Poprzednie częściCierpienia Młodego Hipstera- Prolog

Cierpienia Młodego Hipstera- Powietrzny Marymont

Skierowałem swoje kroki w stronę niedalekiego parku. Wszedłem do niego i usiadłem na trawie w dobrze nasłonecznionym miejscu. Przed dotarciem do celu musiałem uspokoić skołatane serce, a to, co musiałem zrobić sprawiało, że byłem jeszcze bardziej zdenerwowany.

Zwróciłem twarz w stronę słońca. Jego poronienie oświetlały moją twarz. Delektowałem się jego naturalnym ciepłem. Zacząłem rozmyślać o wielkiej złożoności i harmonii tego świata. O współistnieniu i współzależności wszystkich organizmów i przedmiotów. O celowości wszystkiego, co rodząc się, zastaliśmy na ziemi. Z cudownej wycieczki intelektualnej wyrwało mnie gwałtowne szturchnięcie.

-Panie kierowniku- usłyszałem nad sobą, zanim zdążyłem otworzyć oczy. Przejrzałem. Nade mną stał brodaty, opalony mężczyzna po sześćdziesiątce.

-Panie kierowniku, co pan tu tak siedzi?-spytał.

-Poratuje pan fajeczką, panie kierowniku.- uśmiechnąłem się pod nosem.

-Żaden ze mnie pan kierownik ani nie palę, ale może mogę inaczej pomóc.- odpowiedziałem z niecierpliwością, czekając na odpowiedź.

-A w sumie, pogadać zawsze można.- powiedziawszy to mężczyzna usiadł koło mnie na trawie.

- A wie pan jak to jest, jak w tej piosence „nie ma pracy dla starego szewca w mieście galerii handlowych”. Co prawda ja kaletnikiem jestem, ale co za różnica. Teraz jak komuś pasek od spodni się zepsuje, albo od torebki urwie, to nowe się leci kupić, a nie się naprawia. Mój marymoncki zakładzik upadł, to muszę dorabiać po budowach i tak się do mnie ta robotnicza merytoryka przyczepiła, że pana kierownikuje. Przepraszam. Przerwę mamy to papierosa szukam.- wydusił niemal na jednym tchu. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, że miał na sobie żółtą, robotniczą kamizelkę, na nosie okulary w starych oprawkach, a za nimi zmęczone oczy fachowca. Uwielbiałem takie osobistości, które po wymianie dwóch zdań opowiadały mi historię swojego życia. Czasem spotykało się takie osoby w pociągach, gdzie było się dla nich łatwo dostępnym i często jednym rozmówcą. Mężczyzna wstał patrząc na zegarek.

-Cóż koniec przerwy, miłego dnia!- powiedział na pożegnanie.

-Wzajemnie!- odpowiedziałem, a kaletnik podreptał w stronę wyjścia z parku. Wyciągnąłem z plecaka aparat i wstałem. Włączyłem go i sprawdziłem, czy zdjęcie Jakuba, które zrobiłem mu z ukrycia, wyszło w odpowiedniej ostrości. Ruszyłem w tym samym kierunku, w którym chwilę wcześniej poszedł mój niedawny rozmówca. Znalazłem kaletnika. Malował ogrodzenie już niemal całkowicie wykończonej kamienicy. Zrobiłem mu ukradkiem zdjęcie i wycofałem się, aby mnie nie spostrzegł. Szedłem wśród białych marymonckich domów, żółci i pomarańczy jesiennych ulic. Szedłem i nie mogłem się napatrzeć na ten Marymont. Nagle poczułem mocne szarpnięcie. Zakołatało mi myśli, prawie upadłem. Szarpnięcie powtórzyło się i zobaczyłem twarz kaletnika w całej swej okazałości tuż przed moją twarzą.

-No powiedz no, chłoptasiu uniwersytecki, poco mi zdjęcie zrobiłeś? Robisz badania na pospólstwie? Statystyki prowadzisz?- powiedział pełen zapału patrząc mi roziskrzonym wzrokiem prosto w moje skołowane oczy.

-Ja tylko przekrój społeczny, żadne pospólstwo, z fascynacji pańskiej osoby tylko...- na te słowa kaletnik puścił moje ramię z uścisku i oddalił się ode mnie nieznacznie

-Z fascynacji mojej osoby powiadasz chłoptasiu uniwersytecki... a co znowu w mojej postaci takiego fascynującego?

-Ile ma pan czasu?-spytałem nerwowo wiedząc, że teraz byłem zmuszony przedstawić mu cały mój plan w najdrobniejszych nawet szczegółach.

-Kończę o czternastej, bo od świtu dziś robię, a na wykończeniu już mamy... a to tak dużo masz mi o mnie do posiedzenia? Toż znamy się przecież od 15 minut

-Panie drogi, jak pan mnie przejrzał to ja panu cały mój misterny plan muszę streścić. Inaczej nic z niego nie będzie...- byłem pewien, że to zdanie wzbudzi w moim rozmówcy zirytowanie, albo strach, albo w ostateczności, że uzna mnie za wariata. W jego oczach dostrzegłem jednak zaciekawienie.

-Dobrze zatem chłoptasiu uniwersytecki, zrobimy tak. Spotkamy się o tu, w tym samym miejscu jak tu teraz stoimy o 14, pójdziemy do mojego mieszkania, ale spróbuj mi tylko nie przyjść!- kaletnik pogroził mi palcem i odszedł. Cała jego postać zdawała się napięta i zdenerwowana. Poczułem się fatalnie. Tak jakbym nadszarpnął jego zaufanie do mojej osoby. Byłem wręcz obolały ze wstydu. Ciężar sprawy, którą jeszcze miałem tu załatwić, i to do 14 został spotęgowany dziesięciokrotnie. Czułem jak cała moja postać szarzeje, układa się w niesfornym nieładzie uczuć. Snułem się, więc ku mojemu celowi, lecz już ani biel marymonckich budynków, ani zieleń trawników, ani żółć i pomarańcz liści nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Całkowicie zatopiłem się w morzu myśli, które nagłym chlustem zalały mi twarz, bezradne ręce i obolałe nogi. Oto stałem na środku odległej mi ulicy, by zaraz obijać się o ściany budynków pełen szarzejącego rozkojarzenia. Nie dość, że musiałem wyjawić przed kaletnikiem sekret mojego planu, to jeszcze czekała mnie konfrontacja z drażniącym od tygodni problemem. W końcu dotarłem do wrót mojego celu.

Stałem na Słowackiego i patrzyłem tępym wzrokiem na drzwi „Ósmej Koloni”. Zbierałem w sobie siły ducha, ogarniałem zwichrzone myśli. W końcu wziąłem głęboki oddech i wszedłem do wnętrza kawiarni. Przede mną ukazało się niewielkie wnętrze: po lewej finezyjnie obdrapana ściana z farby, pod nią stojące niskie drewniane stoły, a przy nich czarne i morskozielone krzesła. W głębi szeroki i dość gruby bar. Przy stoliku usytuowanym przy oknie siedział wyprostowany jegomość. Ubrany był w czarny płaszcz, a koło niego, na parapecie, leżał równie czarny kapelusz. Wyglądał jakby wszedł tu tylko na chwilę, ze zniecierpliwieniem wodził wzrokiem po sali. Cała jego postać mocno odstawała od wnętrza urządzonego według najnowszych, alternatywnych trendów. Przypomniał bardziej młodopolską personę zagubioną w czasie i przestrzeni, niż przedstawiciela nadwiślańskiej hiperalternatywy, co spotęgowało kontrast jego postaci z otoczeniem. Zdjąłem kaszkiet i usiadłem naprzeciw mężczyzny.

- Dzień dobry- powiedziałem ostrożnie, patrząc wprost na mojego rozmówcę, omijając jednak kontaktu wzrokowego.

-Dzień dobry, dzień dobry. Który dziś mamy dzień?- spytał nagle, zdejmując z siebie płaszcz i wieszając go na oparciu krzesła,

a tym gestem odsłaniając śnieżnobiałą koszulę spod spodu.

- Piętnasty listopada.- odparłem nieco zdziwiony jego pytaniem.

- Dobrze, ale którego roku?- to pytanie wytrąciło mnie trochę z równowagi i nie z powodu mojej nie wiedzy, bo przecież jasne było dla mnie, który rok mamy, ale samo to, że zostało zadane, przez osobę, która wyglądała jakby w XXI wieku znalazła się przypadkowo i szukała drogi powrotnej do wieku minionego.

- Dwutysięczny czternasty...- odparłem powolnie

- Dwutysięczny czternasty, a to ciekawie...- ciągnął mężczyzna patrząc przez okno, z którego spływała na niego rozżarzona smuga światła. Następnie przeniósł wzrok na mnie pochylając się nad stołem.

-A więc, przybyszu z dwutysięcznego czternastego pokaż co dla mnie przygotowałeś!- na te słowa wyjąłem moje szkice Łajki lecącej w kosmos, album ze zdjęciami, aparat, notes.

-Brakuje mi jeszcze czegoś. Mam tekst, mam obraz, mam ruch i stałość, mam nową teorię postrzegania artyzmu i mam opisy osób i miejsc, ale to wszystko wydaje mi się takie niepoukładane, oderwane od siebie. Nie wiem jak ułożyć to w całość, nie wiem, czy to w ogóle ma sens...- wydusiłem z siebie wypuszczając jednocześnie całe tkwiące we mnie napięcie.

- Sens? Co chcesz powiedzieć przez „sens”?- spytał ów mężczyzna pochylając się nad stołem jeszcze bardziej zbliżając swoją twarz do mojej twarzy.

- Sens... treść w sensie, istotę, wymiar, znaczenie...

-Znaczenie mówisz, ale po cóż znaczenie? Dlaczego forma nie może zostać tylko formą ! Dlaczego opakowanie musi mieć coś w środku, żeby mieć jakąś wartość? Czemu to zawartość nadaje mu użyteczność? A samo w sobie nie jest piękne? Nie ma swojej historii, faktury, kunsztu wykonania? Dlaczego musi istnieć w symbiozie z użytecznością? Oczywiście ! Użyteczność jest jego matką, ale dlaczego użyteczność nie pozwoli formie odlecieć i żyć własnym, oddzielnym życiem!- mężczyzna wstał i zaczął przechadzać się za moim siedzeniem, żywo gestykulując. Oprócz nas i osoby za barem nie było nikogo w kawiarni. Czułem jak moja postać maleje pod ostrzem słów mężczyzny w śnieżnobiałej koszuli. Jak staję się naiwnym uczniakiem pod spojrzeniem surowego mistrza.

-Zatem zastanów się mój drogi- ciągnął dalej- Czy sens jest Ci w ogóle potrzebny, czy chcesz nadać tej formie użyteczność ? A dopiero potem się martw o znaczenie. Jeżeli chodzi Ci o samo opakowanie, nie musisz trwożyć się o zawartość...

- Myślałem raczej o zamianie ról.- zacząłem niepewnie i nieco bełkotliwie pozbierawszy swoje ego spod jarzma mistrza

-O! Ciekawe!- zakrzyknął podnosząc raptownie rękę do góry z uniesionym palcem w geście olśnienia- Mów dalej chłopcze!- mężczyzna nagle powrócił na swoje miejsce i zaczął wpatrywać się we mnie intensywnie rozjarzonym ekscytacją wzrokiem.

- Chodzi mi o to, aby forma stwarzała użyteczność, a nie była tworzona z uwagi na zastosowanie i potrzebę. Aby to forma niosła ze sobą funkcjonalność! Na przykład album ze zdjęciami: są to zdjęcia osób, z opisami spostrzeżeń. Są czystą formą: kawałkiem kartki z tuszem, ale stwarzają użyteczność, niosąc ze sobą historie i to nie historia danej osoby potrzebowała zdjęcia, aby być w nim upakowaną, tylko zdjęcie w swej formie nadało tej historii kontynuacje, będąc ciągiem dalszym dziejów zawartych w niej bohaterów.- mój rozmówca zamrugał żywo, po czym klasnął w dłonie i krzyknął:

- Genialne ! A co z nową teorią artyzmu, jak chcesz ją kontynuować?

- To dość problematyczne, otóż wymaga wtajemniczenia osoby Ryszarda, a to mogę uczynić dopiero w sobotę.

-Dobrze, w sobotę. Widzę, że masz już zarys, masz koncept. Powiem Ci szczerze, że przy pierwszym naszym spotkaniu tygodnie temu, miałem co do twojego projektu mieszane uczucia. Wydawał mi się taki wymuszony, wyimaginowany wręcz. Był dla mnie taką nadinterpretacją, zbędnie przypisywaną treścią czemuś, co jest po prostu tylko tym na co wygląda i niczym więcej... ale potem przypomniało mi się, z jakim zapałem opowiadałeś o Kantorze i jego teorii realizmu i stwierdziłem, że jednak może być w tym wszystkim jakiś potencjał. Zatem, czy masz mi jeszcze coś do zaprezentowania ? Jeżeli nie, to muszę Cię przeprosić, gdyż jestem umówiony z przyjaciółką na obiad i nie chciałbym się spóźnić, bo to spotkanie po latach- powiedział prędko, sięgając po kapelusz leżący na parapecie. Byłem tak skołowany i zaskoczony jego pozytywną reakcją, że pomimo tego, iż miałem w głowie jeszcze wiele do zaprezentowania powiedziałem tylko:

- Nie, to już wszystko na tę chwilę. Bardzo panu dziękuję!- mężczyzna uścisnął moje dłonie w serdecznym geście, zarzucił na siebie płaszcz i skierował się w stronę wyjścia, a ja tuż za nim.

Wyszliśmy razem na ulicę Marymontu, która znów stała się dał mnie jasną i piękną krainą skąpaną w jesiennym, żółtym słońcu. Jegomość skinął mi na pożegnanie swym kapeluszem i ruszył na lewo od drzwi kawiarni, ja odpowiedziałem mu podobnym skinieniem moim kaszkietem. Ukłoniłem się jednak jednocześnie nisko w pas i gdy powróciłem do pozycji pionowej, mojego rozmówcy już nie było. Zdawało się, że rozpłynął się w powietrzu. Przypomniało mi się, że przed tygodniami przy okazji pierwszego spotkania z ów mężczyzną, nasze pożegnanie wyglądało bardzo podobnie. Nic nie wiedziałem o nim oprócz tego, że miał szerokie doświadczenie i znajomości w świecie sztuki. Nie chciał ujawnić mi swojego imienia ani nazwiska. Pewnego dnia znalazłem na wycieraczce, pod drzwiami mojego mieszkania na poddaszu tajemniczy list bez adresata, za to jako odbiorca, na kopercie widniało moje nazwisko. Ów mężczyzna pisał w nim, że jest wielkim pasjonatem sztuki i uważa, że ma w tej dziedzinie pewne pojęcie. Nie wiem skąd, wiedział on o planowanym przeze mnie projekcie i zapragnął mi w tym pomóc. Zaprosił mnie więc na spotkanie w marymonckiej „Ósmej Koloni”. Jego podejście do istoty sztuki, które odkryłem podczas tamtego spotkania wywarło na mnie ogromne wrażenie, a cenne wskazówki wypełniły mnie pokorą do mojego dzieła, gaszącą wybujały zachwyt nad własną twórczością. Wtedy też prosił, abyśmy spotkali się za trzy tygodnie w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, bym mógł zaprezentować mu to, co udało mi się zrobić, a jeżeli nawet nic bym do tego czasu nie poczynił, przedstawić kolejne przemyślenia na temat projektu. Pomimo tego, że nie wiedziałem nic o moim mistrzu, dziwnym sposobem, czułem do niego zaufanie. Zaufanie nawet nieco naiwne. Było bowiem to takie odczucie, jakim darzy się swojego najbliższego przyjaciela. Nagle poczułem w sobie niezmierzoną motywację do działania, wynikającą z aprobaty mężczyzny. Po ostatnim spotkaniu, podczas którego wyłożył on mi, teorię mojej „nadinterpretacji rzeczywistości”, byłem teraz niezmiernie rad, że zrobiłem postępy i był zadowolony z chwilowego efektu moich starań. Spojrzałem na zegarek. Przez stan euforii, w który wpadłem niemal zapomniałem o spotkaniu z kaletnikiem. Była bowiem już za dwadzieścia druga. Pomknąłem więc Słowackiego w stronę umówionego miejsca. Strach przed spotkaniem z mistrzem, który odszedł ode mnie, w chwili, gdy tylko zobaczyłem go w kawiarni, zastąpiła nowa trwoga związana z rychłym spotkaniem z innym, tak naprawdę nieznanym mi człowiekiem. Wziąłem więc głęboki oddech próbując uspokoić myśli i patrząc przed siebie, znów nie zważając na uroki Marymontu, wróciłem na skraj parku Kaskada. Już tylko dziesięć minut dzieliło mnie od konfrontacji z kaletnikiem i przymusowego zdemaskowania mojego planu. Stałem więc w umówionym miejscu z sercem kołaczącym między żebrami, szalejącym oddechem i myślami zwichrzonymi niczym korony drzew na niespokojnym wietrze. Stałem tak bezradnie i czekałem na mojego rozmówcę.

I czekałem, i czekałem, i czekałem...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania