Łowczyni: Zmierzch wilka ✦ Rozdział 7
Dął silny wicher. Owinęła się szczelniej płaszczem i naciągnęła kaptur na głowę. Sanie przewoźnika pruły przez zaśnieżone pustkowia, ciągnięte przez zaprzęg wielkich, srebrnych psopodobnych zwierząt. Oczywiście nie było nawet cienia wątpliwości, że poruszające się szybko i zwinnie wśród zasp bestie, to nie żadne psy. Deidree podejrzewała, że do czynienia mieć może z mieszanką frydra i wilka śnieżnego, gdyż niemożliwym było, by byle kundel sięgał jej grzbietem do pępka, a jednym skokiem potrafił pokonać odległość, którą ona przeszłaby kilkunastoma krokami. Poza tym zbyt umięśnione łapy, wydłużony pysk i budowa czaszki nazbyt przypominały wilkołaka. Postanowiła jednak nie dopytywać, ani nie ingerować. Nie było jej tam, nic nie widziała.
Obejrzała się przez ramię raz jeszcze, ku północy, gdzie przed kilkoma godzinami po raz ostatni widziała niknącą w oddali wioskę. Cieszyła się, że wreszcie opuszcza to zlodowaciałe miejsce. Nie przepadała za zimnem, zdecydowanie bardziej odpowiadał jej południowy klimat, w którym zimy były lekkie, a lata ciepłe. Nie mogła się wręcz doczekać, kiedy wreszcie zrzuci z siebie grube warstwy ubrań i wdzieje swój ukochany pancerz, obecnie spoczywający na dnie skrzyni w chatce Egli. Jak znała życie, czekało tam na nią mnóstwo roboty. W końcu staruszka mieszkała samotnie w środku Czarnego Boru, cieszącego się złą sławą miejsca nawiedzonego. Tam zawsze znalazło się coś do zrobienia.
Uśmiechnęła się do własnych myśli, kręcąc głową. Wiedziała już, że to będzie pierwsze miejsce, które odwiedzi po wizycie w Q-bire. Odpocznie u Egli kilka dni, uzupełni zapasy ziół i maści, może wybierze się na polowanie i wreszcie uda się do Camoru – największego miasta i stolicy Irdenu.
Nim wyjechała z Bell, przeglądnęła wszystkie zlecenia, jakie do tej pory udało jej się zebrać. Dominowały zwykłe ogłoszenia o wilkołakach pustoszących wioski czy mordujących podróżnych na traktach, nie zdziwiło jej to, bo podobnych historii przerabiała już dziesiątki, jeśli nie setki, lecz, wśród pożółkłych papierzysk, dojrzała coś, co przykuło jej uwagę. Na drogim, niemalże białym pergaminie, prócz pięknie wykaligrafowanych informacji o zapotrzebowaniu na doświadczonego łowcę... Nie napisano zupełnie nic. Nie miała nawet pewności czy w ogóle chodziło o frydra, czy kolejną brudną robotę. Bogaci panowie i arystokraci często zwracali się do łowców ze zleceniami w rzeczywistości przeznaczonymi dla szpiegów bądź płatnych morderców, myląc te jakże różne profesje. Dranowie nie byli wszak zwykłymi najemnikami, stworzono ich do bronienia ludzkości przed frydrami. Kodeks łowców mówił wyraźnie, że zlecenia niezwiązane z wilkołakami winny być odrzucane bezzwłocznie. Oczywiście przypadków, w których zapotrzebowanie na pieniądz brało górę nad zasadami było pełno, ale ona... Ona nie była desperatką.
Deidree aż skręcało z ciekawości. Choć niejednokrotnie powtarzano jej, że ciekawość to pierwszy krok do paszczy frydra, nie potrafiła stłumić w sobie zamiłowania do enigmy, intryg i tajemnic. Uwielbiała ten dreszczyk emocji, skok adrenaliny i satysfakcję z rozwikłanej zagadki. Nie zastanawiając się długo, postanowiła, że odwiedzi zleceniodawcę, którym był niejaki H.W. Była niemal pewna, że brak danych był sprawdzianem dla potencjalnego ochotnika. Lubiła takie wyzwania i zamierzała je podjąć.
– Hej! – wydarła się, usiłując przekrzyczeć dmący wicher. – Daleko jeszcze?!
Przewoźnik odwrócił się, odkrzyknął. Gruba chusta zakrywająca usta, nos, policzki i uszy nie pomogła jej w zrozumieniu odpowiedzi.
– Co?!
– ...nie po... ale ...aleko!
Jakie, kurwa, mleko – pomyślała, marszcząc brwi. Nie miała pojęcia jak długo jechali przez zaśnieżone pustkowia, lecz wszystko zdążyło jej porządnie zdrętwieć i odmarznąć. Podziwiała mieszkańców Krain Wiecznych Śniegów, sama w życiu nie wytrzymałaby na tym mroźnym wygwizdowiu więcej niż kilka miesięcy. Ci ludzie zaś rodzili się tu, dorastali i umierali, dożywając często późnej starości, co było dość zabawnym paradoksem, biorąc pod uwagę, że większość mieszkańców cieplejszych części Irdenu rzadko kiedy osiągała czterdziestkę. Było to z pewnością spowodowane plagami chorób, zaraz, konfliktów, intryg i bandytów, którzy liczebnością konkurować mogli chyba tylko z muchami.
Deidree ożywiła się zauważalnie, gdy śnieżyca ustała, a w oddali zamajaczyło Q-brie i zajazd "Na rozstajach". Nareszcie, pomyślała, głaszcząc rękawicą obrażonego Diabła, leżącego obok. Przed wyruszeniem z Rannen zwierzę boczyło się okropnie i za nic nie chciało wejść na sanie, nie wspominając już o położeniu się na nich. Nawet więź łącząca kharreńskiego konia z łowcą, która z reguły gwarantowała bezwzględne posłuszeństwo właścicielowi nie była w stanie stłumić oporu charakternego zwierzęcia. Ale Deidree była nieugięta.
Sanie stanęły przed drzwiami oberży. Srebrne bestie oddychały szybko i nierówno, pomimo widocznego braku zmęczenia, machając energicznie puchatymi ogonami. Kobieta wiedziała, co to oznaczało i nie mogła wyjść z podziwu – zwierzęta były zniecierpliwione. Dałaby sobie rękę uciąć, że gdyby przewoźnik dał im znak, te wyrwałyby do przodu, o mało nie roztrzaskując dyszla.
Wstała z trudem, bo wszystko miała sztywne i odrętwiałe. Przeciągnęła się jak kot, wyprężając kark. Wygrzebała z kieszeni wełnianego kożucha dwadzieścia szekli i wręczyła mężczyźnie. Ten przeliczył monety, kiwnął głową i ruszył w stronę Diabła. Drana, nie czekając aż ten wyprowadzi wierzchowca, weszła do środka. Niemal od razu uderzył ją zapach przypraw, pieczonego mięsa i grzańca, będącego chlubą przybytku.
– Pani Rooth, jak miło panią widzieć! – Żona karczmarza przestała szorować stolik, rzuciła szmatkę na blat i podeszła do łowczyni, by zaraz przytulić ją serdecznie. Na pucołowatej twarzy, jak zwykle, gościł uśmiech i chmielny rumieniec. – Już żeśmy się z mężem zastanawiali czy aby wszystko u pani w porządku, ponad dwa miesiące pani nie było. Trudne zlecenie, co?
– Zaliczyłabym je do tych średnich. Problem, jak zwykle w Bell i okolicach, tkwił w pogodzie.
– Tak, tak, to zrozumiałe. U nas w Q-brie na szczęście nie ma takich zawieruch. Można powiedzieć, że jesteśmy przedsionkiem Krain Wiecznego Śniegu.
– Dobrze powiedziane, Lu. – Deidree uśmiechnęła się lekko. Właściciele tego porządnego lokalu byli dobrymi i życzliwymi ludźmi. Dziewczyna rzadko kiedy spotykała na swojej drodze podobne im postacie, toteż zawsze gdy tylko była w pobliżu, odwiedzała zajazd i zaprzyjaźnione małżeństwo. – Jak mają się interesy?
– Nie najgorzej. – Kobieta weszła za ladę, po czym nalała do kufla słynnego grzańca. – Mamy obecnie trzech gości na pokojach, jakiegoś podróżnego i dwóch kupców. Rano był u nas posłaniec, zapowiedział, że jutro gościć ma u nas jego pan, jakiś wielmoża, więc czeka nas spory dopływ gotówki. Ja już wiem jak to jest z tymi bogaczami, przerabiałam to nie raz i nie dwa. Nie szczędzą ani na jadle, ani na napitkach, a skoro posłańca przysłał to pewnie ze świtą zajedzie. Oni przecie też jeść muszą. Nowobogacki na piechotę nie przylezie, to i miejsce dla koni wykupić będzie musiał w stajni. Mówię, nadchodzi dla nas świt, pani Rooth.
– Doczekajcie świtu w spokoju – odparła łowczyni, przyjmując kufel. Upiła duży łyk i przymknęła oczy, gdy przyjemne ciepło rozlało się po przełyku. Usiłowała wyryć ten smak w pamięci. Wiedziała, że niedługo, gdy dotrze do Camoru, skazana będzie na szczyny wymieszane z wodą z kałuży, a w najlepszym przypadku – rozcieńczone, marnej jakości piwo. Gdyby chciała zasmakować prawdziwie dobrego trunku musiałaby udać się do Górnego Camoru i zapłacić trzy razy tyle. Wolała do końca swoich dni chłeptać wodę z rzeki, niż dawać takie pieniądze, by się napić.
– Gdzie pani teraz zmierza? Znowu gdzie nogi poniosą?
– Nie – zaprzeczyła, oblizując wargi. – Najpierw Czarny Bór, a potem na południe, do Camoru.
– Czarny Bór? – zachłysnęła się karczmarka. – Przecie on nawiedzony!
– Jest niebezpieczny, ale zapewniam, że wiele z krążących o nim plotek jest wyssanych z palca.
– Na przykład?
– Na przykład to, że drzewa są zaklętymi potworami i zjadają samotnych wędrowców. To samo tyczy się wszystkich pozostałych bestii.
– Czyli nie żyją w nim skrzaty ludożercy? Ani pół niedźwiedzie, pół byki?
– Droga Lu, istnieje tylko jeden gatunek potworów i są nimi frydry, których tępieniem się zajmuję. Możesz być spokojna, żaden skrzat mnie nie dopadnie.
– Czegoś ty tam znowu nawymyślała, co Luśka? – Rozbrzmiał znajomy głos. Deidree obejrzała się przez ramię, a ujrzawszy postać stojącą w drzwiach, uśmiechnęła się szeroko.
– Cześć, Kreig!
– Witaj, Dei! Jak się trzymasz? – spytał gospodarz, uścisnąwszy rękę łowczyni.
– Tak jak do tej pory – odparła.
– Właśnie wracam od twojego przyjaciela. Dostał czysty boks, porcję owsa i marchewkę na deser.
– Nie rozpieszczaj go tak, bo potem na szlaku będę miała z nim problem. Przyzwyczai się do owoców i warzyw, i nie będzie chciał skubać zielska. Dzięki, Kreig. Naprawdę. Za przyjęcie mnie i Diabła.
– Nie ma sprawy. I tak nigdy nie spłacić nam długu, jaki u ciebie zaciągnęliśmy tamtej nocy. Dzięki tobie nadal po świecie chodzimy, świtu mogąc doczekiwać dzień za dniem.
– Uregulowaliście go już dawno, nie frasujcie się.
– Czym niby? Grzańcem? Pieczenią? Kartoflami i kapustą?
– Wasz dom zawsze jest dla mnie otwarty, karmicie mnie i dajecie dach nad głową, gdy jestem przejazdem. To więcej niż mogłabym oczekiwać.
– Posłuchaj, łowco. – Kreig przybliżył twarz do twarzy dziewczyny i zaglądnął jej w oczy. – Życie nie ma ceny, w przeciwieństwie do kwatery i stajni.
Milczała dłuższą chwilę. W końcu kiwnęła głową, uniosła kufel.
– Za życie, w takim razie.
– Za życie.
Komentarze (9)
Piątunia kolejna. Jakąż to pułapkę Autor przygotował anonimem ciekawskiej Łowczyni? ;)
Jakąż - nie wyjawię, zdradzę tylko (czy może raczej "aż"), że będzie to miało duże znaczenie dla fabuły ;)
Za piąteczkę i komentarz pięknie dziękuję :)
Tak, dokładnie :D W pierwotnej wersji pierwsze rozdziały to były obecne: pierwszy, drugi, siódmy, ósmy i dziewiąty. Pokisiły się trochę gdzieś w odmętach folderów i gdy zajęłam się w ostatnim czasie reaktywacją, rozciągnęłam trochę akcję i szlak naszej bohaterki, uzupełniając historię o kilka rozdziałów, w tym ten z Dartem i jego chłopcami. Wówczas łowcy nie mieli swojej nazwy (dranowie), a wilkołaki miały swoją wyczajową, wilkołacza nazwę. Dranowie i frydry to "nowy dodatek" ;)
No i te przeinaczone zwroty typu: "że ciekawość to pierwszy krok do paszczy frydra"... fajnie współgrają z tekstem :))
Czekam na kolejną część, niecierpliwie :))
Pozdrowionka :)
Miło mi to słyszeć, szczególnie, że akurat twórcą tego jednego zdania jest mój luby. Ależ będzie usatysfakcjonowany ;D
Oj, czekaj, czekaj, bo będzie się działo!
Pozderki.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania