Poprzednie częściComingoutica (fragment o śnie)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Comingoutica (cz.I)

Właściwoscią anioła złego jest to, że się przemienia w anioła światłości, idzie razem z duszą pobożną, a potem stawia na swoim, to znaczy podsuwa myśli dobre i święte dla takiej duszy sprawiedliwej, a potek krok po kroku stara się dojść do swego celi u wciąga duszę w swoje zakryte sidła i przewrotne zamysły.”

św. Ignacy Loyola „Ćwiczenia duchowne”

Przetłumaczono na podstawie wydania: Ejercicios Espirituales, Introduction, texto, notas y vocabulario pod Candido de Dahmases SJ, Editorial sal Terrae, santander 1987

Przekład Jak Ożóg SJ

 

I. POGROMCA BIZONÓW

 

— …wesz? — mrużę oczy, wgapiam się w kilkunastołape, opancerzone na kolorowo, pełzakowate żyjątko przeciskające się pomiędzy grubymi dreadami. Kuźwa żesz mać!

Siedzący przede mną, na oko stupięćdziesięcioletni rastaman, człowiek-rodzynek, wysuszony na wiór, obciągnięty pofałdowaną, suchą skórą szkieletor, ma we włosach tęczowego chrabąszcza-skarabeusza; na jego głowie pasożytuje fluorescencyjny insekt. Włazi pomiędzy „kocie ogony”, jak od czasów gimnazjum nazywam ten rodzaj kuriozofryzury, zdaje się szukać fragmentu nieowłosionego ciała, w który mógłby się wkłuć, wgryźć, zapuścić kłujkę-plujkę i ssać krew, limfę, karmić się biciem serca, pulsem żywiciela, jego ciepłotą. Skóry, pod którą mógłby złożyć jaja.

Przedprzedwczorajsze śniadanie i podwieczorek podchodzą mi do gardła. Mdłości, uderzające o zęby kwaśne fale soków żołądkowych.

Brudas, pieprzony polski Bob Marley, hodujący w Jah wie, od jak dawna nie mytych kudłach pasoży… tfu!

Odchylam glowę jak najdalej się da, coby uniknąć przypadkowego kontaktu z flejtuchem i jego menażerią, by nie przeskoczył na mnie żaden gryziuch, przyssawiec. Niemal wklejam się w szybę, policzek i nos przytastają do zimnej i zaparowanej tafli szkła.

Takie, kurde mać, rzeczy w dwudziestym pierwszym wieku, w Europie! Dziadzisko pewnie ledwie kontaktuje, nie zdziwiłbym się, gdyby nie kojarzył, jak się nazywa, ani dokąd jedzie.

Gdzie jacyś jego opiekunowie, pomoc społeczna…? To bezdomny? Chyba nie, skoro klepie szpono-paluchami w ekranik smartfona…

Pan, któremu zamarzyło się zostać schroniskiem dla zwierząt, zarazem — mobilnym ogrodem zoologicznym, tłucze krogulczym pazurzyskiem w wirtualną klawiaturę.

Próbuję skupić wzrok. Dualistycznie: jednym okiem śledzę przesywające się coraz szybciej zaokienności, drugim wędruję po wyświetlaczu rastamańskiej komórki.

Patrzę coraz głębiej i dalej, wręcz dostaję rozbieżnego zeza. Trwa to niecałą chwilę, zaraz karcę się w myślach za nadmierne wścibstwo, wewnętrzny narrator puka się w głowę; co ja wyprawiam, chyba już całkiem zajobieję z nudów, przecież guzik mnie obchodzi dziad i jego esemes, konto facebookowe, na Naszej klasie, czy innym Jestemzalegalizacja.pl, muszę przestać się zachowywać jak wścibska kioskara-plotkara…

Insektołaz zniknąl w głębi włosowego stogu, pewnie już mości sobie gniazdko w płatach czołowych przybranego syna Hajle Syllasjego.

Garbaty kierowca jedzie coraz szybciej. Z głośników pocharkuje jedna z tych młodych pop-kaleczek, wokalistka bez wokalu, dziewczę o papierowym głosie, Sarsa, czy inna Farna. W dodatku pieje cover Tabasco Hemingwaya, usiłuje przyrapować:

 

„Z milionerki w żula — och!

Z milionerki w czuba — och!

Żyję, chociaż nie wiem, po co”.

 

Rozpacz amelodyjna, płacz, jęk i zgrzytanie głośników.

A za oknem — szkielet kombajnu. Szare i ponure, świeżo dogaszone ciało. Dymiący i parujący zezwłok bizona w czarnym kręgu wypalonego zboża.

Głowy, morze rozbieganych, drgających łbisk. W hełmach i bez, łysych i ostrzyżonych na krótko, męskoosobowych łepetyn. Węże, gaśnicze dusiciele, anakondy pełne wody.

Autobus zatrzymuje się. Korek przed nami — pięć — sześć wozów strażackich. Gorące, choć granatowo-sine światła błyskają wokoło. Refleksy pstrzące szosę, niebo.

Ryk syren odbijający się od karoserii aut, przeciągły, sztuczny jęk, beeo, beeo. Prawie widzialne nuty tego wrzasku, przetaczające się po zjaranym polu. Tu na razie jest pogorzelisko, ale będzie San Francisco.

— No — i ktoś stracił z parędziesiąt tysięcy — konstatuje wąsacz w zielonej czapce nachylając się nieprzyjemnie blisko mnie.

Won, odejdź, no…! — zgrzytam w myślach zębami. A ten — prawie łazi do uszu, wiesza mi się na karku, usiłuje pełznąć po głowie, niczym przerośnięty, bezpancerzowy robal.

— …jak nie lepiej — odzywa się faciu, którego twarzy nie widzę. Ludzie powstawali z miejsc i tłoczą się, wtulają jedni w drugich. Traf chciał, że akurat blisko mnie jest najlepszy punkt obserwacyjny, siedzę przy tym jedynym, magicznym okienku, przez które najwyraźniej widać całe dziwo.

Po drugiej stronie zachuchanego szkła rozegrał się prawdziwy dramat, czyjś kombajn postanowił dokonać samospalenia, ponieść męczeńską śmierć techniczną w imię niesprecyzowanych i niepojętych dla ludzi ideałów. Jakiemuś rolnikowi grube tysiące złotych poszły się… grillować.

No trudno, tak bywa, peszek. Ma za swoje, durny niesybaryta, któremu, zamiast najpoczciwiej w świecie przepieprzyć pieniądze, zachciało się je zainwestować w maszynerię do pokosów, omłotów, zwózki ziarna i plew… Co za jełop, nie szkoda mi takich… — uśmiecham się w duchu. Kto nie przeznacza więcej, niż połowy zarobków na tango-birbantico — powinien być surowo ukarany, wszystkie plagi egipskie winny spaść na zakuty leb cwaniaczka-dorobkiewicza… — myślę jak Ferdek Kiepski (też se znalazłem autorytet!).

Współpasażerowie głośno komentują stratę, jakiej doznał właściciel metalowego (sic!) żużlu. Kobiety są niemal bliskie rozpłakania się, jojczą załamując ręce, zawodzą, jakby rodzone wnuki potopiły im się w gnojowicy, albo zostały stratowane przez stado wściekłych owiec, rozszarpane kłami wieprzy.

Tyle pieniędzy — z dymem! W płomienie! I pewnie nieubezpieczony był, bo na wsiach każdy traktor, kombajn, czy wóz drabiniasty jest; nikt nie myśli o ewentualnych konsekwencjach, nie ma kasy nawet na OC, w dodatku ludzie się głupio cwanią, oszczędzają w najgorszy możliwy sposób. „Tylko frajer płaciłby za nic” — myślą. A gdy dojdzie do nieszczęścia — szloch, błaganina, zbiórki internetowe na pomoc pogorzelcom, prośby do ludzi dobrej woli, aby wpłacili chociaż ze dwa złote, bo czerwony kur rozdziobał ciągnik, czy stodołę…

Korek zaczyna się rozładowywać, strażackie magirusy i scanie zjezdżaja z szosy na pole. Trup przestaje parować. Moja głowa — również. Przechodzi nagły atak miazntropii, chęci wywołania wojny totalnej, zrobienia błyskawicznej rozpierduchy.

Ludzie odsuwają sie na bezpieczną (dla siebie i mnie) odległość. Rozprężenie: nikt już nie tłoczy się przy głowie-wulkanie (podróżując komunikacją zbiorową powinienem mieć umieszczoną w widocznym miejscu naklejkę z napisem: „Zachowaj odstęp, niebezpieczeństwo pogryzienia, ZACHOWAJ ODSTĘP”, a najlepiej jeździć w kaftanie bezpieczeństwa i kagańcu; diabli wiedzą, skąd bierze się w człowieku tak patologiczna i nieuzasadniona nienawiść do przedstawicieli własnego gatunku, gdy jest się z nimi w zamkniętej przestrzeni autobusu, wagonika metra… czemu wampirzeję i wilkołaczeję jednocześnie, zmieniam się wtedy w zdziczałe zwierzę…?), nikt nie jest narażony na erupcję bluzgów.

Ruszamy pomału, mijamy miejsce kaźni. Blaszany, cuchnący spaloną gumą trup za parę dni pokryje się rudym nalotem rdzy. Jego właściciel nie odkuje się przez ładnych parę lat.

Popadam w dziwną zadumę. Myślę o stratach, pustoszeniu, pojazdach prowadzonych przez duchy, o uprawianiu nierodnej ziemi.

Chyba dochodzi we mnie do zwarcia. Topi się izolacja.

Błyszczący pasożyt wystawia oczułkowaną główkę, patrzy wielkimi na pół „twarzy” oczyskami.

Jak mnie widzisz? Nieostry, czarno-biały, półkolisty jestem? Może uważasz mnie za olbrzymią poczwarkę, formę przejściową, z której dopiero powstanie „ja właściwy”, „ja dojrzały”?

Czy brzydzi cię mój zapach, z tego powodu nie przeskakujesz, wolisz siedzieć w brudnych kudłach odrażającego starucha? Za młody jestem, czuć ode mnie niedojrzałym mięchem, zbyt zieloną krwią? — filozofuję bez sensu. Tak — przez moment odczuwam swoisty smutek, że nie zostałem zaatakowany przez łazi-kłujka.

W głowie zagotowały się neurony, wrze bordowy smalec. Kompletnie dziwaczeję z tego stresu. I ekscytacji.

Kierowca, chyba równie znużony co ja, pojękiwaniami pseudo-raperki, wyłącza radio. Przynajmniej tyle dobrego. Lepsza cisza, niż cover polskiego Hemingwaya. Taki kicz tylko udepresyjniał, wdeptywał człowieka w wypalone ściernisko, oblewał kleistym bełkotem. Lukrem bez lukru, słoną melasą.

 

II. WYCOFYWANIE ZMIAN

 

Baba siedząca dwa rzędy za mną się rozmruczała. Klepie siakieś pierdolitwy, wzywa zastępy opiekuńczych duchów, przyjazne demony, południce, lemurnice, Dziwożony.

Z sekundy na sekundę jej głos tężeje, przybiera na sile. Nawija coraz szybciej, monolog staje się niezrozumiały, zaczyna przypominać orgazmiczny, ćpuński growl, to znowu gadkę klótliwego ludzika z flimów z serii „La Linea”. „Birakandebidisidi” — jak Boga kocham.

Za oknem — płynny, gumowaty krajobraz, Polska z szarej ciastoliny. Przelewające się pola, ściekowe drogi, blokowiska obryzgane błoto-tynkiem. Nędzna deegzystencja, ostatnie sceny z filmu „Udrażnianie pejzażu”.

Dym i mgła, skrzyżowania, sygnalizacja świetlna. Bajzel obudowany bajzlem. Z chmur ściekają szamborefleksy, brudnosłoneczne przebłyski.

Nastrój mi siada. Okrakiem. Żartuję w duchu, układam groteskowe epitety. Jednocześnie — mam ochotę zakłuć się własnym telefonem, wbić cieniuchne smartfonię w serce i patrzeć, jak wykrwawiam się emotikonami.

Pustynnieję, rozwiewam się wewnętrznie. Strach, cholernie dojmujący. Iskry leniwie przesuwają się po szarym szkielecie.

Dojeżdżamy do ogrodzenia. Zasieki z druty kolczastego, budka wartownicza. Bramy do innego świata, polenklawy.

Przygrodnia, zamknięte miasto. Fabrykancka, biała plama na mapie Polski, dziura w ceracie wypalona olbrzymim papierosem, kraina hal, montowni, robotów i robotników. Topsikret, tajne przez poufne, miejsce, do którego nie sposób się dostać bez tysiąca przepustek, osobny, mały kraj w środku mojego kraju. Jedna wielka strefa wykluczenia, wewnętrzna zagranica.

Trzy i pół miesiąca zajeło mi aplikowanie, załatwianie pozwoleń na pracę, opowiadanie się, że nie jestem psychicznie chory, nie trapią mnie najmniejsze nawet nałogi, nawet kawy nie nadużywam; że przenigdusio nie pobiłem dziewczyny, mamy, nie kopnąłem bezpańskiego psa, że caluchne życie jestem poczciwy i uroczy, milusi i dobry dla otoczenia, łaszę się do ludzi, uśmiecham słodziutko i mruczę, niczym kilkumiesięczny kociaczek, że potrafię, chcę i jestem godny dochwać tajemnicy, nie wyniosę poza granice miasta najbłahszej tajemniczki, nie mam skłonności do konfabulacji, nawet po pijaku, zreszta — alkoholu brzydzę się równie mocno, co narkotyków, a jedyne, o czym marzę, to w pocie czoła, dziesięć, albo i więcej godzin dziennie pracować na rzecz któregokolwiek z działających w Przygrodni koncernów, wypruwać sobie żyły spawając bomby atomowe, czy niewidzialne dla radarów drony; z radością umrę na chorobę popromienną w razie wypadku, moją dewizą jest „Dulce et decorum est pro Przygrodnia mori”, a najwyższym zaszczytem będzie wyzionięcie ducha w fabryce blasterów.

W końcu udało się, pozwolili, łaskawcy, zatrudnić się w zakluczonym miescie, Rada Imigracyjna raczyła wyrazić zgodę na czasowe osiedlenie sie na terytorium bezPolski.

Boję się, jestem podekscytowany, biję się z myślami. Co mnie tam czeka? Czego mogę się spodziewać? Żesz choroba, mam ochotę paść na plery i tarzać się jak Amik, pies dziadka, ciężko zapchlony burek obsypywany od czasu do czasu azotoksem.

Gryzą mnie otrute, zdychające pchły. W myślach przewracam się na grzbiet i czochram o trawę, próbuję strząsnąć pasożyty.

Jaja mi się kurczą, dostaję fioła, ogarnia mnie mega panika, mam ochote zrejterować, znaleźć sie sto piećdziesiat i pół kilommetra dalej, za skarby świata nie przekraczać paskudnego bramska. Mamo, tatusiu — zabierzcie mnie stąd! Chcę do domciu, do przedszkola, chcę usiąść przed telewizorkiem i włączyć wieczorynkę. Poczytaj mi, babciu…

Kuźwa żesz mać, w co się wpier…

…a może będzie całkiem spoko, poznam wielu wspaniałych ludzi, będe pracować, jak głosi popularny tekst, w młodym i dynamicznym zespole i od tego sam stanę się młody i dynamiczny, zagoją mi się kurze łapki, zmarszczki mimiczne, cofną zakola i znów będę mieć dwadzieścia lat?

Może pośród braci fabrycznej, towarzyszy niedoli poznam następna, tym razem ostatnią i dozgonną „te jedyną”, która zechce dzielić ze mna prawie-obozowe życie?

Znów się uśmiecham. Tia — laska. Marzenie ściętego łba. Siedemdziesięcioośmioletnia dziwka-matuzalemka z przenoszonym tryprem i stadem mend o połyskliwych pancerzach nie chciałaby takiego…

Do autobusu, krokiem walczącego z grawitacją, pijanego kosmonauty, wtacza się logicerz. Czerwonomordy, z wyglądu typowy ruski, wiecznie schlany milicjant w ogromnej i pstrokatej szliapie.

Facet przygląda się uważnie każdemu karteluchowi, lustruje literki, próbuje wychwycić fałszywki, przyłapać kogoś na próbie dostania się do Przygrodni na krzywy ryj.

A może po prostu jest półanalfabetą i tyle czasu schodzi mu na mozolnym składaniu wyrazów?

— Wychodzić, jeden po drugim. Tylko powoli. Na osobistą! — rzuca w końcu nie znoszacym sprzeciwu tonem. Skuleni we czworo grzecznie wytruchtujemy na plac (kaźni!).

I — nózia za nózią — człapu, człap, do obskurnej budy, na rewizję. Baraczysko, pięć na pięć metrów, ściany obite podziurkowaną przez korniki boazerią, w kącie — smętniejąca doniczka z „językami teściowej”. Boazeria i sansiewieria

I ręka niemłodej celniczki-strażniczki, wsuwająca mi się w tyłek. Pięć ogumowanych palców, cała dłoń w rękawiczce penetrująca jelito grube. Mdłości, soki żołądkowe kapiące z nosa. Przeobrzydliwe uczucie zgwałcenia, bycia przecwelonym, w dodatku — za niewinność, bez lubrykantów.

Niechciany fisting analny. Poczucie własnej wartości zredukowane do… aua!

Ego mi pieprznęło na podłogę i leży, tuż obok opuszczonych spodni. I slipów.

W jednej chwili stałem się mimowolnym gejem-eunuchem, cierpiącym na uwiąd klejnotów trzebieńcem.

Psychika mnie boli. Mam siniaki na duszy. Godność skarlała i ruchem pełzakowatym wycofała się w głąb skorupy, pod czaszkę.

Pięknie sie, kuźwa, zaczyna. Przyjęcie do roboty poprzedzone prawie rozerwaniem dupala. Styjoterapią.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bajkopisarz 23.03.2020
    Kilka wypominek, z góry przepraszam, jeśli gdzieś są one nadgorliwe, bo mogłem nie odczytać prawidłowo intencji autora do popełnienia „błędu”. Zwłaszcza przy tak zaawansowanym słowotwórstwie jak tutaj.

    „sprawiedliwej, a potek krok”
    Potem
    „Odchylam glowę jak najdalej”
    Głowę
    „Naszej klasie, czy innym”
    Naszej Klasie – nazwa własna
    „znowu gadkę klótliwego ”
    Kłótliwego
    „mam ochote zrejterować, znaleźć sie,”
    Ochotę
    Się
    „niedoli poznam następna,”
    następną
    „dozgonną „te jedyną”,”


    W jednym się zgubiłem. Czy wjazd do Przygrodni odbył się tym samym autobusem, którym narraor jechał na początku? Czy to już był jakiś przeskok czasowy i inny środek lokomocji?

    Bardzo sprawnie napisane, a ilość wymyślonych, jakże trafnych słów – imponująca.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania