Poprzednie częściKolekcjoner #1

Kolekcjoner #3

Coś tutaj za spokojnie, pomyślałem idąc chodnikiem przy ulicy Louisa Pasteura. Co prawda, wskazówki zegara zaraz wskażą dziesiątą w nocy, niemniej okolice starej piekarni często były pełne ludzi nawet o tej porze. W mojej dłoni zaszeleściła reklamówka z ekwipunkiem, który zobowiązałem się przygotować - jedyna rzecz, jaka zakłócała przytłaczającą wokół ciszę.

Zupełnie niespodziewanie przede mną wyskoczył jakiś pies. Tak mały, że sięgał mi zaledwie do kolan, lecz mimo to bardzo mnie wystraszył. Od tej dziwnej sytuacji ze zjawą, która oczywiście była tylko wytworem mojej wyobraźni, stałem się bardzo wyczulony na wszelkie bodźce z zewnątrz. Wystarczyło, że mamie upadł widelec przy kolacji, a ja podskoczyłem na krześle, jakbym co najmniej ducha zobaczył.

W oddali już odcinały się kontury starego budynku, pod którym umówiłem się razem z przyjaciółmi. Choć w mej głowie wciąż pobrzmiewały ostrzegawcze słowa Rogera, postanowiłem wziąć udział w całej akcji. To bardzo nierozsądne, wiem, ale już mam dosyć tych głupich rad znajomych, „żebym wyluzował”…

Po chwili mym oczom ukazała się Lisa, głównie dlatego, że jej „odblaskowa” bluza rzuca się w oczy z odległości ponad stu metrów.

- Patrzcie! Antoine, myślałam że nie przyjdziesz – stwierdziła.

- Szczerze mówiąc ja również tak myślałem.

- Co wcisnąłeś rodzicom? – zapytał Paul, podając mi rękę na powitanie.

- Powiedziałem im, że robicie imprezę i dostałem zaproszenie. Mam czas do północy.

- O północy to ty już będziesz leżał w łóżku, zobaczysz.

- Mam nadzieję.

Oprócz mnie, Lisy i Paula, była jeszcze Sophie oraz Nicolas, którzy stali oparci o stare i spróchniałe drzwi piekarni. Czekaliśmy tylko na Salomona, który zjawił się punktualnie o dziesiątej. Na mój widok powiedział:

- Antoine, co za miła niespodzianka. Już miałem robić zakłady, że stchórzysz.

- Przecież obiecałem. Mam apteczkę, sześć latarek i czekoladę.

- Po co czekolada?

- Na dobry początek – odparłem, otwierając opakowanie.

Gdy wszyscy już się poczęstowali (poza Sophie, która przecież dba o figurę), postanowiliśmy wejść do środka. Oczywiście, przywitało nas nieprzyjemne skrzypienie drzwi sprawiających wrażenie, jakby zaraz miały runąć. Chwilę później wszyscy poczuli unoszący się w powietrzu gęsty kurz. Przesuwające się po ścianach snopy białych świateł z każdą chwilą uwalniały coraz to nowsze szczegóły i przejścia.

- Myślice, że to może coś kosztować? – zapytał Nicolas, unosząc w dłoni zdobiony wazon.

- Nicolas, my nie przyszliśmy tutaj, żeby brać, co popadnie. Mamy wyznaczony cel i tego się trzymajmy – oznajmił Salomon.

Minuty upływały, a my zagłębialiśmy się coraz dalej w korytarze starego budynku. Tylko czekałem, aż ktoś poprosi o odwrót. Nic takiego jednak nie miało miejsca.

- Stop! – krzyknął Salomon. – To bez sensu. Jeżeli będziemy tak kręcić się całą grupą, to nic nie znajdziemy. Podzielmy się na dwójki. Ja z Paulem pójdę w lewo. Nicolas i Sophie niech poszukają tutaj, a Antoine i Lisa nich pójdą prosto.

Polecenia naszego „szeryfa” nikt nie śmiał nawet kwestionować. Idąc przodem, czułem że serce zaraz podskoczy mi do gardła. I podskoczyło. W momencie, gdy tuż przed moim nosem z szafki wyskoczył czarny kot. Przerażony spojrzałem w błękitne oczy Lisy, która też się przestraszyła, choć za wszelką cenę nie chciała tego po sobie pokazać.

- Może panie przodem? – zaproponowałem, jednak spotkało się to ze stanowczą odmową koleżanki.

Walcząc z trzęsącymi się rękami i nogami, przemierzałem kolejne metry rzucając snopem światła na wszystkie strony. Wyglądało na to, że wraz z Lisą znaleźliśmy się w miejscu, gdzie piekło się i pakowało pieczywo, ponieważ pod ścianą stał ogromny i pokryty grubą warstwą kurzu piec.

- To nie ma sensu, wracamy – stwierdziła Lisa.

Właśnie miałem się odwrócić, gdy niechcący butem kopnąłem jakąś blachę. Kiedy skierowałem latarkę na zawadę, oślepił mnie ostry srebrny blask. Zaciekawiona przyjaciółka podeszła do znaleziska. Podniósłszy go, stanęła jak zamurowana.

- Antoine, wiesz co to jest?

- Nie mam pojęcia. Może jakaś forma do pieczenia.

- To diadem! – wykrzyknęła na cały głos.

Za rozradowaną postacią koleżanki niespodziewanie pojawiła się zakapturzona postać. Ta sama, którą zobaczyłem dzisiaj wracając do domu. Przerażony złapałem Lisę za ramię i z całej siły pociągnąłem ku wyjściu. Nie minęły dwie minuty, a my już byliśmy na zewnątrz.

- Antoine, co się stało? Jesteś biały jak ściana. Przed czym tak uciekaliśmy?

- Tam ktoś był! Na sto procent.

- Macie coś? – zapytał wychodzący z budynku Nicolas.

Lisa pokazała mu srebrny diadem wysadzany czerwonymi kamieniami szlachetnymi. Z piekarni zaczęli wychodzić pozostali. Wszyscy byli pod wrażeniem.

- Patrzcie! – krzyknął Paul. – Tutaj. To podpis Michela!

Zafascynowani towarzysze zaczęli przyglądać się znalezisku, podczas gdy ja, stojąc z boku, próbowałem się uspokoić. Niezauważony ruszyłem szybkim krokiem do domu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szalokapel 24.08.2016
    W mojej dłoni szeleści reklamówka z ekwipunkiem, który zobowiązałem się przygotować - jedyna rzecz, jaka zakłóca przytłaczającą wokół ciszę. - Tutaj (nie jestem pewna) wydaję mi się, że lekko pomyliłeś czasy. Piszesz to opowiadanie w czasie przeszłym, więc raczej wypadałoby napisać "reklamówka ZASZELEŚCIŁA" "jedyna rzecz, jaka ZAKŁÓCAŁA..." I w innych czasownikach. Mam nadzieję, iż zrozumiałeś.
    Tak mały, że sięgał mi ledwie do kolan, - Tutaj natomiast nie pasuje mi "ledwie", lepiej brzmiałoby "ledwo" bądź "zaledwie". Oczywiście mogę się mylić.
    Przechodząc do treści, ten bohater to ma ciągle pod górkę. :/ Jako jedyny widzi dziwne rzeczy. Kolejny dobry rozdział. Bardzo mnie wciągnął, super opisane miejsce, choć osobiście przygodę w piekarni rozpisałabym troszkę bardziej. Mimo to jestem pod wrażeniem. Wieczorem wracam do ciągu dalszego. Zostawiam 5, pozdraweiam.
  • Kakarotto 24.08.2016
    Słuszna uwaga, z czasami trochę się zamotałem :) natomiast "zaledwie" chyba faktycznie lepiej pasuje. Dzięki za uwagi :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania