiązała „zniknięcie" tamtych dzieciaków z lokalem.

Żałował, że w pobliżu nie ma czegoś – palety, drewnianego pudła, kawałka blachy, czegokolwiek – z czego mógłby zrobić dla dziewczynki prowizorycznej osłony od siekącego deszczu.

- Przepraszam – wyszeptał po raz kolejny, po czym odwrócił się na pięcie i powlókł do wozu.

Nie pamiętał, jak dostał się do domu. Jak przez mgłę kojarzył, że odstawił samochód tam, skąd go wziął, a potem szedł pieszo, ale nic poza tym. Zresztą nadal mało co do niego docierało. Lodowate zimno przemoczonych ubrań, ból zmęczonych biegiem mięśni, pieczenie podrażnionych łzami oczu... Wszystko było jakby na zewnątrz, poza nim. Zniknęły gdzieś zarówno emocje, jak i doznania cielesne, pozostała jedynie pustka. Pustka i pragnienie, aby to wszystko się skończyło. Aby on sam się skończył. Zniknął. Obrócił w nicość i nie musiał już nigdy więcej myśleć ani czuć.

Jak w transie ruszył korytarzem w stronę swojej sypialni, mając nadzieję, że zaśnie, a kiedy się obudzi, wszystko to okaże się tylko popieprzonym koszmarem. A jeżeli nie... że się nie obudzi wcale.

- No i jak? – dobiegł go z tyłu głos syna. – Będzie spokój czy może zrobiłeś coś głupiego.

Powoli się odwrócił. Ubrany w spodnie od pidżamy i podkoszulek Mike stał na środku pogrążonego w mroku korytarza ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, spoglądając na niego z wyższością. Jak nauczyciel na niepokornego uczniaka. Na przystojnej, młodzieńczej twarzy nie można było dostrzec nawet śladu skruchy czy żalu z powodu tego, co się stało. Nawet cienia poczucia winy.

Kiedy tak patrzył na chłopaka coś w nim pękło. Przeskoczyło. W ciągu ułamka sekundy ogarnęła go wściekłość jakiej nigdy w życiu nie czuł. Gorąca i rwąca jak wzburzona rzeka lawy podsycana nienawiścią. Nienawidził po raz pierwszy. Nienawidził własnego syna, którego kochał. Nienawidził chłopaka, z którym dziesięć lat temu budował karmniki dla ptaków, z którym odrabiał zadania domowe, dla którego szył przebrania na szkolne przedstawienia. Nienawidził obłąkanego potwora, który zasługiwał na śmierć.

Bez słowa rzucił się na syna. Skoczył na niego jak dzikie zwierzę, przewrócił i zaczął szaleńczo okładać pięściami. Jednak Mike nie pozostał mu dłużny. Kiedy pierwsze zaskoczenie minęło, chłopak wyprowadził solidny cios prosto w bok głowy ojca, który go zamroczył. Na krótką chwilę. Akurat na tyle, aby Michael zdążył wstać i w ostatniej chwili przyjąć postawę obronną, która jednak nie uchroniła go przed potężnym ciosem w podbrzusze. Na uderzenie odpowiedział kolejnym uderzeniem.

Rozgorzała regularna walka. Michael był młody, silny i wysportowany, a w dodatku trenował zapasy. Tymczasem William od tygodni niedojadał, wlewał w siebie litry alkoholu, słabo sypiał no i nie miał żadnego doświadczenia w walce - nawet w szkole nigdy się nie bił, chociaż nie należał do słabiaków. Jednak miał po swojej stronie gniew. Wściekłość. Czystą, zaprawioną zasłużoną nienawiścią agresję. Dlatego zadawał ciosy raz za razem jak szaleniec, nie zważając na te, które otrzymywał, chociaż po kilku chwilach miał złamany nos i rozbity łuk brwiowy. To nie on, tylko Mike cios za ciosem, krok za krokiem cofał się, usiłując uciec.

Walka przeniosła się z korytarza do kuchni, gdzie nie tylko pięści poszły w ruch, ale tez naczynia, butelki i garnki. William okładał syna wszystkim, co tylko mu wpadło w ręce, a ten nie pozostawał mu dłużny. W pewnym momencie mężczyzna złapał ciężką, żeliwną patelnię i solidnie grzmotną nią Mike'a w głowę. Chłopak zachwiał się i upadł, a William chwycił za wielki nóż do mięsa, usiadł na nim okrakiem, wziął zamach i...

Ostrze zatrzymało się ułamek milimetra od gardła przerażonego Michaela. William chciał go zabić. Powinien go zabić. Zabić, napisać list wyjaśniający wszystko, zadzwonić po policję, a potem strzelić sobie w łeb. Zakończyć to wszystko. Niestety nie potrafił. Gdy patrzył w szeroko rozwarte, zielone oczy syna, nie widział potwora tylko chłopca jakim ten był przed laty. Dziecko, które uczył jeździć na rowerze, któremu opatrywał stłuczone kolana i czytał do snu. Swojego małego chłopca.

Poczuł płynące po policzkach łzy.

Opuścił nóż i wstał, świadom, że przegrał ze samym sobą. Spojrzał synowi prosto w oczy.

- Twój dziadek miał zwyczaju nazywać mnie beksą i mięczakiem. Po latach muszę przyznać mu rację – mruknął rzucając nóż w kąt zrujnowanej kuchni. – Jednak, jeżeli jeszcze raz coś komuś zrobisz... Jeżeli skrzywdzisz jeszcze jakieś dziecko albo dorosłego... Wtedy... Wtedy naprawdę cię zabiję. Ciebie, a potem siebie i dopilnuję, żebyś wraz ze mną poszedł prosto do piekła.

Wycieńczony psychicznie, fizycznie, zbolały i przegrany powłócząc nogami, ruszył do swojego pokoju. Jednak nim opuścił kuchnię zgarnął z blatu flaszkę wódki."

 

Afton przeżył śmierć Mary znacznie gorzej niż mimowolne zabójstwo kolegów syna. Również jej efekty okazały się dla niego dużo bardziej toksyczne. Tym bardziej, że już nie aplikował sobie żadnych znieczulaczy, co zagłębiająca się w jego wspomnienia Coleen odczuła na własnej skórze. Butelka, którą opróżnił w noc śmierci małej Rozenberg, była ostatnią, jaką wypił. Od tamtej pory nie tknął nawet kropli alkoholu, skupiając się na pilnowaniu Mike'a, któremu ograniczył swobodę na wszystkie znane sobie sposoby. Chłopak – prawdopodobnie wystraszony groźbą ojca – nie oponował. Po szkole wracał prosto do domu, jadł obiad i zamykał się w swoim pokoju, który opuszczał jedynie wychodząc do łazienki lub kuchni.

Kolejne wydarzenia nasuwały Coleen na myśl jedynie dwa słowa: koszmarna groteska. Bo też tylko groteską i koszmarem można było nazwać to, jak Afton całymi dniami pocieszał po śmierci córki załamanego Rozenberga. Jego i Olivię, bo dziewczynka straciła najlepszą przyjaciółkę. Nie, nie przyjaciółkę. Siostrę. Po śmierci Normana nastolatka właśnie tak traktowała Mary. Zdesperowana zastąpiła zmarłego braciszka jego rówieśniczką, którą los jej również odebrał.

Nienawidził siebie za to. Za to, że nie może wyznać prawdy, oddać Mary sprawiedliwości. Że musi kłamać, zachowując się jak ostatni dwulicowy skurwysyn. W dodatku sam nieustannie cierpiał. Noc w noc prześladowała go śmierć dziewczynki i jej ostatnie słowa. To, jak nazwała go dobrym, jak go przeprosiła, jakby to ona zrobiła coś złego, nie on. W efekcie bardzo rzadko sypiał, a jeżeli udawało mu się zasnąć, to budził się zalany łzami. Kawałek po kawałku pożerały go wyrzuty sumienia i tęsknota. Cholernie brakowało mu Mary. Jej zaraźliwego optymizmu i rezolutności, dzięki którym, mimo że tkwił w piekle, potrafił się uśmiechnąć. Dopiero, gdy ją stracił, zdał sobie sprawę, jak bardzo była dla niego ważna. Jak bardzo była „jego" dzieckiem.

Samopoczucia Aftona bynajmniej nie poprawiało toczące się śledztwo i wypytujący wszystkich o wszystko gliniarze. O dziwo zarówno on jak i Mike ponownie byli poza wszelkimi podejrzeniami. Towarzysząca burzy ulewa zatarła wszelkie ślady, nagrania z monitoringu pizzerii też na nic się zdały – kamery uchwyciły jedynie męską sylwetkę. Właściciel „pożyczonego" wozu nie zorientował się, że ten zniknął na parę godzin. Nawet to, że na drugi dzień zarówno on jak i Mike byli pobici, udało mu się wytłumaczyć idiotyczną historyjką, że nocą przypadkiem oboje wzięli siebie nawzajem za włamywaczy. Jak na ironię, zamiast nich oberwał Rozenberg – policja błyskawicznie, chociaż nieco na siłę powiązała śmierć Mary z mającymi miejsce dwa miesiące wcześniej „zniknięciami" i samą restauracją, co sprowadziło na kierownictwo Fazbear Entertainment kłopoty. W dodatku jednemu gliniarzowi nie spodobało się, że dziewczynkę znaleziono w objęciach jej ulubionego robota. Stwierdził, że to ojciec ją zabił, a potem – nękany wyrzutami sumienia – położył obok niej Marionetkę. Był na tyle bezczelny, aby powiedzieć to Rozenbergowi prosto w twarz. W efekcie Afton po raz drugi w życiu miał ochotę kogoś zamordować. Co prawda tym razem nie posunął się do przemocy fizycznej, ale tak naskoczył na gliniarza, że ten podkulił ogon i uciekł.

Los wydawał się chcieć jak najbardziej udręczyć zmagającego się ze śmiercią córki i prowadzonym śledztwem Rozenberga, serwując mu kolejne kłopoty w pizzerii. Nowe animatroniki zaczęły przejawiać niepokojące, niezaprogramowane im zachowania. Zawieszały się, patrząc na dorosłych, rozwierały paszcze i drżały. Czasem nawet chwytały ich za ręce i ubrania, i nie puszczały, póki nie odcięto im zasilania. Chociaż dzieci uwielbiały nowych, elektronicznych artystów – wobec nich animatroniki o dziwo zachowywały się normalnie – zarząd odbierał coraz liczniejsze skargi. W końcu postanowiono: animatroniki serii Zabaweczki zostaną wycofane i zniszczone. Wszystkie za wyjątkiem Marionetki, która jako jedyna zachowywała się normalnie. Poza tym, ze względu na Rozenberga, chyba nikt nie miałby odwagi wysłać Marionetki na szrot.

Olivia nie przyjęła dobrze wieści o zniszczeniu zabaweczek. Uwielbiała animatroniczną białą lisicę, Foxyette, czy też Mangle jak ją nazwała obsługa. Spędzała wraz z Mary długie godziny, składając ją do kupy. Otóż Foxyette została dostarczona nim w pełni ją ukończono, przez co jej obudowa i kończyny były bardzo łatwe do demontażu, co niejednokrotnie wykorzystywały dzieci, rozbierając ją na części. Oczywiście potem robota poprawiono, ale do tego czasu zdążył się dochrapać pseudonimu „Mangle" i stać ukochaną układanką Olivii. Oraz pamiątką po zmarłej przyjaciółce.

Parę dni później, o czwartej rano u drzwi Aftona pojawiła się para policjantów, jednak nie po to, aby go skuć i oskarżyć o otrucie Mary. Zamiast tego ponurzy i bardzo oficjalni poinformowali go o wypadku w pizzerii. Olivia włamała się do środka, chcąc wykraść Mangle. Niestety w animatroniku –częściowo już zdemontowanym, ale niepozbawionym zasilania – doszło do spięcia i ten ugryzł dziewczynkę. Co prawda nacisk szczęk robotów nie był tak silny jak mechanicznego Fredbeara, ale zęby lisicy przypominały kołki. Rozmach z jakim kłapnęła paszczą wystarczył, aby przebiły czaszkę dziewczynki.

Świat Aftona rozsypał się w drobny mak. Koszmar powrócił z podwójną siłą.

Zrozpaczony najbliższe cztery dni spędził w szpitalu przy łóżku córki, rozpaczliwie modląc się, aby ta otwarła oczy. Niestety Olivia nie odzyskała przytomności. Czwartego dnia, dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia, umarła. Cicho i spokojnie. Zgasła jak świeca, a wraz z nią ostatni powód Aftona do życia.

Mężczyzna nie wytrzymał tego. Jak tylko lekarze opuścili salę, aby mógł się w spokoju pożegnać z córką, wstał, poszedł do toalety, rozbił lustro, wziął jeden z odłamków, zamknął się w jednej z kabin i podciął sobie żyły.

Uratowano go. Zaniepokojony jego zachowaniem i przedłużającą się nieobecnością Mike powiadomił lekarzy, a ci go odnaleźli i połatali.

Po tym zdarzeniu Afton wylądował w szpitalu psychiatrycznym, gdzie nieustannie szprycowano go antydepresantami i rozmaitymi, kolorowymi pigułkami oraz poddawano psychoterapii będącej psychoterapią tylko z nazwy. Dlaczego? Bo pierw w ogóle odmawiał współpracy, a potem – dokładnie tak jak Coleen – nie mając wyboru, kłamał. Wreszcie po niecałych sześciu miesiącach uznano go za niestanowiącego dla siebie zagrożenia i wypuszczono.

Za murami szpitala zaopiekował się nim zarząd Fazbear Entertainment, drżący ze strachu, że ten „narobi smrodu", oskarżając restaurację o śmierć dziecka. Kolejnego dziecka. Z tego samego powodu wcześniej firma pokryła koszty pogrzebu Olivii oraz jego leczenia, a teraz ofiarowała mu posadę nocnego stróża. Półetat płacony jak cały plus rozmaite dodatki.

Afton zyskał coś na start, w dodatku – jak zwykle – mógł liczyć na Rozenberga, który nie zamierzał opuścić przyjaciela, mimo, że sam jeszcze nie pozbierał się po śmierci Mary. Mężczyzna niemal codziennie dzwonił do niego, starał się też wpadać z wizytą co najmniej raz na dwa tygodnie. Sprawdzał czy ten sobie jakoś radzi. Prawdopodobnie jemu samemu pomagało to utrzymać fason, w końcu znaną prawdą jest, że zajmując się cudzymi problemami, łatwiej jest ignorować własne.

Tak, Rozenberg był dobrym przyjacielem. Najlepszym. Jednak Afton bynajmniej nie cieszył się z jego troski. Uważał, że nie zasługuje na nią, że Henry powinien przede wszystkim zająć się sobą, nie nim. Jednak głównym powodem, dla którego wizyty i telefony przyjaciela zamiast podnosić go na duchu, wywoływały dokładnie odwrotny skutek, stanowił Michael. Chłopak towarzyszył Rozenbergowi niemal na każdym kroku, doradzając mu, wspierając go... manipulując nim. Bezradny Afton z obrzydzeniem i niedowierzaniem patrzył jak jego syn pociąga za sznurki mężczyzny stając się jego przyjacielem, powiernikiem i swego rodzaju zastępstwem dla Mary. Dla dziewczynki, którą zabił.

Mike – rozsądny, przystojny i inteligentny – szybko zaczął robić karierę w Fazbear Entertainment. Kiedy Afton wyszedł z szpitala, pracował dorywczo w biurze zarządu, a grube ryby zastanawiały się, czy nie zainwestować w chłopaka i nie posłać go na studia, a potem wcielić w swoje szeregi. Rozenberg popierał tę ideę. Nie krył się też z tym, że zamierza w odległej przyszłości zrobić z Michaela swojego następcę. Dziedzica. To była jedna z pierwszych rzeczy, jaką obwieścił Aftonowi, kiedy ten opuścił zakład psychiatryczny. Że zajął się „jego zdolnym chłopakiem". Żeby nie martwił się o przyszłość syna, bo on już wszystkiego dopilnuje. Że przed Mike'em świat stoi otworem.

Po równi przerażony i załamany Afton zorientował się, że trafił do świata, w którym Michael trzyma wszystkie karty, a on jedyne, co może zrobić, to bezradnie patrzeć. Patrzeć, milczeć i czekać na śmierć. Bo tym właśnie stało się jego życie. Szarą, pozbawioną radości rutyną i pokornym czekaniem ma koniec. Modleniem się, aby ten nadszedł jak najszybciej.

Rutyna Aftona składała się głównie z bezmyślnego oglądania telewizji, długich, nieprzespanych nocy i pracy, którą wykonywał nadspodziewanie dobrze, ale niezwykle mechanicznie. Wiecznie ponury i milczący nie był nazbyt popularny wśród kolegów – przeważnie szczawików zaraz po szkole średniej – których dodatkowo odstręczała jego przeszłość. Słyszał jak po kątach mówią, że jest ojcem dzieciaka, który padł ofiarą „ugryzienia z osiemdziesiątego siódmego". Coleen nieco dziwiło, że już wtedy pracownicy pizzerii używali znanej jej z gier etykiety „ugryzienie z osiemdziesiątego siódmego", jaką obarczono zdarzenie, szczególnie że wszystko miało miejsce ledwie kilka miesięcy wcześniej. Sam Afton nie reagował na to ani zdziwieniem, ani goryczą. Wyniszczony psychicznie, tkwiący w emocjonalnym limbo, nie przejmował się cudzymi słowami. Nie obchodziły go ani one, ani dziwne spojrzenia, ani to, jak ludzie sztywnieli na sam jego widok, zupełnie jakby śmierć dziecka była czymś zaraźliwym. Obeszły go za to pogłoski, które przypadkiem usłyszał w dwa miesiące po swoim zatrudnieniu. Irracjonalne plotki o tym, jakoby wędrujące po korytarzach pizzerii animatroniki usiłowały dopaść nocnych stróżów, czemu towarzyszyły rozmaite „nadnaturalne" zjawiska. Niepokojące obrazy, dźwięki, omamy.

Sam nie do końca potrafił powiedzieć, dlaczego szeptane po kątach plotki dwudziestoletnich, bojących się własnego cienia smarkaczy go obeszły. Może dlatego, że tyczyły animatroników, w których niecały rok temu umieścił kolegów syna? Owszem, maszyny odrestaurowano, unowocześniono i nieco przemodelowano, ale były zbudowane na tych samych szkieletach, z tej samej materii.

Jak dotąd Aftonowi nie udało się zaobserwować polujących robotów, bowiem te – wedle opowieści młodzików – zaczynały nękać stróża dopiero po dwóch-trzech dniach przebywania z nim, zaś on, zatrudniony na półetat, pracował w systemie dwa na dwa. Owszem, nawet na jego zmianach maszyny wędrowały swobodnie po korytarzach lokalu, w czym – jak się Coleen dowiedziała z jego wspomnień – nie było nic dziwnego. Otóż wewnętrzna sieć elektroniczno-elektryczna animatroników stanowiła – jak na tamte czasy – wyjątkowo skomplikowany, zaawansowany i delikatny układ. Aby go nazbyt mocno nie obciążać i zabezpieczyć przed ewentualnymi awariami, należało rozładować wewnętrzne baterie robotów przed ich ponownym naładowaniem. Zostawianie animatroników włączonych na noc, było najprostszym rozwiązaniem. Dlatego też te nieustannie krążyły po budynku i nikt nie miał z tym większego kłopotu.

Jak dotąd.

Korzystając z tego, że jeden z jego młodszych kolegów pochorował się, Afton wziął jego godziny z zamiarem dokładniejszego przyjrzenia się potencjalnie morderczym maszynom. W założeniu miał pracować dwa tygodnie bez przerwy, jednak już pięć dni starczyło mu, żeby dać wiarę pogłoskom. Animatroniki naprawdę z dnia na dzień robiły się coraz bardziej agresywne. Pierw, niby przypadkiem, wpadały na niego podczas obchodów, usiłując przyprzeć do ściany i przydusić... A może nawet zadusić. Potem próbowały go stratować. Znienacka przechodziły z chodu w pełny bieg i pędziły wprost na niego. Szczególnie często robił to Foxy, przy czym szaleńczo wymachiwał zastępującym prawą dłoń hakiem. W końcu usiłowały się wedrzeć do biura, a nawet bezpośrednio atakowały, jeżeli miały ku temu okazję.

Afton nie dbał o swoje życie – nie miał o co – jednak niemożliwe do logicznego wytłumaczenia zachowanie maszyn przeraziło go. Jeszcze mógłby jakoś to wszystko sobie poukładać, gdyby nie... Gdyby nie te dźwięki. Kiedy nocami animatroniki przechodziły obok niego bądź usiłowały się wedrzeć do biura ochrony słyszał to: ciche jęki, urywane krzyki, płacz, błagania o pomoc. Głosy jeszcze nie męskie, ale już nie chłopięce. I jeden dziewczęcy. Ten dobiegający z Chicki.

Musiałby być idiotą, żeby nie skojarzyć faktów. Żeby nie przypomnieć sobie słów Michaela, o przywracaniu do życia. Nie miał pojęcia, o co dokładnie w tym chodzi, ale wiedział dwie rzeczy. Po pierwsze, że nie jest to nic dobrego, po drugie, że Mike na pewno maczał w tym w tym palce. Dlatego też usiłował wyciągnąć prawdę z syna, niestety ten uparcie pozostawał poza jego zasięgiem. Widywał chłopaka tylko i wyłącznie w towarzystwie Rozenberga lub innych osób postronnych, a nieliczne chwile, kiedy zostawał z nim sam na sam były bardzo krótkie. Wystarczające, aby zadał Michaelowi parę niewygodnych pytań, ale nie, żeby zmusił go do odpowiedzi. Po raz kolejny w starciu z synem był bezradny.

Afton, nie mogąc wymusić żadnych odpowiedzi od Mike'a, uznał animatroniki za opętane. Konkluzja, że Michael jakimś diabelskim sposobem uwięził dusze swoich kolegów w metalowych powłokach, wydawała się wtedy równie logiczna, co abstrakcyjna. Niestety nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Na tamtą chwilę pomysł, że maszyny naprawdę żyły, że zabite przez niego nastolatki stały się nową formą istnienia, stanowczo przekraczał zakres jego pojmowania. A może nawet wyobraźni.

Obierając swoją teorię za pewnik uznał, że musi to wszystko naprawić. Uwolnić dzieciaki z duchowego więzienia. Niestety nie miał najmniejszego pojęcia, JAK to zrobić. Jednak musiał chociażby spróbować – był im to winien za odebranie życia. Poza tym „nawiedzone' maszyny z dnia nadzień robiły się coraz groźniejsze dla pracujących w pizzerii nocnych stróżów.

W końcu doszło do nieszczęścia: jeden z pracujących na nocnej zmianie mężczyzn, dwudziestojednoletni Kyle, przepadł bez wieści. Uznano, że po prostu porzucił pracę i wyjechał Bóg jeden wie gdzie, jednak Afton znał prawdę. Animatroniki go dopadły. Dopadły, zabiły, a ktoś – prawdopodobnie Michael – zatarł ślady.

Wiedział, że musi uwolnić dusze dzieciaków z robotycznych klatek, nim dojdzie do kolejnego nieszczęścia, niestety nadal nie miał pojęcia, jak to zrobić. Rozważał czy nie pozwolić im się złapać i zabić, bo – jak przypuszczał – to właśnie jego szukały, atakując stróżów. Swojego mordercy. Niestety nie miał gwarancji, że to pomoże, a gdyby zginął, nie byłoby już nikogo, kto wiedziałby, co się dzieje. Dlatego pod presją czasu zdecydował się na drugie rozwiązanie – postanowił zniszczyć animatroniki.

Kiedy naszedł czas jego następnej zmiany, przyjechał do pracy godzinę wcześniej, złapał za siekierę i porąbał maszyny na kawałki. Na początku wyglądało na to, że plan, chociaż prosty i prymitywny, się powiódł: zniszczone roboty pozostawały nieruchome i nie przejawiały jakichkolwiek paranormalnych właściwości. Do czasu. Jak tylko wybiła północ, niczym w horrorze wstały i wspólnie ruszyły w pościg za Aftonem, mimo swego okropnego stanu. Zagoniły go do rupieciarni, gdzie – dokładnie jak w grze – zdesperowany przywdział niezdatną do noszenia powłokę Springbonniego, która okazała się śmiertelną pułapką.

Dalsze wydarzenia Coleen oglądała w swego rodzaju przyspieszonym skrócie, który mogła przyrównać do przewijania z podglądem – błyskawicznie następujące po sobie obrazy i dźwięki składające się w spójną, ale pozbawioną doznaniowo-emocjonalnego tła historię. Nie dziwiła się takiemu rozwiązaniu – wszystko, co widziała, odpowiadało temu, co wcześniej opowiedział jej Afton, dlatego pełny przekaz byłby tylko stratą czasu. Właściwie to cieszyła się z tej niespodziewanej kompresji. Mężczyzna przelał na nią już tyle bolesnych, całkowicie obcych jej emocji, że naprawdę wolała nie wiedzieć, co czuł spotkawszy Mary-Marionetkę, ani jak przyjął to, co spotkało jego wnuki. Nie chciała się tego nawet domyślać.

W końcu retrospekcyjny pokaz slajdów ustał, a obrazy minionych zdarzeń ustąpiły zniekształconemu przez łzy widokowi jej pokoju. Wzdrygając się wewnętrznie, Coleen powróciła do teraźniejszości.

- To na razie wszystko – usłyszała swój ochrypły, ciężki od emocji głos. Afton naprawdę kiepsko zniósł starcie z przeszłością. – Jeżeli masz jakieś pytania, odpowiem na nie jutro, a teraz wybacz, ale...

Nie musiał dokańczać. Rozumiała i to aż za bardzo. Zresztą sama nie była po tym wszystkim ani w nastroju, ani w stanie do rozmów. Czuła się emocjonalnie wyżęta, a w głowie kłębiły jej się dziesiątki niespokojnych myśli. Jednak jedno musiała Aftonowi przyznać – potrafił przekonywać. Jak szlag potrafił.

Swoją drogą, ciekawiło ją, czy po „wyznaniu" tego wszystkiego, poczuł chociaż częściową ulgę. Owszem, wspomnienia mężczyzny były potwornie bolesne, nawet bardziej niż jej własne, ale, podobnie jak ona, nigdy nie miał sposobności podzielić się tym, czego doświadczył. Sama, gdy pokazała mu swoje wspomnienia, wyrzuciła z siebie te wszystkie toksyczne myśli, uczucia i obrazy, poczuła się lepiej. Owszem, Afton nie chciał tego robić, nie chciał nawet mówić o minionych wydarzeniach, ale niejednokrotnie to, czego nie chcemy, jest właśnie tym czego potrzebujemy. Czy było tak i teraz? Nie potrafiła określić.

Westchnęła w głębi swego skołowanego umysłu. Wspomnienia Aftona mogła spokojnie określić jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczyła, ale teraz przynajmniej wiedziała, że mówił prawdę, a jego intencje były szczere... Prawdopodobnie szczere. Jednak nadal nie wierzyła, że jej pomoże i uratuje z piekła, w którym tkwiła. Po pierwsze wątpiła, aby kiedykolwiek zyskał taką możliwość, a po drugie... Cóż, na pewno CHCIAŁ jej pomóc. Ocalić. Może nawet naprawdę zamierzał to zrobić, w końcu sprawiał wrażenie porządnego faceta. Niestety świat tak nie działał. Wiedziała, że gdy przyjdzie mu wybierać pomiędzy polowaniem na Michaela i jego wspólników, a rozprawieniem się z jej ojcem i jego świtą, wybierze to pierwsze. Nie żywiła o to żalu. Mało tego – zamierzała mu pomóc. I tak nie miała nic do stracenia. Poza tym, jak już powiedziała Aftonowi, z chęcią umoczy paru skurwysynów nim dopadnie ją nieuniknione.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • TheRebelliousOne 23.03.2020
    No kto to wrócił z opowiadaniem osadzonym w uniwersum gry, której zrozumienie fabuły mnie przerosło... XD Szybko robimy kolację i czytamy :D
  • CynicznaCecylia 23.03.2020
    Bo "oryginalna" fabułą - jeżeli w ogóle istnieje - jest nie do ogarnięcia. Dlatego wzięłam skrawki i uszyłam swoją :D Taką, która - paradoksalnie - nie kłóci się z grami ;]

    A co dobrego robisz? (zrób mi też)
  • TheRebelliousOne 23.03.2020
    Nic wystawnego: znalazłem jakiś przepis na parówki po kanadyjsku i chciałem go wypróbować :P Także jeśli jesteś wegetarianką, ciężko będzie... XD Sam tekst jest długi, choć nie jest...hmm… tasiemcem, że się tak wyrażę i faktycznie ma więcej sensu niż to, co zrobił grze Scott … Ode mnie poleciało 5.

    Pozdrawiam ciepło :)
  • CynicznaCecylia 23.03.2020
    Co do wegetarianizmu - w razie trafienia na bezludną wyspę o ograniczonych zasobach żywności, nie miałabym dużych obiekcji przed zjedzeniem współtoważyszy niedoli. Także nie jestem :D
  • Bajkopisarz 24.03.2020
    Kilka sugestii i wypominków

    „nie uciekła powrotem do”
    Z powrotem
    „tylko wzburzenie Aftona minęło, tylko nadal”
    2 x tylko, drugie można zamienić na lecz
    „I co o mało nie zabiłbym”
    i o mało co
    „Nie wiele z tego pamiętam.”
    Niewiele
    „Ale wybuch miał i dobrą stronę. Zniszczył moją powłokę, ale”
    2 x ale, jedno można zmienić na lecz
    „ale miałem ciało. Wirtualne, ale”
    2 x ale, pierwsze można zmienić na lecz
    „Wyszło na to, jesteś tu uwięziona.”
    Wyszło na to, że też jesteś tu uwięziona.
    „składa się niema ze samych”
    Niemal
    „William cofnął się do tyłu,”
    Bez „do tyłu” bo cofać można tylko do tyłu.
    „Obecne znów... Cóż,”
    Obecne zaś…
    „patrzeć, z nim rozmawiać, brzydził”
    Szyk: rozmawiać z nim
    „Olivia nie miała nikogo innego, sam bym tak zrobił.”
    Raczej: nie ma (bo to wypowiedź i opis stanu w czasie teraźniejszym)
    „nie ważne, czy w to wierzysz, czy nie.”
    Nieważne
    „kupił cała swoją uwagę”
    Całą
    „spędzała czasu z bratem – sama go unikała. Tak jak i domu rodzinnego, spędzając”
    Spędzać x 2
    „najwyraźniej uznał wysoce”
    Uznał za
    „Przerażony kucną przy Mary”
    Kucnął
    „wielkim, ucharakteryzowanym na wielki”
    2 x wielki
    „zamek nigdy nie należała”
    Należał
    „cholernie ciężką jak się okazał”
    Okazało
    „Bo pierw w ogóle odmawiał”
    Wpierw (?) LUB pierwotnie (?)

    Kolejny znakomity rozdział, czytało się bardzo dobrze, wszystko jest całkiem logicznie wyłożone i trzyma się kupy. Aż dziw bierze, że William tyle wytrzymał, nie rozszarpał syna i nie ponowił ostatecznie próby samobójczej.
    Interesujący jest jeden fakt – William przypadkowo odkrył, że Michael otruł kolegów (wrócił oddać nieświadomie zabrane klucze). Gdyby nie wrócił i potem nie powkładał ciał do kostiumów – co Mike zamierzał zrobić z ciałami? Też by się ich pozbył, czy też pojawienie się ojca przeszkodziło mu w czymś, co zamierzał jeszcze zrobić?
    Rzuciłem raz jeszcze okiem na prolog – tam są nieścisłości z tym, co teraz wspomina Afton, ale nie wiem czy to nie celowo?
    Czekam na ciąg dalszy.
  • CynicznaCecylia 24.03.2020
    Co do powtórzeń w dialogach, to podobno są dozwolone => dialog ma jak najbardziej naśladować swobodną mowę, a mówiąc rzadko używa się np. słowa lecz.
    <patrzy na zestawienie uwag> chyba zatrudnię cie na swoja betę xD

    Yh... Trochę spoiler, ale naprawdę sądzisz, że to, że Afton "przypadkiem" zabrał klucze rzeczywiście było przypadkiem? W końcu ktoś mógł mu je wrzucić do kieszeni, wiedząc, że jego pomoc może być wieczorem bardzo przydatna... No i Mike jakoś był mało zaskoczony widokiem ojca, co nie? Chyba za słabo zaznaczyłam, że Will został wrobiony/wmanewrowany :| ale potem będzie to podkreślone.

    Co do tego co przeszedł - bohaterzy, których lubię maja przesrane. Zawsze albo ich zabijam, okaleczam albo traumizuję. przynajmniej w dziełach "poważnych". Plus trochę to było pod to, żeby złamać serducho fanom serii =>

    Nieścisłości są zamierzone. Prolog to tak-jakby wersja oficjalna: to co podaje Legenda Fazbeara i co zostało udostępnione do wiadomości oficjalnych tj. to co na wejściu wie Coleen i inni w względnie interesujący się tematem. to co dalej, to fakty zweryfikowane przez życie.

    Btw, wiesz, że nadal nie obnażyłam dwóch najgorszych, czarnych charakterów? :D
  • Bajkopisarz 24.03.2020
    CynicznaCecylia
    Pewnie że są dozwolone, ale ja wychodzę z takiego założenia, że tym lepszy zawodnik im mniej powtórek zrobi (znaczy że się pilnuje i zna synonimy).

    Co do bety, to proszę bardzo, jestem do wynajęcia :) Maila do mnie znajdziesz w "Mój Profil".

    Celowo dostał te klucze? Grubymi nićmi szyte, bo mógł nie zauważyć. Ale ok, przyjmuję intrygę, tym lepiej i ciekawiej nawet.

    Dwóch najczarniejszych? Jednego drania się domyślam, ale że dwóch będzie? Tym bardziej interesujące ;)
  • CynicznaCecylia 24.03.2020
    Ja staram się naśladować naturalną mowę w dialogach, bo wypadałoby, żeby postaci brzmiały naturalnie. Dlatego nie patrzę na nie w ogóle pod kątem powtórzeń z banalnego powodu - sama nieraz powtarzam się w swoich wypowiedziach. I inni też.

    Specjalnie zostały wrzucone do kieszeni, gdzie zawsze ma klucze z domu. Bazowanie na cudzych przyzwyczajeniach się opłaca. Plus nie znaczy to, ze Mike nie miał planu awaryjnego, prawda? Plus, jakby coś poszło nie tak, to póki jego koledzy żyli, mógł sobie odpuścić mordercze plany i poczekać aż ci się obudzą.
  • CynicznaCecylia 24.03.2020
    Bajkopisarz - btw, zdajesz sobie sprawę, że jako beta będziesz nachalnie nękany??? :D
  • Bajkopisarz 24.03.2020
    CynicznaCecylia - zdaję sobie ;) Ale jest kwarantanna, więc na razie to nie problem.
  • CynicznaCecylia 25.03.2020
    Bajkopisarz Oj, to jak przyjdę do domu to ci przyrąbię 5-cioma rozdziałami mojego innego opowiadania (narazie w stanie zawieszenia, ale nie znaczy to, że nie można je pokorygować)
  • Bajkopisarz 25.03.2020
    CynicznaCecylia - nie boję się wyzwań :) Ślij.
  • CynicznaCecylia 25.03.2020
    Bajkopisarz - jako że maila nie znalazłam, mimo poszukiwań, zarzucam linkiem do dysku wujka G.
    https://drive.google.com/file/d/14vTxaFcG7NygSdejp_uU1vk5Y7-DHcF7/view?usp=sharing
  • Bajkopisarz 25.03.2020
    CynicznaCecylia - Mój Profil -> O mnie
    i jest mail na końcu wpisu :-) Sprawdziłem przed chwilą.
    Link się otwiera, więc ok, ale muszę znać Twój mail żeby listę poprawek odesłać.
  • CynicznaCecylia 25.03.2020
    szukałam małpy.... :| i wszystko jasne

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania