Poprzednie częściSchizofrenia i Spiski Rządowe 1

Schizofrenia i Spiski Rządowe 6

[Point Blank]

Czekał i czekał. Łakezc i łakezc.

A nic się nie działo. Umysł więc zaczął się gimnastykować i rozgrzewać. Wysuwać hipotetyczne scenariusze.

"Co jeśli będą to gnomy klasyczne, europejskie? A może koreańskie dokkaebi? Czekaj, skąd one by się wzięły na amerykańskiej ziemi? Ostatnio na Placu Abigail Adams jakieś skośnookie otworzyły knajpę gdzie żarcie je się patyczkami jak jakieś pojeby. Na brodę Lincolna! A co jeśli to szersza akcja? Jeszcze się okaże, że to nie były gnomy, a leprykony mnożące się w niedawno zamknięty pubie irlandzkim? Jeśli tak, to jest jeszcze gorzej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Leprykon łatwo nie odpuści, będzie się bił jak bojownicy IRA. Boże, dobrze że nie jeżdżę samochodami bo te rudzielce jeszcze by mi podłożyły bombę pod auto. "

Kiedy już rozpiętość uwagi na aktywność własnego mózgu wyczerpała się Flounoyowi, sięgnął po telefon. Pozlepianą klejem na gorąco cegiełkę z customowy akumlatrokiem oraz desingerską obudową-scyzorykiem. Co prawda już pierwszego dnia użytkowania obudowa zaczęła się rozsypywać, ale to co najważniejsze, pilnik do manicure, pozostało.

Został wciągnięty nieprzerwanym wodotryskiem treści, obrazów, kłótni, światopoglądowych wojenek. Całym tym pachnącym śnieżynkami oraz "zdroworozsądkowością tradycjonalistyczną" (to nawet nie brzmi jak prawdziwy termin!!!) szambem social mediów. Wypalając sobie siatkówkę, nie zauważył iż już zapadł wieczór.

Semmes zaiste odmroził sobie jaja. A w między czasie zalał jedną z butelek.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, uszu prawie że utopionego w nieskończonych ścianach memów i reklam Flounoya, dobiegły głosy. Nie były to jednak częste o tej porze szepty ludzi ze strychu czy nawoływania ludzi z lasu.

- Ej, chłopaki. Tu są kamery... - zaalarmował jakiś piskliwy głosik co to miał jeszcze długo do mutacji.

- Co? Co ty pieprzysz. Przecież ten foliarz nigdy by... O kurwa - odezwał się ktoś zdecydowanie przechodzący mutację.

- Dobra, koniec zabawy. Zwijamy się, jeszcze doniesie na nas gliniarzom - dopowiedział ktoś, kto mutację głosu już miał za sobą.

- Takiego chuja. Przecież gliny wiedzą że typ jest jebnięty, nic z tym nie zrobią. Dawaj mi spray, polecimy dzisiaj klasyką. Wysmaruje mu na drzwiach coś o zamachu na Kennedyego. Ethan, ty rozstaw czapeczki - rozkazał przechodzący mutację.

Krew jak uwolniona rozwalonym skurczem zakrzepem, uderzyła Flounoyowi do głowy. Poderwał się na równe nogi lewą ręką wymachując shotgunem a prawą zaciskając na Colcie. Nim brezent opadł na złom, on już odbezpieczył swoje gnaty i...

Zamarł w zupełnej dezorientacji.

Nie było żadnych dokkaebi, goblinów, krasnoludków, tomte, leprykonów czy gnomów. Na rozwalonym bombkami trawniku stało trzech nastolatków. Trzymający latarkę dzieciak w czapce z logo Człowieka Nietoperza. Ściskający reklamówkę z czerwonymi czapeczkami rozczochraniec. Wyglądający na gracza szkolnej ligi futbolu blondas co to na widok Flounoya upuścił puchę ze sprejem.

- Spierdalamy! - zawył futbolista.

Jak połączeni jednym rojowym umysłem ludzi modliszek z podziemnych laboratoriów testowych w Michigan, rzucili się do ucieczki. A F. Semmes za nimi. Nastolatki dopadły płotu i przeskoczyły naruszoną szrapnelami barierkę. W ślad za nimi przeskoczył Flounoy, poprzedzony dwoma strzałami ze strzelby.

Cała czwórka wpadła do ogródka, należącego do nie kogo innego jak Brynata Willama. Tenisówki uciekinierów rozdeptały grządkę petunii, a zaraz po nich, w kwiatki upadł jak obalany pomnik Roberta E. Lee w Charlottesville anno 2K17, lokalny znawca nielegalnych odgałęzień ATF.

Robiąc przewrotkę, wypalił z obu broni. Kulki ASG oraz śrut pomknęły w stronę trzęsącego się ognika latarki i trzech zwiewających dzieciaków. Jeden z wyplutych sprężyną repliki SPASA śrutów, zdołał ugodzić futbolistę w zadek.

Blondas wydarł się jak rasowy skinwalker i padł na ziemię rozwalając kółko z migoczących lampek solarnych.

- Postrzelił mnie! Chłopaki! Ten pojeb mnie postrzelił w dupę!

Kamraci rannego osobnika stanęli jak wryci. Odwrócili się z wolna niczym głupie nastolatki w filmie o głupich nastolatkach zabijanych przez psychopatę z trudnym dzieciństwem. W sumie, to byli głupimi nastolatkami, cześć o psychopacie też niejako stanowiła prawdę.

- Dla kogo pracujecie!? - zawarczał Flounoy potrząsając Coltem.

- Dla nikogo! Przepraszamy, chcieliśmy tylko porobić sobie jaja, przepraszamy! - zapiszczał ten w czapce.

- Nie ciskaj mi kitu gówniarzu! CIA was przysłało, czyż nie? Chodzi o tą bombę brokatową którą wysłałem do Pentagonu miesiąc temu? Kurwa, poczekajcie gnoje jak zacznę produkcję wybuchowych pendriveów.

- Facet, przecież nas nie zastrzelisz!? Pójdziemy sobie i już nie wrócimy, obiecuję. Przepraszamy!!! - odezwał się rozczochrany.

- Wtargnęliście na moją ziemię, prowokowaliście do ataku na Królestwo Grzybów... Nie, ja was nie zastrzelę, ja was zapierdolę.

Wysykując te słowa, Flounoy zakleszczył SPASa między udami i pchnął go w dół nastawiając sprężynę repliki.

- Ej, Ethan, to kurwa wiatrówka jest - trzeźwo zauważył ten w czapce.

- Jock rusz pizdę i spierdalamy, cwel nie ma prawdziwej broni! - wydarł się rozczochraniec podnosząc blondyna.

- Jakie zmyślne te podmianki, pewnie mają w chuj kości ramu, i anteny 5G. Androidy rządowe... - wymamrotał Semmes.

Rzucił się za impostorami gnomów strzelając z obu broni. Kulka i śrut jednak tylko obiły się o róg domostwa Bryanta, za który to zbiegli gonieni. Nie tracąc czasu, Flounoy wytężył nogi i pognał ile sił w płucach. Sanki M1911 zagryzł w zębach i szarpnął uchwytem nastawiając tak mechanizm.

Kiedy wypadł na ulicę skromnie oświetloną latarniami, dwójka taszcząca postrzelonego w zad Jocka, była wciąż niedaleko. Naciągnął SPASa, wycelował i zadudił:

- Módlcie się do Zaspanego Jezusa z Baltimore, grzeszne szmaty!

Nie zdążył jednak wystrzelić, rozczochraniec wciąż trzymający reklamówkę z czapeczkami, puścił Jocka. Okręcając się po baseballowemu, cisnął reklamówką prosto w Flounoya.

- Zamknij łeb pojebusie!

Ostatnim co ujrzał Semmes, było logo tej przeklętej po sześćsetsześćdziesiątsześć koreańskiej knajpy. Jeobsie Ttong, jedz egzotyczniej! - mówił niedźwiadek w stylistyce moe.

Kiedy Founoy otworzył oczy, przywitała go Luna wisząca wysoko na niebie (a raczej jej hologram, bo jak co bardziej światli wiedzą, NWO już w latach 70 skolonizowało Księżyc i zamieniło go w jedną wielką fabrykę wzbogacającą uran, a wszelkie zanieczyszczenia spadają w oceany).

Był też łysawy łeb Willa B.

Widząc swojego sąsiada, nagły spazm targnął ciałem Flounoya. Poderwał prawicę wciąż ściskającą swego wiernego Colta, nacisnął na spust a replika chrupnęła sprężyną. Pocisk trafił wprost w czoło Williama. Facet wrzasnął z bólu i wykonał półfikoła przewracając się na plecy.

- Na litość boską, Semmes!

- Kurwa przepraszam, przebiłem ci łeb.

- Ćpałeś?

- Nie!

W tym momencie Flounoy wyczuł zaschłe strugi krwi ciągnące mu się z nosa, boleśnie wykrzywionego jak wtedy kiedy chciał wbić się na krzywy ryj na rave party, które jak sądził, było organizowane przez lokalny kult Asmodeusa.

Zerwał się do pozycji siedzącej i spanikowany zaczął ścierać burą czerwień z twarzy. Przestał brudzić rękawy prochowca dopiero wtedy, kiedy zauważył leżącą obok reklamówkę z krzywo zszytymi, komicznymi czapeczkami o kształcie stożków. Była też wystająca spomiędzy cegła.

- Sprytne sabotażysty. Czyli jednak to nie oddziaływanie fal iota holoksiężyca obniżające krzepliwość krwi - powiedział kiwając z uznaniem głową.

- Semmes, wstawaj. Jest środek nocy, raz że ludzie próbują tu spać, dwa że się przeziębisz chłopie. A kasy na szpital raczej nie masz? - odezwał się Will.

Jedną ręką trzymał się za postrzelone czoło, drugą wyciągał przyjaźnie do Flounoya. Ten poprawił okulary wbijając je w oczodoły i zadarł głowę na stojącego nad nim emeryta.

- Te wszystkie polisy i ubezpieczenia to zwykłe oszustwa Bryant. Są tylko po to by wiązać ludzi okowami biurokracji. Wuja Ortiz raz miał ubezpieczenie i co, gówno. Jak stracił łapę to masoni nie chcieli mu wypłacić gotówki.

- A to przypadkiem stary Ortiz sam po pijaku nie wsadził ręki w kosy kombajnu? - spytał podejrzliwie Will.

- Gdzie tam. To były czary. Była żona Wuja to wiedźma. Nawet taki ślepiec jak ty powinien czaić. Mokradła na Luizjanie, indiańskie cmentarzyska...

- Jasne jasne. Twoje klimaty.

Siedząc przy herbacie przyrządzonej w mikrofalówce, Flounoy uporczywie wpatrywał się w wiszące na lodówce magnesy z psami corgi w fatałaszkach strażników z London Tower. Will chrupał british biscuits po drugiej stronie kuchennego stołu.

- Ta dzisiejsza młodzież to nie wie już co ze sobą zrobić. No, ale mimo wszystko chyba nie powinieneś do nich strzelać, nawet z wiatrówki - odezwał się Bryant.

- Wleźli na moją posesję, Bryant. Doktryna zamku, na Boga!

William westchnął i podrapał się po wysokim czole. W miejscu postrzelenia Coltem, wykwitł mu skromny siniak. Flounoy upił trochę herbaty i wrócił do gapienia się na lodówkę.

- Ten blondyn, któremu strzeliłeś w zadek. To będzie dzieciak od Taylorów. Jego ojciec jest tirowcem, także ja bym zastanowił się nad przeprosinami. Słyszałem, że raz jak jeden z nauczycieli nie chciał przepuścić jego synka za złe oceny, to pan Taylor skrzyknął kolegów i w nocy zrzucili mu na podjazd z pięć tysięcy funtów odpadów z rzeźni.

Semmes machnął ino ręką potrącając szklankę. Will zaskakująco zręcznie zatrzymał naczynie od upadku na piękną ceratę z królową Elżbietą the second.

- A później przekopali typa. Wiem, słyszałem.

Flounoy sięgnął pod stół i podniósł replikę SPAS 12. Uniósł wiatrówkę tryumfalnie nad głowę jak ten Conan Barbarzyńca swojego miecza.

- Ja mam broń Bryant. Poza tym Druga Poprawka i te pe i te de. Dobra, późno już, ja spadam. Dzięki za gorącą wodę z liści.

Flounoy wstał od stołu i już chciał zwiewać, ale William złapał go za rękaw prochowca. Szybkim ruchem wcisnął mu w dłoń wizytówkę i uśmiechnął się.

- Weź, może ci się przyda, sąsiedzie. Spokojniej nocy.

- Nawzajem, sąsiedzie. Acha, i ja na twoim miejscu schowałbym te wszystkie odnośniki do brytoli. Nie tyle, że nie przystoi to Amerykaninowi, to jeszcze jak zbrojni NWO zaczną chodzić po domach, to takich anglofili pierwszych popostawiają pod ścianą.

Zostawiając raczej skonfundowanego Williama samego w kuchni, opuścił nieruchomość Bryantów. Wychodząc na ulicę przystanął na chwilę, wydobył z kieszeni wizytówkę od emeryta, chowając ją pogniótł kartonik koszmarnie, ale wciąż dało się go odcyfrować.

- Poradnia i klinika psychologiczno-terapeutyczna Pax Animi... - wymamrotał pod nosem.

Semmes zadarł głowę wysoko. Luna, wcześniej biaława, teraz była bardziej żółtawa.

- No hologram. Jak chuj.

KONIEC [OBĘŁDU] POINT BLANK

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania