Poprzednie częściComingoutica (fragment o śnie)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Comingoutica (cz.IX.-PRZEDOST.)

XVI. EKLIPTYDA

 

Droga, która oczyszcza. Pielgrzymka na dyskotekę, proceska we włosiennicy, na kolanach, do burdelu.

Korzystanie z automatu spowiedniczego, za wrzucony grosik lub dwa możesz się wygadać. Maszyna jest cierpliwa, wysłucha, nie będzie ci przerywać.

Na spokojnie, zastanów się, wyznaj trybikom, płycie głównej, RAMowi, ROMowi swoje grzechy. Nie spiesz się, pomyśl, przypomnij jak najwięcej przewin, małych, drobnych, całkiem błahych złośliwostek, świństewek, uszczypliwości, plotek, krzywych spojrzeń, nieczystych myśli.

Wygrzeb z pamięci fantazje, do których wstydzisz się przyznać przed sobą, wszelkie obleśnostki, które oglądałeś w internecie przed snem, mniej, lub bardziej paskudne filmiki, przy których się zaspokajałeś.

Możesz być absolutnie, brutalnie szczery, spokojnie — maszyneria zrozumie, nie takie rzeczy słyszała, nie takie potwory jak ty klękały przy niej, by zrzucić z serca ciężary, całe głazy, gruzowiska, kamieniołomy śmiertelnych grzechów.

Zabrnij za daleko, powiedz kilka słów za dużo, przyznaj się do potwornych w oczach zwyczajnego człowieka, zasługujących na skrajne potępienie fantazji o Natalce.

Nie ma w nich nic złego, to tylko objaw naiwości, dałeś się zwieść, podpuścić, jak mały chlopczyk, któremu można wmówić, że jeśli będzie grzeczny, święty Mikołaj przyniesie wymarzoną grę, zostawi pod choinką World of tanks XV, czy Call of Duty XIX.

Tak, Rafał, jesteś gówniarzem, zdemoralizowana koleżanka z klasy, niezła laska o wyjątkowo paskudnym charakterze, z cynicznym uśmieszkiem obiecuje, że umówi się z tobą na wrotki, jeśli tu i teraz zjesz żabę, dżdżownicę, psią kupę.

Robisz to chcąc wierzyć, że w ten straceńczy sposób okażesz swą męskość, zyskasz w jej oczach, wyjdziesz na zucha, co nikogo się nie boi, choćby niedźwiedź, to ustoi.

Odpychasz od siebie, starasz się nie przyjmować do wiadomości, że jesteś tylko zabawką, śmieciem, kopaną z nudów puszką, niedopałkiem rozgniecionym na chodniku, że trafiłeś pod but, dla twojej ukochanej, wybranki, nadobnej, krasnolicej białogłowy znaczysz mniej, niż nic.

O takich jak ty, drwiąco i pogardliwie mawia się białorycerze. Mały, żałosny podskakiwaczyk, sycący się mrzonkami mentalny onanista, honorowy obywatel Królestwa Złudzeń, wicekról Nieudolandu, zasiadający z poważną miną w porwanej kapocie na tronie ulepionym z błota.

Mów, wyznaj grzechy, jakie wyobrażałeś sobie; myśli, do których zostałeś sprowokowany. Zmuszony. Podpuszczony.

Autoerotyka: Femme stoi przed lustrem, w którym odbijam się ja.

Patrzę w ciemność. Nie rozgwieżdżone, zasnute gęstymi, lepkimi chmurami niebo. Nikogo po drugiej stronie.

Nie śpię, ogarnęła mnie co prawda senność, ale chwilowa.

Płynę. Wstrzeliłem się w nurt — jak początkowo sądziłem — prądu.

Teraz, unosząc się, dryfując, walcząc o pozostanie na powierzchni, starając się nie zostać zmiażdżonym przez blaszane fale, przekonuję się, że to raczej… drut kolczasty udający wodę; żelazne gałęzie, drżące płachty folii aluminiowej.

Łyse skurwysyny nie raczyły ostrzec, celowo wprowadziły w błąd. Myślałem, że będę mieć do czynienia ze swego rodzaju narkotykiem, wizjogenną, odbierającą przytomność substancją. Obiecywali tripas, gnoje, przyjemne doznania… A tymczasem przychodzi mi walczyć z falami rtęci, folią do wyściełania blachy piekarnika…

To dławi, wdziera się do ust, nozdrzy, uszu, w tyłek. To się kłębi na skórze, próbuje wkręcić, omotać, omamić, oplątać, okutać, obwiązać, zasuplić, zanitkowwać…

Wypluwam, wykasłuję, wyrzyguję błyszczącą, połyskliwą wełnę, gwałtownie zdzieram z szyi pętle. Biję na oślep, pięściami. Nie żałuję kopniaków, kuksańcow. Szarpię się, choć wiem, że na dłuższą metę jestem bez szans, niedługo opadnę z sił i pochłonie, bestia, wszyje, przyłata do siebie, utonę w niej. Po kolana, po pas, po szyję, wreszcie — z głową. I strawi, odbierze minimalną nawet odrębność, możliwość samostanowienia.

Owad o tęczowym pancerzu, podobny do tego, który łaził w dredach rastabrudasa, szamocze się w pajęczej przędzy. Ta — z każdym gwałtownym i nieprzemyślanym ruchem coraz bardziej oblepia go, ogarnia, miażdży…

Ghftfu! — próbuję splunąć, ale zamiast śliny mam w ustach i gardle foliowe żyletki.

Żesz kurwa… W takiej chwili powinno się chyba zrobić podsumowanie, rachunek sumienia, dla przyzwoitości pożałować trochę za grzesiwo popełnione, lub nie; pokajać nawet za to, czego się nie zamierzało zrobić, za bezplany, bezaspiracje; wybrać z panteonu stworzonych na przestrzeni wieków wymyśleńców jakiegoś dość sympatycznego bożka, najlepiej płci żeńskiej, i przepraszać go-ją, najgorliwiej, jak się tylko będzie mogło. Oralnie. Do krwi. Aż do zdarcia języka.

Walczę, wiję się, tonę coraz głębiej (cholerne masło maślane, sorry). Staram się nie modlić, nie okazywać fałszywej skruchy. Bo i przed kim? Jak tu każda postać, w tym bóstwo, zaczyna się i kończy na Femme, w mniejszym, bądź większym stopniu wszyscy są, stają się, lub będą częścią wielkiego organizmu nadistoty? Jak to kolejny poziom piętrowego labiryntu bez wyjścia.

Przeklinam zwodnicę, własną głupotę, skrajnie dziecięcą naiwność. Pięciolaciek dośtał kamyciek w papielku po ciukielećku. Płacie, bo zośtał osiukany, dośtaje śpaźmów. Zaśmalkało się, malenśtwo, puścia bańki ź nośka.

Chciałem patrzeć na (jakikolwiek) świat oczami F. Porywaczki. Tymczasem — co? Przychodzi się mierzyć z…

— Rafał! Ej! Ra-faaał! — słyszę tuż nad prawym uchem. Głos z wyżyn, sponad kosmosów.

— Rafał, wstawaj żesz! Kurwa mać, ile można mówić?!

Leniwie otwieram oczy. Rozlepiam je, ocieram z kleistej pajęczyny.

Stojący nade mną młody, góra trzydziestoletni mężczyzna z twarzy przypomina Chrisa Cornera z IAMX. Chude, androgyniczne, podstarzałe emo, nastolatek-student o groźnym spojrzeniu stereotypwoego seryjnego zabójcy, albo esesmana. Człowiek, którego oczy wyrażają… lód, są arktyczną pustynią.

Deja vu: z jednej strony wiem, że nigdy wcześniej kolesia nie widziałem, z drugiej — to przecież Michał Rodionkow, basista Dykasterii, gostek, z którym gram od lat, zżarłem parę beczek soli i wypiłem niejeden basen czyściochy. Spoko jest, „ajemeksiarz”, pomimo gęby świra to dusza człowiek. Ostatniego szluga by oddał, ostatnim jointem się podzielił.

— Gdzie dzisiaj…? — prostuję się. Nadal jestem skołowany, jakbym wysiadł z wirówki, takiej dla astronautów. Przed momentem zniosłem zabójcze przeciążenia, flaki jeszcze dygoczą, w żołądku buzuje lawa. Otworzyły mi się wulkany, małe, wrzodowe Stromboli.

— Coś ty, zapomniał?

— Pytam tylko. Grzecznie…

— Jarokastewie. Pożegnanie wakacji.

— A, no tak. Sorry, jeszcze chyba śpię…

— Ruchy, ruchy! — Michał klepie mnie po ramieniu. Tak mocno, że niemal tracę równowage i wylewam sobie na krocze, brzuch, na kolana piwero.

Pięknie. Budzę się w nowej rzeczywistości — i oczywiście jako będący na wiecznym haju ochlejus. Czyżby faktycznie coś było na rzeczy, mój duch został skażony skłonnością do nałogów, był tak kurewsko autodestrukcyjny, że gdziekolwiek i kimkolwiek się stanę — zawsze będę obciążony tą skazą, stygmatem w kształcie butelki, albo puszki, blizną przypominającą kieliszek, czy karafkę…?

Nie ma dla mnie ratunku, świętej, zbawiennej, cuda czyniącej, złotej wszywy, antyetylowej tablety, którą wystarczy raz w życiu zażyć i już nigdy nie poczuje się głodu alkoholowego, będzie się jedną, wielką, chodzącą strefą wolną od używek, mobilnym punktem poboru trzeźwości…?

Coś pieprzę, jeszcze się nie obudziłem.

Trzeba się rozejrzeć, obczaić, gdzie… Aha. W busie. Ostatni rząd siedzeń. Chłód. Szarówka. Nikogo za kierownicą.

Jestem Eltonem Johnem. Bez zbędnej przesady, egzaltissima stwierdzam, że jestem tez Elvisem, Michaelem Jacksonem, dyskotekową kulą z lat siedemdziesiątych. Świecę, bo zamiast głowy mam stado os-świetlików.

Bioluminofotoneonowatość. Rafał Burns, wokalista polskiego Dead or Alive, w porciętach z cekinami, w bluzie w kwiatki, orzemykowany, okoralowany, obwieszony niezliczonymi dyndadłami, ja — najbardziej kiczowaty z rodzimych zapiewajłów, żenadotwórca…

Mrużę oczy. Oglądam się z niesmakiem. No jak on się-mnie ubrał?! Festyniarski, pieprzony pajac, budzący uśmieszek politowania drugi Michał Wiśniewski…

Zaniepokojony biegnę przejrzeć się w lusterku wewnętrznym.

Uff.. Normalne włosy, nie czerwone. Przynajmniej tego mi oszczędził. Ale za to makijaż… Przesadniej się nie dało? — pytam spoglądając w oczy wyjątkowo paskudnego klauna.

— E! Dzje ty się podziewasz? — w drzwiach busika stoi Anka-Natalia. Uroczo sepleni.

— Zara zaczynamy. Cho jusz!

Jak cho — no to cho. Staram się przypomnieć wszystkie wesołe momenty z ostatnich paru żyć, przezwyciężyć dojmujące uczucie… strachu przed nieznanym? Przecież nie umiem śpiewać, tylko się zblamuję…

Odrazy do więzicielki, wyzbyć się myśli samobójczych?

…kończ, głupia suko, przestań się znęcać, rób, co zaplanowałaś. Mam dość.

Aniopodobna członkini Dykasterii, grająca na klawiszach moja była dziewczyna, mniejsza o imię, chyba Jola, nalega, bym się ogarnął, ruszył zad, no co jest?!

— Sekundę…

Na schodkach, niespodziewanie, próbuję objąć.

Ból, nagły i intensywny, promieniujący od dłoni, przez całą długość ręki. I kłucie.

Drugi raz. To samo. Aua! Nie mogę jej dotknąć! Jakby była rzeźbą z żyletek, albo miała na sobie dziewiętnastowieczną zbroję do polowania na niedźwiedzie (skórzane spodnie, kurtka i blaszany hełm, wszystkie cześci nabijane jednocalowymi gwoździami — widziałem zdjęcie takiego cuda w internecie).

Panna niedotykalska, nieprzytulna. Dziewczyna-brzytwa zrobiona z nogi żelaznego łóżka. Laska home made.

— Ochujałeś? Co ty? — rzuca mi groźne spojrzenie.

— Tak jakby. Nie można?

— Nosz szypciej! — wyciąga parzydełka, łapie mnie i niemal wywleka z busa.

Manekin do crash-testów, ludzik o łatwym do wymówienia dla dzieci imieniu Rafi, sympatyczny pluszak, misio-pysio o wiecznie przekrwionych ślepkach, zostaje wyciągnięty. W sam środek nocy.

No dobra, może przesadzam, jest późny wieczór, dwudziesta druga trzydzieści pięć, albo coś w ten deseń.

Parędziesiąt metrów od nas ryczy łuna, drga chłodne, przednocne powietrze. Wiejska potupaja w klimacie discopolowym, występujący przed nami zapiewajło śpiewa rzewną cukierkowaciznę, wypluwa słowa-krówki, zgłoski oblane karmelem i obtoczone w wiórkach kokosowych, dźwięki-landrynki, raczki, nadziewane bitą śmietaną delicje szampańskie.

„I chcę cię bardzo i nie mogę chcieć, i kocham ciebie i nie mogę mieć” — fałszuje refren hymnu tego typu imprez, szlagieru zadupi, kaleczy nuty protest-songu Zenka Martyniuka, prawdziwego barda dwudziestego pierwszego wieku.

…i kogo niby wyśmiewam, z kogo szydzę? Mogę poironizować, co nie zmienia faktu, że jestem jednym z NICH, festyniarzem, tandetorobem, sprzedawcą plastikowych much na patyku, dmuchanych żab z krepiny, wiatraczków z masła.

Dykasteria, pomimo dość rockowo-metalowej nazwy jest zespołem do tańca i różańca, grającym bogoojczyźniane pitu-pitu dla dość prostego odbiorcy, który nie rzuci ziemi, skąd jego ród, nie daje pogrześć mowy, w każdych wyborach głosuje na skrajną prawicę, jest wiernym słuchaczem pewnego toruńskiego radia z żeńskim imieniem w nazwie, co niedziela uczestniczy w sumie, a ostatnią książką, którą — z musu, pod groźbą nie zdania do następnej klasy przeczytał — była, w liceum, nieszczęsna, znienawidzona po dziś dzień „Lalka”.

Żadni z nas twórcy sztuki wysokiej, raczej takiej pisanej przez małe i szare „sz” (jak „szmata do podłogi”). Nagrywamy muzyczny fast food, piosenki-kebsy, hot-dogi.

— Tak się bawi, tak się bawi… Ja-ro-kar-ste-wieeee… Rączki w górę — i klaszczemy! — gardłuje „przedskoczek”.

Mamy się przygotować, już za chwileczkę, już za momencik nasza kolej.

„…rzucę się w nich, w nią!” — postanawiam nagle.

Żadnych emocji, nuda na bekstejdżu: Michał beznamiętnie kopci slima, Jolka — trochę normalniejszego szlugasa, Adrian, gitarzysta, raczy się czymś z procentami, co chwila pociąga z termosu, w którym bynajmniej nie wozi kawy. Ten to zawsze pił to, co nie ludzie: jak nie grzany bimber, to curaçao z dolewką… chłodniku. Alko-nonkonformista, etylowy świr.

Porozumiewamy się monosylabami: yhy, yhy, no, aha, ehe. Nie mam o czym gadać, czego ustalać. Wyrobnicy wiedzą wszystko, znają na pamięć kolejność piosenek. Repertuar — niezmienny od lat; wożą po wiochach i miasteczkach ten swój kicz, smętno-miłosną, płaską jak listek papieru toaletowego, lirykę. Szminkowane wrzody.

Na scenie produkuje się konferansjer, zapowiada gwiazdę wieczoru, tych, na których wszyscy z niecierpliwościa czekają; już są, już się przygotowują, by wystąpić przed państwem, mistrzowie melodyjnego pop-rocka, bla, bla, bla, znani tu i ówdzie, bla, bla, w Radiu Lublin raz ich zagrali, bla, bla, a dwa i poł roku temu w Słowie Podlasia ukazał się wywiad z wokalistą, bla, bla, powitajmy ich gorąco oklaskami, przed państweeeeeeem - Dy-kas-ter-ia!

Pierwszy, starając się przełknąć tremę, zdusić ją w zarodku, nie dopuścić do głosu, pobrzdękując zwisadłami, całym tym badziewiem, jakie mam na sobie, wybiegam ja, frontman, król-Słońce, błyszczaczkij, jak psu jajca, binarny, polimorficzny, poliamoryczny, żeński, kobiecy, quasi-męski, dwoisty, gender fluidowy ja. Uśmiecham się na cały pysk, rozdziawiam uszminkowane wargi najszerzej, jak się da, macham w stronę niewidocznego tłumu.

Światła to łopaty. Są płaskie, służą wyłącznie do psucia mi wzroku, wypalania tęczówek, rogówek, spojówek, smażenia jajecznicy z białek.

Kto, do kurwy nędzy, tak nieludzko, sadystycznie, barbarzyńsko je ustawił, nakierował wprost w oczy wykonaw…?! — rozbluzgałbym się w myślach, ale co to da? Te i tak wariują mi, rozhasały się, grają w berka, gonią jedna drugą, zderzają się, rozbryzgują…

Staram się trzymać je w ryzach, stać prosto, nie dać po sobie poznać, że obleciał mnie diabelny, tremiczny strachulec, bo ułuda ułudą, ale nawet tutaj… kto chciałby zostać wybrechtany, wygwizdany, zabity śmiechem, spłonić się ze wstydu, spiec raka i spieprzyć jak niepyszny ze sceny po zagraniu jednego (albo i to nie) kawałka?

Są tam, słyszę okrzyki, brawa. Za ścianą światła czyha tłum. Choć zakryty, lecz prawdziwy. Krwiożerczy, nie znający litości. Wataha szyderców gotowa wziąć człowieka na kły, na kolczaste ozory. Zagryźć (sic!) śmiechem, dodatkowo — sfilmować ów blamaż, nagrać moment upadku.

Oślepiony, oczyma wyobraźni widzę wyciagające się w moim kierunku łapska z komórasami. Niemal czuję na skórze gryzące błyski, flesze aparatów. Smarkateria-smartfoneria.

Przełykam półwrzącą ślinę, witam się z ciagle niewidoczną publiką. Odkrzykują „czeeeeeść”, „heeeeej”.

— Jak się bawicie? — pytam, choć mniej, niż gówno mnie to obchodzi. Proformizm, kurtuazyjna gadka-szmatka.

Walczę ze sobą, usiłuję okiełznać strach, tę stupyską hydrę. Przecież nie pamiętam ani jednej zwrotki moich-nie moich piosenek! Mam grać i śpiewać… co? Jestem jak pozytywka, w której pękła sprężyna, sawant z zaawansowaną amnezją. Jeszcze parę lat temu potrafiłem powiedzieć z pamięci treść połowy książek z lokalnej biblioteki, dziś nie wiem, jak się nazywam. Okrutna i przerażajaca niemoc, intelektualna impotencja.

Jedno, czego jestem stuprocentowo pewien, to to, iż znalazłem się nad przepaścią, nad klifem, pół kroku dzieli mnie od kompletnej rozpierduchy (popchnie, Femmisko, szybciej, niż się spodziewam!).

I że to wyjątkowo surowa i mocna wersja życia, wersja bez trzymanki, w porównaniu z poprzednimi snami — skok ze spadochronem, na bungee, jazda ścigaczem, dwieście na godzinę w ruchu miejskim, slalomem pomiędzy blaszanymi puszkami, w których do szarej i monotonnej roboty wloką się smętni i nudni bezludzie. To żywiołowość, nerwówa, nie zapinanie pasów bezpieczeństwa, wskakiwanie do ruszającego pociągu mając kompletnie gdzieś, że można skończyć jak Zbigniew Cybulski. To najprawdziwsze z kłamstw, film, gdzie każdy kolor, uczucie, stan są przerysowane, wersja, gdzie nie obowiązują prawa fizyki, a każdy jest, a przynajmniej ma zadatki na superherosa. To życie w realiach filmu sensacyjnego, może w kolejnej odsłonie przygód Jamesa Bonda, pełna efektów specjalnych, komputerowa siekanina-strzelanina.

Celowo rozbiję samolot, wyskoczę z pędzącego ferrari — i spadnę na cztery łapy, poturlam się trochę po żwirowym poboczu i wstanę bez najmniejszego nawet zadrapania.

To wariacja na temat realnego życia, de facto — drwina z jego banalności i nudy, klip znanego rapera. Tu nie istnieje starość, niedołężność, wełniane swetry, trabanty i zardzewiałe fordy fiesta, eternit i śmieci w rowach. Tu zakazane jest istnieć prowincji i wszystkiemu, co prowincjonalne, czytaj: demode, obciachowe, babcine, lamerskie, rodem z Polski Ludowej.

Tu wolno być wyłącznie kalifornijskim, młodym, tak do trzydziestki.

Tu, choć ciągle jestem w Polsce B, w dodatku na Ścianie wschodniej, jest jedna wielka, europejska California, drinusie z palemkami pite pod autentycznymi palmami, girlaski w bikini kręcą dupciami, ja i każdy z mego zespołu jesteśmy gangusami z East Coast, albo West Coast, do ustalenia. Mamy pseudo-groźne ksywy, nawijamy slangiem, obwiesznie złotem jak Mr T, gadamy o hajsie i drogich furach, alkoholu, dragach, seksie. To nasze pryncypia, największe wartości. Nic innego nie ma prawa się liczyć.

„Jebać biedę”. „Nigdy nikogo nie sprzedaj” „CHWDP” „Braci się nie traci” — bełkoczemy prostackie mantry naprawdę uważając je za filozofię.

Dochodzi do mnie, że jeśli tylko zacznę śpiewać — piosenka popłynie sama, nie tyle przypomni się, co zacznie przenikać przez mój narząd artykulacyjny. Będzie mną śpiewana — że się tak mało gramatycznie wyrażę. W końcu to Femme steruje — i mną i … wsiaką wsiaczyną.

Rozpoczynam. Nawet nie jest tak źle, to banalnie łatwy, lekki i przyjemny, ale nieobciachowy utworek o miłości. Typówka-discopolówka.

Jestem bez wątpienia gwiazdą. Lśnię, dosłownie. Wyglądam chyba jak polska wersja Wierki Serdiuczki, groteskowy disco-transiol z błyszczącą gwiazdą na łbie. Sieben, sieben, ein, zwei, drei… Dancing, kurwa, lasha tumbai!

Śpiewam, całkiem do rzeczy. Światła nieco przygasają, oświetleniowiec chyba poszedł po rozum do głowy, zreflektował się i postanowił nie oślepiać, nie wypalać nam oczu.

Widzę zgromadzonych ludzi. Łapię kontakt wzrokowy z publiką. Tłum jest, że tak powiem… skalisty. Głowy, małe, duże, kwadratowe i trapezoidalne, krzywe, podwójne, głowy bliźniąt syjamskich… Ludzie stożkowgłowi, całe rzędy pochlupujących hydrocefałów, zmutowańce najprzeróżniejsi, od trójokich, przez bezustych, na brwionosych kończąc.

Rzucam zdziwione spojrzenie w stronę Michała. Nie widzi mnie, do reszty pochłonięty udawniem, że gra na gitarze.

Aha, więc wszystko w normie, tak? Jesteśmy w świecie mutantów, wersji fantasy?

Piosenka żyje własnym życiem, rzewni mi się w ustach. Śpiewam siakieś połączenie „Białego misia” z „Czarnym chlebem, czarną kawą”, chodnikowe szlagiery, klasykę disco-polo z czasów, gdy nie nazywało się jeszcze disco-polo.

Z rozbawieniem zdaję sobie sprawę, że im dłużej stoję na scenie, jestem przekaźnikiem, tym bardziej mam ochotę na stage diving.

A skoczę se zaraz w publikę.

— Wszystkie rączki w górę! — zagrzewam hałastrę ludzi-własnych karykatur.

To cierpka, ostra, hardkorowa wersja, więc na dwoje babka wróżyła: albo nikt mnie nie złapie i roztrzaskam się, jak tupolew pod Smoleńskiem, w driebiezgi, albo wszystko pójdzie dobrze i zanurkuję jak świętej pamięci… Szarborow. Tertium non datur.

Przypominam sobie szaloną jak on sam, historię wariata Szarborowa, jakże różną od tej, którą znałem do tej pory (jeśli nie zginę — postaram się streścić w następnym rozdziale, zaręczam — będzie co poczytać, czekajcie, warto!)!

— I uwaaaaaaga, moi kochani! — przeciągam głoski niczym aukcjoner prowadzący licytację wypchanych trucheł koni, ogierów arabskich czystej krwi. Pardon — watoliny.

Wznoszą się rączki. Podchodzę do krawedzi sceny. Nachylam się nad jajowatą, ogoloną na zero łepetyną ochroniarza i każę mu z łaski swojej nieco odejść. Nie słucha, więc nalegam. Mówię, gdzie mam jego procedury i względy bezpieczeństwa, mogę z tego miejsca obiecać, że jeśli zabiję się — nie będę potem rościć z tego tytułu pretensji do niego, ani do Bratko Security, ma to jak w banku.

Średnio łapie mój suchar, tępaczysko, ale usuwa się z drogi. Wolne. Biorę rozpęd.

Rodinkow, Jolka i Adrian patrzą z obłędem w oczach, jak na świra. Co on — oszalał? Oszajbiał do reszty?

— Rączki, rączki w góóórzeee… — dopinguję fanów.

Trzy! Staram się tonować emocje, zmusić serce do wolniejszego bicia. Oddycham spokojniej, biorę głęboki wdech i powoooli wypuszczam powietrze. Cuchnie perfumami Jolki i dymem rozpylanym przez sceniczną armatkę-zadymiarę. Do tego co drugi mutant stoi (w tłumie, w miejscu publicznym!) z fajurą w łapie. Tfu!

Dwa. Frendzlo-zwisy, naszyjniki, rzemyki i bransoletki, jakie mam na sobie, ważą z piętnaście kilo. Nie przesadzam, jestem ubrany w połowę asortymentu ze stoiska kramarza, brak mi tylko dmuchanego kółka-krokodylka wokół bioder, w rękach — pierzastych kogucików, baloników na druciku, cukrowej waty i z piernika chaty.

Dość ciężko będzie z tym biec, ale co zrobić, mówi się trudno, podjąłem decyzję i nie mogę się wycofać. Jakby to wyglądało, gdybym stchórzył, w ostatniej chwili się cofnął?

Zresztą — jak śpiewał Neil Young — „Lepiej spłonąć, niż się wypalić”.

Moja, autorska, stworzona na poczekaniu wersja brzmi: " Lepiej się roztrzaskać, zmienić w mokrą plamę, niż umrzeć spokojnie i bezboleśnie na tej pieprzonej scenie (gdzie to w ogóle jest; nie znam takiej miejscowości jak Jarokarstewie, czy to gdzieś pod Białymstokiem, czy Biłgorajem?). Niż dać się strawić”.

Trzyyyyyyy… Biegnę. Dzwonię. Podzwaniam. Gram podzwonne, samemu sobie. Dudnię marszyka (przed)pogrzebowego.

Pomimo brzęczącego i cholernie upierdliwego balastu wzbijam się w powietrze na dość znaczną wysokość. Trudno się dziwić — tu wszystko jest BARDZIEJ, pisane gotycką czcionką, do tego caps lockiem.

I lecę. W nich. PRZEZ nich. Przenikam myśli, w jednej chwili wiem wszystko. a nawet jeszcze wiecej, o moich fanach.

Płynę przez nich, kraulem. Są półrealni, w stanie pół-ciekłym, pół-gazowym, ja — jedynym człowiekiem z krwi i kości.

Tak bardzo się różnię. Oni to nurt, strumyczek, drżący. Ludzkie strużki falują, tętnią. Kąpię się, przepływam, jestem niesiony, poddaję się, to znowu odzyskuję kontrolę nad ciałem, sprzeciwiam się, nie pozwalam, walczę z falami.

— Niegh! — krzyczę bezgłośnie. Do ust wlewa się światło. Literalnie, najdosłowniej, jak tylko się da, płynę przez tłum. Zarazem — w jego głębi. W środku. Przez rdzeń.

Nie powiem — to bardzo przyjemne uczucie. Kąpiel, oczyszczająca, relaksująca, lecznicza.

Strumień myśli to szczególna substancja. Aqua vitae.

Jest mi nieopisanie lekko, poruszając się w tej specyficznej cieczy nie czuję jakichkolwiek oporów.

Lot bez skrzydeł. W nich, w setkach szarych i codziennych, pospolitych, znoszonych, pocerowanych ludziach.

Oto śpiewa się piosenka bez słów i nut, oto krzyczę, najwyraźniej, jak umiem, najważniejszy refren, poezję tego snu. Akwawita wlewa się do ust, ale mam to gdzieś. Skończę zdanie, powiem, co mialem zamiar powiedzieć. Wywrzeszczę obelgi, zwyzywa pieprzoną F., by chwilę później podziękować jej za ten, dawno obiedany tripas.

Przeklnę porywaczkę i morderczynię, diablicę, kusicielkę.

Przestałem się łudzić. Ze snu na sen coraz dotkliwiej przekonuję się, że Femme jest mitologicznym Złym. Różne religie, mistyczne filozofie, systemy magiczne nadawały jej przeróżniste imiona: Belzebub, Szatan, demon, Antychryst, Loki, Ares, Hades, Ozyrys, wampir, wilkołak, czarownica, zły duch, utopiec, Południca, i te de i te pe, nie ma sensu wymieniać dalej wszystkich słodko-kuriozalnych imion, przydomków, ksywek.

Pan(i) świata umarłych, bogini śmierci — to moja młodsza siostra, Natalia. Jednocześnie — była dziewczyna, Anka.

To ktoś, w kimś właśnie tonę, zbiorowość. Tłum. Publiczność. Podmiot zbiorowy.

Krzyczę zberezeństwa. Nie boję się kary, jaka za to spotka. Wszystko jest już bez znaczenia.

Ostatnie, o czym myślę, to dość mętna i zawikłana sprawa śmierci biednego wariata z mojej wiochy. Sobowtóra. Przyszłego mnie.

(żartowałem, skreślam ostatnie zdanko)

Płynę. Jestem pochłaniany.

Wielkie zaćmienie, przedwcześnie zapadający zmrok.

Dno coraz bliżej.

 

XVII. FRYWOLIZATOR

 

Józefa Szarborowa da się określić krótko i węzłowato, graficznie. Nie ma potrzeby używania epitetów, szerzej — jakichkolwiek słów.

Można go przedstawić za pomocą piktogramu: butelki, zawierającej obojętny trunek.

I tyle, finito, wybierzesz z podręcznych, telefonicznych, fejsowych emotikonów ikonkę buteleczki — i jakbyś napisał jego imię i nazwisko.

Józek, co do tego stopnia był flaszką, iż nie miał nawet odrębnej ksywki; w wiosze, gdzie każdy każdemu (w szczególności brać zasklepowa) nadawał mniej, lub bardziej zjadliwe przezwiska, on — najpijańszy ze wszystkich, ubertrunkowiec, był od tegoż przezwiska wolny.

Najwidoczniej uznano, że nie należy kopać i tak leżącego (twarzą do ziemi, często na mrozie!), poza tym — wystarczy pomyśleć o Szarborowie — i co się widzi? Butelkę.

I na odwrót — mówimy, dajmy na to — „bimber” — i kto staje przed oczami, czyj purpurowo-siny pysk imaginuje się w myślach, któż, ach, któż się gramoli, pełznie chwiejnym półkrokiem-półrakiem?

Nie nazywano go więc nawet „Flaszka”, czy „Butla”, uznając to za tautologię, masło maślane. Wódczaną wódę.

W latach swej młodości (jak głosi plotka, najstarsi mieszkańcy nie pamiętają tak zamierzchłej przeszłości; kto jak kto, ale Szarborow nie mógł być nigdy młody, ani tym bardziej nie rozpity, to się w głowie nie mieści, tacy jak on rodzą się będąc zdrowo po sześćdziesiątce, z flachą nieodłącznej berbeluchy w łapsku), miał podobno pan Józef i dziewczynę i SHLkę, i (w co za skarby świata nie uwierzę!) lekko czerwoną, a nie jak pod koniec życia — buraczkową twarz.

I studia pan „granaciak” skończył, trudne, bo psychologię, i pracę miał, etat w przychodni. Wyrwał się z wiochy do samego Lublina, metropolii, znaczy — był na najlepszej drodze do ustatkowania się.

Drugi kierunek mu się skończyło, za odłożone pieniądze kupił się zdezelowany co prawda, ale będący na chodzie, kilkunastoletni wartburg.

I był Kimś, pisanym majuskułą, przez K wielkie, jak stąd do K-towic, pan psychiatra. Pan psycholog. Ktoś, nie rolniczy i nie chodzący w gumofilcach, Ktoś, kto nigdy nie musiał wyrzucać obornika spod świń. Ani spod innej zwierzyny.

Od czego zaczął się upadek? Gdzie i w czym należy szukać przyczyny kompletnej degrengolady Józka Sz.?

Różnie gadają. Najczęściej powtarzaną wersją jest ta o obciążeniach psychicznych, które spowodowane były nadmiarem pracy, przeciążeniem, zbytnim nasłuchaniem się zwierzeń wszelakiej maści mniej, lub bardziej zwichrowanych person.

Podobno — nie potwierdzone u źródła, sam zainteresowany kilka razy zdecydowanie zaprzeczył — pracowało się Józkowi w poradni AA. I to przez pijaków wszystko, to oni zainfekowali biedaczyska alkostwem, zarazili nałogiem, drogą kropelkową — z ust do uszu młodego psychiatry przelazło, świństwo.

Co najmniej osiem godzin dziennie musieć wysłuchiwać bliźniaczo podobnych piciorysów, użerać się z ledwie'ć otrzeźwiałymi, zionącymi jeszcze nieprzetrawioną gorzałą pacjentami, co miało wpędzić Szarborowa w chorobę; z potrzeby lepszego poznania problemów ludzi będących po drugiej stronie biurka, albo z czystej, młodzieńczej przekory, chęci udowodnienia sobie, że może, potrafi pić, upijać się, nawet często, chowując jednak nad wszystkim pełnię kotroli, bo jest Kimś, lepszym od tych tam szmondaków, bo jest ulepiony z innej, szlachetniejszej gliny — pozwolił sobie raz, drugi, trzeci…

Gdziekolwiek leżała i czymkolwiek była przyczyna nagłego józkowego upadku — miała wielką moc sprawczą, raz wzięła w łapy pana psychiatrę — i jednym gwałtownym ruchem strąciła z piedestału, ściągnęła tysiąc szczebli w dół.

Wrócił jak niepyszny na wieś, do rodzinnego domu, który od jego ostatniej wizyty zmarniał i całkiem od frontu zarósł dzikim winem, eks-psychiatra, eks-psycholog, eks-narzeczony, bez eshaelki, wartburga, dziewczyny, która widząc, co się święci, nie wykazała zrozumienia dla galopującego nałogu i w te pędy zostawiła pijusa.

Wrócił Józek, bez grosza, jedynie z wymiętymi dyplomami w kieszeni.

Wrócił dramatycznie, z hukiem tak wielkim, że w promieniu dwóch kilometrów od przychodni dało się go usłyszeć, wypieprzony dyscyplinarnie z pracy, de facto eks-Józek, swój własny wrak.

Emerytura ojca-staruszka jęła się przechlewać, pseudokoledzy — schodzić, lgnąć jak muchy do łajna, nawiedzać gremialnie, bez oglądania się na konwenanse, świątek-piątek, o dowolnej porze dnia i nocy, człapali goli i weseli krzyworyjcy, kompani od kieliszka, szklanki, kufla.

Najczęstszym gościem był Stasiek Marguła, dyplomowany, zawodowy, legitymujący się kartami leczenia szpitalnego, papierami z odwykówek (dowodu osobistego nigdy nie posiadał), alkoholik.

Pito wszystko, co z procentami: bimber-nie bimber, żytniówkę-nie żytniówkę. Nie pogardzano, rzecz jasna, nalewką na kościach, dość specyficzną odmianą curaçao. Poczciwa „dykta” wchodziła nie gorzej od „luksusowej” wódki Starogardzkiej.

Choroba Józka zaczęła się pogłębiać w zastraszającym tempie, w ciągu ledwie półrocza od powrotu do Murożyc, pan psychiatra zmienił się nie do poznania. W podżula.

Doszło nawet do tego, że chwalił się za sklepem, jak bardzo z nim źle, szczycił się, że osiągnął stan „apogeumiczny”, nie potrzebuje zegarka by określić, która jest godzina, bo — teraz dobre — zawsze koło piętnastej i po Teleexpressie, pół do szóstej biorą go alko-dreszcze, ma więc padaczkę-zegarynkę, epilepsję dokładniejszą od Patek Philippe’a, czy poczciwego Rolexa.

Opowiadał, nie bez dumy, jak — o ile tylko zechce — potrafi oszukać wodą swój organizm; wystarczy, by, będąc w co najmniej parodniowym ciągu (czyli w zasadzie — zawsze), wypije z zamkniętymi oczami kilkanaście kieliszków czystej wody, może być kranówa — i uchleje się jak najprawdziwszą gorzałą — taka siła sugestii w nim drzemie!

…urojenia prawaczo-religijne pojawiły się niedługo potem.

I zmienił się, biedny Szarborow, w głosiciela prawd najobjawieńszych, wykrzykiwacza przestróg przed powrotem komuny, czy ciągle dozbrajającą się, Tajną Armią Judeopolonijną.

Prześladował biednych starozakonnych w swoich kwiecistych przemowach, mieszał z błotem, choć tak naprawdę nie znał ani jednego Żyda.

Wróg, podrojony, istniał w jego głowie, gnieździl się tam i replikował, pomnażał pejsate pułki.

Śmieszny, poczciwy świr, pocieszny mitoman, który, choć był ciężkim trunkowcem i niemal dzień w dzień tankował, zmieniając obrośniętą winem chatkę-ponadstulatkę w największą w powiecie melinę — własnego ojca bardziej bawił, niż irytował — śmiesznym i poczciwym przestał być pewnego zimowego poranka.

Historia milczy, o co im poszło, najprawdopodobniej punkt zapalny stanowiła tak uwielbiana przez Józka partia mająca w nazwie prawo i sprawiedliwość, której to partii Stach organicznie wręcz nie znosił.

Pijanym zapalczywcom, jak wiadomo, nie trza wiele, wystarczy jedno niewłaściwe słowo, rzucone od niechcenia coś w stylu „Kaczor to zamordysta” — i afera, draka, chryja, bójka gotowa, w ruch idą pieści, łokcie, buty, krzesła, taborety, albo — jak w tym przypadku — przykra sprawa — nóż i siekiera.

Kac, ciężki kafar kruszący skronie, czerep, rozgniatający ledwie żywy ledwie-mózg na różową breję.

Wilgoć. Gęstość. W rękach. Zapach mięsa, surowego. Jak po świniobiciu.

Trzeba otworzyć oczy. Nie chce się, to oczywiste. Komu by się chciało wyłazić na ciężko skacowany świat spod czarnej pierzyny?

Ale jak mus — to mus.

Jeszcze ciemno, czy już ciemno? Padaka nie bierze, więc chyba przedpołudnie; we krwi utrzymuje się pewien poziom alko…

Pstryk! — Józek przypala wymacanego w kieszeni, ostatniego papierosa.

I znajduje się nagle, w samym sercu akcji. Film, w którym bierze udział, to niskobudżetowy, wyjątkowo krwawy slasher.

Bebechy, mówiąc bez ogródek, całe ręce umazane krwią, na torsie i kolanach, nawet — co już zakrawa na hiperfarsę — oplatające kark… flaki, flaczęta, mniejsze, lub większe, ludzkie podroby. Jelita — długie i krótkie — zwisające, niczym girlandy kwiatów…

Przegląda się w szybie, Józek, ofiara alko-widziadeł, kat najlepszego kolegi.

Uśmiecha się, bo naprawdę wygląda jak turysta podczas melanżu na egzotycznej wyspie: szaro-biała koszula ozdobiona czerwonymi „różyczkami” z krwi, do tego te girlandziska… No schlany, zabalangowany na śmierć milioner; brakuje tylko kręcących się wokoło escortów, prostytuń do towarzystwa.

Przeciąga się, Józio, wypuszcza z dłoni serce-nie serce, nerkę-nie nerkę, otrzepuje się z platków skrzepłej juchy.

Brrr, zgroza. Ohyda. Paskudztwo.

Rozgląda się, główny bohater żalosnej horrorzyny, w poszukiwaniu czegoś, co chocby w ogólnych zarysach przypominałoby flachę. Królestwo za cokolwiek butelkokształtnego!

Jego wzrok pada na leżące pod ścianą, wypatroszone do cna zwłoki. Stasiek Marguła, w zasadzie uśmiechnięty, o ile bezflaki trup może się uśmiechać, spoczywa w pozycji horyzontalnej i bezczelnie obnaża się, pokazuje zawartość trzewi. Niepytany, nieproszony rozrejtania się, rozdziawia na całego, na oścież klatkę piersiową, pustą zresztą.

Bezkordianin, człek pozbawiony serca, a więc skrajnie nieczuły, nietowarzyski, nieempatyczny. Z takiego — żaden kumpel.

Już-już bierze się Józek za wypraszanie uciążliwego gościa, prawie rozgaduje się moralizatorsko, że co ty, Stachu, odpierniczasz, leżeć to u siebie możesz, patrz — całą podłogę zaświniłeś, no chlew normalnie… ale zaraz przytomnieje, dochodzi do siebie. Zaczyna widzieć w miarę trzeźwo nie zmącony, nie rozedrgany obraz.

To się dzieje naprawdę. To się stało. Żeszkuźwamać!

Bladolicy, sardonicznie uśmiechnięty Marguła rzeczywiście ma wyprute flaki. Te — są przewieszone przez józkową szyję…

Głos. Cichy, zdławiony, ale dający się słyszeć. Starczy, przerażony, potykający się co drugie słowo, zszokowany, zapłakany, wołający o ratunek głos rozpaczy.

Głos ojca dzwoniącego na policję.

Głos zdrajcy.

Biedny staruszek, krztusząc się własnym językiem, kapuje na rodzonego syna, w dodatku — jedynaka!

…i ciul, to by było na tyle. Już po zawodach. Pa koniam. Pożyło się troszeczkę, pobalangowało…

Za poźno, by myśleć o ucieczce. Gdzie — na tęgim kacu, ledwie się trzymając w pionie, z samolotami krażącymi w skroniach, kołującymi w żołądku awionetkami miałby biec, ile sił w nogach, przed siebie, na oślep, uciekać w ciemność?

Nie takich kozaków łapali, psy z psami tropiącymi wyniuchałyby szybciej, niż by się spodziewał… może nawet kilometra by nie natruchtał…

O — coś się wierci na dnie butelki. Dobry łyyyyyk będzie…

Eo, eo, eo — jedzie niebiesko-czerwona dyskoteka. Józek siedzi na wersalce jak pikulik. Cichy i pokornego serca, zobojętnialy na wszystko i w równym stopniu bojący się wszystkiego, pan trusia-katatonik, który nie dalej, jak dwie godziny temu rozpłatał kumpla, niczym wieprzka.

Obserwacja sądowo-psychiatryczna eks-doktora nie trwała długo. Już pierwszego tygodnia pobytu na oddziale zamkniętym stał się, Szarborow, jego gwiazdą, prawdziwym celebrytą.

Przemiły i szarmancki, zrazu zyskał akceptację współpacjentów, współosadzonych, często będących w skrajnie ciężkiej psychozie, groźnych i mutycznych, zdziwaczałych do imentu morderców…

Z każdym ciężkim świrem potrafił znaleźć współny język, dojść do porozumienia. Nie wdawał się w spory, pyskówki, unikał awantur, umiał jednak, asertywnie, bronić swoich racji, swojej własności.

Zdołał sobie też, nie wiadomo, jakim cudem, były to bowiem ordynarne, tępomorde hopmaryny — zaskarbić sobie szacunek, może nawet coś więcej, u pielęgniarzyc.

Robiły do niego maślane oczy, wzdychały, uśmiechały się podczas podawania leków. Kto je tam wie, może nawet wilgotniały w kroku, wyobrazały sobie romantyczne tête-à-tête z domniemanym, a i pewnie niesłusznie posądzonym o morderstwo Józikiem, który przecież muchy by nie skrzywdził.

On? Toż to dusza-człowiek, istny anioł bezskrzydły, bezaureolowy. Jak nic — ojciec-alzheimerowiec, nie do końca kontaktując, w przypływie demencyjnej złości, furii bez powodu, zabił tego całego Stacha, a potem, by chronić własne dupsko — złożył kłamliwe doniesienie na swoje jedyne dziecko…

Kompletnie wytrzeźwiały, sypiący żartami jak z rękawa, inteligentny były psycholog i psychiatra nie mógł przecież być zdolny do tak obleśnego, budzącego zgrozę, potępienie czynu… Nie on, nie nasz Józio, bożyszcze szpitalne, bezkaftanowy arbiter elegantiarum, amant, Johnny Depp, Bogart, Richard Gere, Rudolf Valentino, Robert Redford…

...niestety, alko-psychoza, pozornie zaleczona, w remisji, w rzeczywistości podskórnie przybierała na sile.

Józek, antypolakożerca, skrajny antysemita, narodowiec-nacjonalista, klecił w głowie plany machin oblężniczych, szkicował wyrzutnie rakiet, bombowce, katapulty, mięśnioloty najprzeróżniejsze.

Półgłosem, półkonspiracyjnie, opowiadał kolegom z celi-sali o swych planach przejęcia władzy w nowo rekatolicyzowanej, odkomuszałej Polsce, wtajemniczał ciężko chorych przestępców w para-bajkowe zamysły.

Z czasem, gdy przestał się bać pielęgniarzyc (a one — jego!), gdy nawiązał z nimi bardziej, niż przyjacielskie relacje, i one stały się powiernicami Wielkiego Sekretu.

Rewolucja, o jakiej niemal dwanaście godzin na dobę rozprawiał Józek, wzbierała, gotowała się, rosła, krystalizowała się.

Aż w końcu, pewnego dnia — eksplodowała; krwiożerczy drapieżnik pożarł własne dziecko.

Szedł, ubrany w pidżamę w biało-niebieskie pasy, nie zatrzymywany przez nikogo, krokiem defiladowym, dyktator pierwszego w III RP powstania (narodowowyzwoleńczego!). Dumnym krokiem, dudniąc piętami o linoleum, człapał Józek z pieśnią na ustach, przez korytarze. Krzyczał o walce, niwelowaniu nierówności społecznych, ale nie na modłę socjalistyczną, o nieprzyjmowaniu, niech decydentów ręka boska broni, na terytorium Rzplitej imigrantów, potencjalnych terrorystów, w ogóle — niech noga innowiercza, żadnego Syryjczyka, czy Turka tu nie postanie, meczety w Bohonikach, Kruszynianach i dwa warszawskie najlepiej przerobić na kaplice katolickie, pod wezwaniem Mateńki Smoleńskiej.

Do boju, kto żyw — był wzywany — do broni!

Nie takie rzeczy w szpitalu na Flormaniewskiej widziano, nie takie krzyki słyszały jego ponure, szare, nieostyropianowane mury.

Im dłużej szedl Józek z owym wrzaskiem na ustach, tym bardziej w tenże wrzask wsiąkał, był przez niego rozpuszczany. Rozrzedzany. Rozmywany. Anihilowany.

Pielęgniarze i sanitariusze, salowe, chorzy, sprzątaczki, patrzyli w milczeniu, ze zgrozą, jak coraz mniej Józka idzie, coraz cichsze, bardziej przezroczyste to-to.

Pod drzwi ordynatora doszło ledwie echo, słabo słyszalny pogłos, odbicie, refleks, jeśli tak można rzec, „Józka właściwego”.

Postało, cienidło, góra półtorej minuty, po czym rozwiało się (niektórzy twierdzą, że wsiąkło w ściany nośne, że ciągle tam jest; ceglane, nieocieplone, przedwojenne mury szpitala imienia doktora Kazimierza Tomczyńskiego są nawiedzone, skażone wręcz duchem świętej już chyba pamięci Józefa Szarborowa).

I tyle. Finito. Ludzie rozeszli się do swoich spraw: chorzy — by chorować, pielęgniarzyce — by podawać tabletki, zmieniać kroplówki i pampersy.

Nie było żadnego śledztwa, ani wewnętrznego, bo przecież nic się nie stało, każdemu wolno, każdy może zakrzyczeć się na śmierć.

Prokuratorskie dochodzenia z racji śmierci jedynego podejrzanego — umorzono w ponadekspresowym tempie, bodajże następnego tygodnia od józkowej ucieczki w niebyt.

Jego rodzinny dom, miejsce bestialskiego mordu, eks-melina, eks-melanżownia, stoi po dziś dzień, pod lasem, na peryferiach peryferii, całkiem już obrośnięty dzikim winem.

Stary Szarborow, zmarły bodaj w ubiegłe wakacje w domu opieki, do końca swych dni powtarzał, że to wszystko bujdy, wymysły złych ludzi, humbug, plota, jakiej świat nie widział.

Syn? Był, owszem, ale urojony, wybzdurzył się w głowach zapijaczonych obszczajmurów, co to nie mają pojęcia, na jakim świecie żyją.

Syn wmawiany, przyłatywany dla biednego pana Władysława, który przecież od zawsze był i do śmierci miał zamiar pozostać bezdzietnym kawalerem.

Syn zaprzeczany, wyparty z pamięci, wyrzucony ze zdjęć, eksmitowany z historii rodziny.

Człowiek zamilczany na śmierć, ucichły, a więc nieistniejący nigdy.

Plama atramentu wywabiona śnieżnobiałą bibułą.

Sprośne, pełne wulgaryzmów zdanie, z którego pozostał jedynie wykrzyknik.

Następne częściComingoutica (cz.X.- OSTATNIA)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania