Poprzednie częściCierpienia Młodego Hipstera- Prolog

Cierpienia Młodego Hipstera- Kamienica

Krzykliwa melodia "Nokia Tune" wyrwała mnie ze snu niczym ręka ogrodnika wyrywająca kwiaty błogo rosnące w ogrodzie. Usiadłem na łóżku i zacząłem bezradnie mrugać, aby wyostrzyć wzrok. Spojrzałem na okrągły zegarek stojący na półce. Była 6. Wstałem i ospale poczłapałem do kuchni. Zaparzyłem wodę na Breakfast English Tea i wyciągnąłem z lodówki mój serek zero. Oparłem się o blat kuchenny w białe kwiatuszki i powoli zacząłem delektować się bezglutenowym jogurtem. Chyba muszę zmienić brand moich serków- pomyślałem. Do tych bowiem przestali dodawać kawałki owoców, lecz w kubeczku pływała owocopodobna miazga. Usłyszałem gwizd zapowiadający wrzątek. Zalałem wodą herbatę w kubku, sięgnąłem po spodek i łyżeczkę, po czym powędrowałem z powrotem do pokoju. Usiadłem na parapecie przy oknie wychodzącym na podwórze mojej kamienicy. Większość sąsiadów musiało przez nie przejść, aby przedostać się na ulicę. Patrzyłem jak niezwykłe osobistości zamieszkujące nasz murowany dom snują ospale w rożnych kierunkach. Pierwszy zza drzwi klatki schodowej wyłonił się pan Mieczysław. Pan Miecio, jak zwykliśmy na niego mówić, to wiecznie uśmiechnięty, niski człowiek postawnej postury. Często pogwizdywał pod nosem i machał swoim neseserem w przód i w tył idąc do pracy. A był on motorniczym warszawskich tramwajów. Kursował najczęściej z prawego jej brzegu na lewy i z powrotem. Tuż za nim zazwyczaj wychodził pan Stanisław. Wysoki, chudy, tyczkowaty wręcz, wiecznie spóźniony nerwowo patrzył na zegarek. Pan Stanisław skinął Mieciowi swym kapeluszem na powitanie i pomknął na ulicę. Był on znanym i cenionym prawnikiem. Gnieździł się z nami w kamienicy z sentymentu i przywiązania. Już dawno mógłby przeprowadzić się do przestronnego apartamentu na Mokotowie. Kochał on jednak stare mury naszego domu, wąskie uliczki Pragi i dzieciaki grające wieczorami w zbijaka. Skrycie był on poetą. Pisał po zapadnięciu zmroku ,gdy tylko wrócił z pracy. Pisał on pod pseudonimem Pan Pedro. O tym, że to pan Stanisław jest Panem Pedro wiedziała tylko jego najbliższa rodzina i my- pozostali mieszkańcy kamienicy. Co czwartki bowiem urządzaliśmy sobie na podwórzu naszego domu podwieczorki czwartkowe na których każdy mógł się wykazać w obszarze swych zainteresowań. Pan Stanisław prezentował nam nowe wiersze, pani Kasia, jego żona, grała na skrzypcach, pan Miecio pogrywał wesoło na akordeonie, pani Ela, starsza pani z pieskiem przyrządzała co tydzień inne ciasto, Urszula z trzeciego piętra pokazywała nam swoje obrazy, a ja czytałem fragmenty moich rozprawek i wyciągałem grafiki z szuflady. Reszta mieszkańców bawiła się razem z nami w duchu młodo polskiej cyganerii. Może dziwić fakt, że tyle utalentowanych duszyczek mieszka w jednej kamienicy. Od pokoleń jednak wiadomo, że kamienica przy Inżynierskiej to zagłębie artystów amatorów i tych, którzy potrafią nasze starania docenić. W całym domu nie było nikogo, kto nie brałby udziału w naszych czwartkowych podwieczorkach. Nawet pan Zygmunt, mąż pani Eli, wieczna maruda, w czwartki ożywiał się i rozweselał. A gdy na podwórzu już było za zimno by przeprowadzać nasze spotkania, w okresie jesienno- zimowym, przenosiły się one do mieszkania pana Stanisława i pani Kasi, które było największe w kamienicy. Pan Zygmunt, choć marudny, również był ciekawą postacią. Średniego wzrostu, czerstwy, niemalże atletycznej budowy. Przed przejściem na emeryturę był on trenerem młodzików przy stadionie Legii. Teraz czasem pomagał nowym trenerom, ale zwykł był mawiać, że to nie to samo co kiedyś. Dla pana Zygmunta słowo "kiedyś" było niczym czarodziejskie zaklęcie. Kiedyś wszystko było lepsze: ludzie, podwórka, miasto, jedzenie. Kiedyś, to było coś, nie to co teraz. Pani Ela zawsze podsumowywała wypowiedzi pana Zygmunta, stwierdzeniem, że kiedyś był młody i to chyba klucz do rozwikłania zagadki magicznego "kiedyś". Była jednak sytuacja w której w panu Zygmuncie dokonywała się diametralna zmiana. Stawał się on wtedy tym Zygmuntem z kiedyś: dziarskim i radosnym. Działo się to gdy przyjeżdżały do niego wnuki: Marta i Romek. Marta starsza, uczennica szóstej klasy szkoły podstawowej i mały Romuś pierwszoklasista. Zawsze podczas wizyty wnuków pan Zygmunt zachodził w głowę jak umilić im czas.

Wnuki więc miały codziennie jakąś inną atrakcję. A to dziadek zabierał je do kina, do Zoo, do Powsina, Pałacu Kultury, Centrum Nauki Kopernik i w wiele innych miejsc. Organizował dla nich nawet zawody sportowe na które schodziła się dzieciarnia z oby Prag, a nawet z Saskiej Kępy. A gdy już wykorzystywał wszystkie pomysły zasiadali przy okrągłym stole w salonie swojego mieszkania i urządzali z Urszulą malarką, ośmioletnim synem pana Stanisława i panią Elą turniej gier planszowych na które i ja byłem zapraszany. Te turnieje to była zabawa! Grywaliśmy nie tylko w gry tradycyjne jak Chińczyk, czy Grzybobranie, ale też w bardziej skomplikowane gry nowej fali. Na każdy turniej też ktoś z nas miał za zadanie przynieść grę ułożoną przez siebie. Gry Urszuli były zawsze pięknie ilustrowane. Ja za to dbałem o zawiłość fabuły, skupiałem się na układaniu błyskotliwych zagadek i tworzeniu unikatowego klimatu gry.

Tak właśnie mijały nam dni w naszym starym, murowanym domu...

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania