Charyzmatyk II - Wyspa Kukułek, rozdział 6

Jakimś cudem zdołał dopłynąć do łódki.

    Jakimś cudem zdołał sięgnąć spod tafli i ściągnąć sznur z korzenia.

    Jakimś cudem nie stracił przy tym ręki - wydziobane rany na dłoniach i ramieniu roztaczały pod wodą karminowe wstęgi.

    W pracy egzorcysty trudno liczyć na cuda. Ale można na nich polegać.

    Pchnął czółno, płuca paliły, domagając się powietrza. Sięgnął na oślep, chwycił za krawędź łodzi, przewrócił ją do góry nogami. Wnętrze czółna zamknęło nad nim niebo, zasklepiło otoczenie. Przytrzymał się deski do siedzenia i podciągnął.

    Tlen.

    Zakrztusił się haustem powietrza, zakaszlał, prawie zrzygał. Starał się nie patrzeć na palce i ramiona - wolał nie wiedzieć w jakim są stanie. Przynajmniej do czasu, kiedy znajdzie się z Sylvie na brzegu.

    Jak na sygnał głowa Diczko wystrzeliła tuż przy nim. Panika wypisana w skrzywionych rysach i popękane naczynia krwionośne w oku świadczyły, że od dobrych kilku sekund nie miała czym oddychać. Topiła się.

    Przez chwilę nic nie mówili, ukryci pod czółnem. Słyszeli tylko własne oddechy i gwałtowne uderzenia o drewna, kiedy kukułki opadały na nich w samobójczych atakach. Jakby padał grad.

Grad piór i dziobów.

Ku-ku. Ku-ku-ku.

- Zostawiłaś telefon i portfel w samochodzie? - Koen przerwał milczenie pierwszy, ból z ran stawał się coraz mocniejszy. Z całych sił zmuszał się, by skupić wzrok na twarzy Sylvie.  

- Taa - sapnęła. - Ty?

- Też. Ale moje zapałki chuj strzelił. I zapalniczki.

Karminowa struga ześlizgnęła się po nadgarstku i wpadła do wody. Diczko spojrzała na jego ramiona i zbladła.

- Nie teraz - uprzedził, kiedy otworzyła usta. - Płyńmy. Trzymaj się siedzenia i machaj nogami.    

    Nie potrafił stwierdzić ile płynęli - wiedział tylko, że nogi zdrętwiały długo, zanim poczuli pod nogami ziemię, a krew na ramionach i dłoniach zdążyła zmienić się w brunatną, kleistą skrzeplinę. Nie zatrzymali się jednak choćby po to, by mogli złapać oddech - cholera wiedziała, czy Katrina nie miała jeszcze jakiegoś podwodnego asa w zanadrzu. Parli więc, a jedynym wyznacznikiem mijającego czasu i rosnącej od Wyspy odległości były ich oddechy i coraz rzadsze uderzenia kukułek o powierzchnię łódki.

    Odetchnęli z ulgą, kiedy tylko poczuli pod stopami korzenie i grząski, ale stabilny grunt.

- Stój - szepnęła Sylvie. Zatrzymali się. Oboje mieli wrażenie, że nawet ich kości są przemoczone. Koen powoli nie czuł palców, nie odważył się jednak na nie spojrzeć. Nie chciał. Lepiej mu było, kiedy myślał, że są dalej w pełni sprawne i piękne.

    Odczekali chwilę. Żadna kukułka nie zaatakowała łódki.

- Teraz - powiedziała i na znak odrzucili łódkę, odruchowo zasłaniając głowę ramionami. Nic się jednak nie wydarzyło. Nic ich nie zaatakowało, prócz dotkliwego zimna i nieprzyjemnej świadomości, że ich ubrania są zbyt ciężkie od wody.

    Znajdowali się na brzegu, księżyc zdobył już pokryć otoczenie pajęczyną świateł. Auto Sylvie stało niedaleko, nieśmiało wychylając się zza linii drzew, jakby niepewne, czy jeszcze czekać na właścicielkę, czy już uciekać. Nie odważyli się jednak opuścić gardy, jeszcze nie teraz - Sylvie rozprostowała rzemyki na palcach, on, z braku lepszych możliwości po prostu uniósł obolałe ramiona. Na moment otoczyła ich cisza, noc stygła w milczeniu, jakby nigdy nic się tutaj nie wydarzyło. Spojrzeli tylko po sobie - żadne z nich nie podjęło decyzji, czy pogratulować drugiemu przeżycia, czy zjebać za złe pomysły.

    Koen nie potrafił znieść spojrzenia, przytłoczony przez dziwne poczucie winy, które z niezrozumiałych powodów targało jego umysł. Przypadkowo spojrzał na palce.

    Pierwsza dobra wiadomość tego dnia: wcale nie wyglądały tak tragicznie, choć i tak zrobiło mu się niedobrze na widok strzępów skóry i grubej warstwy czegoś, co wyglądało na mieszankę błota i krwi. Poruszył palcami, mrowiły i piekły jednocześnie, brunantoczerwona maź zlepiała całą dłoń w makabryczną całość.

- Chodź, opatrzymy cię -  powiedziała Sylvie, ruszając z trudem w stronę auta. Podreptał za nią do auta, igliwie i szyszki chrzęściły pod stopami, mocny zapach żywicy mieszał się w nozdrzach z metalicznym posmakiem krwi. Zanim doszli do bagażnika, buty i nogawki lepiły się od piachu i przypadkowych elementów lasu zebranych po drodze.

    Koen zatęsknił za miastem.

    Szczęk-szczęk, drzwiczki samochodu otworzyły, Sylvie pociągnęła za dźwignię, drzwiczki bagażnika podskoczyły jak oparzone. Wewnątrz walały się różne przedmioty - po części śmieci z fast foodów i ciasteczek After Eight - jak również puszczona luzem gaśnica, coś, co wyglądało na podręczną kosmetyczkę, z której wysypywał się pokruszony puder, zapas rzemyków i wiązań do egzorcyzmowania, flet, kilka lusterek z rączką. Gdyby kiedykolwiek istniał czarnorynkowy handlarz bronią dla Charyzmatyków, to Sylvie pewnie byłaby pierwsza do otworzenia bagażnika gdzieś na rogu podejrzanej alejki i sprzedaży całego arsenału. Pośrodku tego całego badziewia walała się apteczka, wyraźnie zapomniana i nigdy nie otwarta.

    Przynajmniej do tej chwili.

    Koen przysiągłby, że kiedy egzorcystka otwierała wieczko, uleciał kurz z grobowców.

- Chodź - pomogła mu ściągnąć przemoczoną kurtkę, podwinęła rękawy golfu, jeden z nich był wyraźnie przebarwiony w odcienie karminu. Syknęła, kiedy zobaczyła siatkę zadrapań i skaleczeń na ręce. Przypominało to bardziej mozaikę niż zdrową, ludzką skórę. - Zapiecze.

    Polała rany wodą utlenioną. Koen wiedział, że to mit, że w gruncie rzeczy woda utleniona to pic i fotomontaż, placebo i opium dla ludu. Ale pozwolił jej. Już dawno temu rozpoznał, że Sylvie Diczko mimo tego, że była jedną z najbardziej intelektualnie zakręconych osób, jakie znał, to wyznawała kilka małych mitów i miejskich legend, które poprawiały jej humor. Czarne koty, przechodzenie pod słupem, rozbicie lusterka, widok kominiarza, woda utleniona. W jakiś sposób czyniło ją to bardziej ludzką.

    Głupstwa były dla niego bardziej ludzkie niż chodząca, egzorcystyczna Wikipedia.

    Zawsze miał do niej słabość.

    Zapiekło.

- Au! - syknął. - Uważaj trochę.

- Nie maż się.

- Tobie nic nie jest?

- Jestem głodna - odpowiedziała po chwili z wahaniem, kiedy skończyła analizować każdy szczegół swojego ciała w poszukiwaniu nieprawidłowości.

    Czyli było w porządku.

- Ty zawsze jesteś głodna.

- Powinno gdzieś jeszcze być trochę After Eights - mruknęła niemrawo, oczyszczając rany na jego palcach, nieco zbyt mocno niż powinna. Nie potrafił stwierdzić, czy na czubku tego nosa czai się myśl, czy też po prostu jest zmęczona i nie uważa. - Nieważne.

    Przez chwilę się nie odzywali. Pozwalał, by jej palce działały na niego jak balsam - gładkie i łagodne, przyjemnie muskające skórę, która tak bardzo potrzebowała teraz ukojenia. A potem poczuł gazy, plastry i bandaże.

- Uważaj, by ich nie podpalić.

    Zerknął na jej dzieło - Sylvie była mistrzynią, głównie przez rzemyki, w wiązaniu różnego rodzaju materiału. To były najrówniej założone opatrunki, jakie w życiu widział. On pewnie sam oblałby rany whisky, przycisnął gazę i nakleił parę plastrów. Może łyknął przecibólowce.

    Teraz sama świadomość, że ktoś opatrzył go tak starannie starczała, by uśmierzyć ból.

- Jest tutaj - szepnęła Sylvie.

    Poczuł zapach jesiennych, zmokłych liści.

    Oślizgły system alarmowy owinął się dookoła kręgosłupa, wzbiegł w górę pleców dreszczem. Koen nawet nie musiał się rozglądać, głowa obróciła się automatycznie, oczy od razu spotkały ziejącą w oczodołach głębię studni.

    Kobieta stała tuż przed nimi, przy drzewie. Od pasa w dół była niczym, jak jedynie jasną łuną. Z jakiegoś powodu wiedział, że była boso.

    Skąd wiedział, że jest boso?

 

    ***

 

    Sylvie spojrzała badawczo na ducha mężczyzny. Od pasa w dół stanowł jedynie świetlistą łunę, ale z jakiegoś powodu miała pewność, że był boso. W nozdrza uderzył zapach jesiennych, zmokłych liści - rozkład i odór obumierającej natury trudny do pomylenia z czymkolwiek innym. Rozejrzała się szybko po gałęziach dookoła, lecz żadna kukułka nie fruwała w pobliżu. Byli bezpieczni.

    Najwyraźniej duch nie zdawał sobie sprawy, że największą bronią egzorcysty nie są narzędzia. Nie zapałki, origami, rzemyki lub harmonijka tworzyły arsenał Charyzmatyka, lecz zmysły i wiedza. A im dłużej przebywali w towarzystwie nieumarłego lub czegoś paranormalnego, tym więcej wiedzieli i lepiej odczytywali duszę. I tym mocniej mogli uderzyć tam, gdzie bolało.

    To była prawdziwa siła egzorcysty.

    Problemem było tylko to, że nie mogła wyczuć absolutnie nic.

- Czujesz coś? - zapytała Koena, który już trzymał w dłoni zapalniczkę.

- Nie - odpowiedział, odpalając zippo po kilku nieudanych próbach. Nic się nie zadziało, zjawa nawet się nie cofnęła. - Bo jej tutaj nie ma. To czujka. To zawsze była czujka. - Wskazał między drzewa. Spojrzeli w tamtym kierunku, przez gałęzie i pnie prześwitywał blady brzeg Wyspy Kukułek. W oddali, na piasku stała samotna postać, zdawała się odbijać światło księżyca niczym refleks w wodzie. Nawet z tej odległości potrafili dostrzec, że nie pochodziła z tego świata.

    Zniknęła, kiedy tylko zdała sobie sprawę, że została dostrzeżona.

Czujka przyłożyła palec do ust i rozwiała się jak pył na wietrze.

- Szybko! – Sylvie podskoczyła jak oparzona, otworzyła drzwi do samochodu, kilka opakowań i puszek wypadło i potoczyło się po ziemi. Koen dorwał nieotwartą jeszcze puszkę energetyka, otworzył ją, łyknął. Nie była to kawa, ale przynajmniej jeszcze było gazowane i nie było ciepłe. Patrząc na bandaże i opatrunki był nawet wdzięczny, że może to pić.

    Egzorcystka wygrzebała skądś starego Moleskina i długopis. Strass wiedział, co się święci.

- Czuję podmokłe liście, takie jak czujesz czasem jesienią w parku – zaczął wymieniać zanim zdążyła zadać pytanie. – Wiem, że jest boso. Nie wiem skąd, po prostu wiem. Na Wyspie czułem Katrinę wyraźnie, więc zakładam, że tam jest jej pole działania. Cała reszta to – zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa – kuglarskie sztuczki. Czujki. Oczy. Uszy. I mam wrażenie, że skądś mnie zna, ale zakładam, że ten typ tak po prostu ma. Tak straszy, tak żeruje.

- Ten typ? – Sylvie przestała na moment notować, posyłając mu pytające spojrzenie.

- Ten typ zjawy. Wzbudza emocje, wzbudza poczucie znajomości, by wzbudzić współczucie. Wie, co robi. - Sięgnął obok niej, wyjął papierosa ze skrytki w drzwiach i podpalił. Zaciągnął się. - Stąd też podejrzewam, że Katrina kiedyś była człowiekiem.

- Mówiłeś, że na wyspie był miazmat.

- Przy drzewie, tak, owszem, był - Strass z jakiegoś powodu wydawał się poirytowany. Skrzywił się, przybierając swoją zniecierpliwioną, zmęczoną minę. Działało jej to na nerwy, ale zacisnęła zęby, czekając, aż skończy myśl. - Ale nie dotarliśmy do drzewa. Katrina nam nie pozwoliła. Dlatego mam przeczucie, że i Katrina i Marta z hostelu są częścią tego gówna.

- Koen - warknęła i zaczęła wypluwać z siebie słowa niczym karabin maszynowy. Tak, jak tylko ona potrafiła. - Przeczucie podejrzenie kurwa daj mi fakty a nie twoje domysły nie po to tutaj przyjechałam nie po to jechaliśmy na wyspę byś ty teraz przypuszczał.

- Sylvie, jest mi zimno, jestem przemoczony, zmęczony, głodny. Nie mam ochoty teraz myśleć, więc daj mojemu mózgowi, kurwa, spokój. - Zaciągnął się. -  I dobrze wiesz, że w tej robocie polega się na intuicji, na odczytywaniu emocji. To, że ty sobie z tym nie radzisz i wolisz mielić to jak fizykę kwantową… - westchnął znacząco. Skończyły mu się słowa.

- Pogadamy w samochodzie. - Prawie wepchnęła go do auta i sama usiadła za kierownicą. Na twarzy Strassa odbiły się wyrzuty sumienia, nie wiedziała jednak, czy to dlatego, że kompletnie zdyskredytował jej metody działania, czy też dlatego, że okazał się być płaczliwą, leniwą pizdą. Jedno i drugie działało jej na nerwy.

    On działał jej na nerwy.

    Mokre ubrania przylgnęły do tapicerki. Jęknęła wewnętrznie - a dopiero co miała ją wymienianą. Zacisnęła dłonie ciaśniej na kierownicy, aż zbielały knykcie, byleby dać upust złości.

    Spojrzała przez ramię, wycofując samochód i przypadkowo spojrzała na niego.

- Chuj ci w dupę, Strass - wyrzuciła z siebie, odkręciła kierownicą i wjechała na drogę. Zerknęła jeszcze tylko raz we wsteczne lusterko, tknięta przeczuciem. Katrina stała pomiędzy drzewami, gdzie przed chwilą stał stary Mercedes. Wpatrywała się w przedmiot leżący pomiędzy igliwiem.

    Z jakiegoś powodu Sylvie wolała jednak patrzeć na skonsternowaną minę Koena.

    Nie było wielu widoków, które dałyby jej więcej satysfakcji.

    Wygrzebała spod sterty papierków After Eight i wepchnęła pralinę do ust. Nie miała już ochoty na rozmowę.

 

    ***

 

    Koena męczyły wyrzuty sumienia.

    Męczyły go, kiedy Sylvie wepchnęła go na tylne siedzenie, męczyły go, kiedy przejechała koło Sosnowzgórza, a Katrina już czekała przy znaku, dając im znać, że nie spuszcza z nich oka. Męczyły go, kiedy wysiadał z Mercedesa i kierował się do drzwi hostelu. I kiedy uświadomił sobie, że powinien zadzwonić do Stralczyka. I kiedy spojrzał na telefon i ujrzał wariujący sygnał i brak połączenia.

    Rozleniwił się. Nie pamiętał, kiedy brał się z jakieś trudniejsze przypadki - ostatnią robotą było wypędzenie małego ghula z banku. Zero wysiłku. Zero ryzyka. Wszystkie ostatnie sprawy i dusze, które egzorcyzmował były tak proste, że odpowiednio wyszkolona małpka cyrkowa dałaby radę. Nie potrafił nawet powiedzieć, kiedy był ostatni raz, gdy nieumarły lub paranormalny stawiał mu opór.

    Rozleniwił się. Boleśnie zdał sobie sprawę, że wszystkie ostatnie sprawy brał na czuja, na doświadczenie, na cyniczne oko zaprawionego specjalisty. Nie musiał badać, by wiedzieć, wystarczyło, że spojrzał.

    A teraz Katrina pokazała mu lustro, w którym odbijał się jego własny brak profesjonalizmu. I środkowy palec, wycelowany prosto w jego dumę.

    Chyba po raz pierwszy, odkąd Dorian wepchnął mu sprawę Wyspy Kukułek, cieszył się, że ją otrzymał. To był najwyższy czas, by się ogarnąć i wyjść ze stagnacji. Wprawdzie w zawodzie egzorcysty nie można było awansować - jedyna droga prowadziła w dół, do grobu - ale reputacja była równie istotna, co w przypadku każdego innego usługodawcy.

    Nawet egzorcyście można wystawić jedną gwiazdkę na Facebooku.

    Wzruszył ramionami, mając nadzieję, że to symboliczny gest zrzucania z siebie całej rdzy i mieszczuchowego przysposobienia, w który obrósł przez ostatni rok.

    W holu hostelu nie było nikogo. Niko musiał już spać - przynajmniej jedna normalna osoba w tym przybytku. Diczko kręciła głową z jednej strony w drugą ze zdziwioną miną. Olśniło go.

- Korytarze nie są tak długie. To malunek na ścianach sprawia, że wydają się gigantyczne.

- Ach. - Sylvie rzadko coś imponowało, lecz to był zdecydowanie jeden z tych momentów. Zerknęła na pusty kontuar. - Rozumiem, że raczej nie mam co liczyć na osobny pokój?

    Strass nawet się zawahał, przeszedł bezpardonowo za recepcję, ściągnął z wieszaka kluczyk z numerkiem 002 i rzucił jej niedbale.

- Trzymaj. I nie licz na śniadanie. - Chciał dodać, żeby jeszcze przegadali sprawę Katriny, ich spostrzeżeń, wniosków, ustalili fakty, ale najzwyczajniej w świecie, po ludzku, było mu głupio. Więc głos uwiązł mu w gardle w pół słowa.

- Rano - westchnęła, odczytując jego intencje, po czym wypaliła z automatu. - To na razie dobranoc weź wysusz ciuchy.

    I zniknęła za drzwiami.

    Koen wygrzebał z kieszeni portfel - jedną z niewielu suchych rzeczy, które obecnie posiadał - i wyciągnął kluczyk. Już przekręcając go w zamku wiedział, co czeka go po drugiej stronie. Zmysł ześwirował, kiedy tylko podszedł do drzwi pokoju. Oślizgłe węże wiły się dookoła kości, dreszcze rozcinały nieprzyjemnie skórę na plecach, poczuł mocny powiew chłodu na twarzy, czubkach palców, zimne igiełki przeszyły zmysły, plącząc wszystkie doznania w jedno.

    Wiedział, że Sylvie tego nie wyczuła. Gdyby tak było, już stałaby przy nim uzbrojona we wszystkie rzemyki i symbole tego świata.

    To było zaproszenie. Wysłane specjalnie dla niego.

    Otworzył drzwi.

    Marta rozgościła się w całym pokoju pajęczyną cieni i oleistych smug. Jakby ktoś wylał smołę na taflę wody. Misterna boazeria poplątanych dusz i osobowości zwisała z każdego centymetra pokoju.

    Pośrodku tego miazmatu zobaczył znajomą twarz.

    Marta czekała na niego. I była wkurwiona.

- Porozmawiajmy - usłyszał głos, który należał do tłumu.

    Odpalił zapalniczkę. To mógł być jego ostatni płomień.

    Ku-ku. Ku-ku-ku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Canulas 11.08.2017
    No więc, ten tego, wow. Zakurwiste.
    Jedna rzecz mi zgrzyta:
    "Nie zatrzymali się jednak choćby po to, by mogli złapać oddech". - Nie lepiej "móc"?
    Tak tylko pytam. Generalnie, jak mówiłem, zajebiste. Przenosisz w czasie. Mam nadzieję, że zamysł tylko na dziesięć cześć, to żart i chociaż jedno zero do tej liczby dorzucisz.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania