Poprzednie częściComingoutica (fragment o śnie)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Comingoutica (cz.IV.)

VI. KRZYŻ WODNY

 

Stał pod samiutkim lasem, niecałe pięć kilometrów od wsi. Na terenie panstwowym, czytaj: niczyim.

Diablo ciężki, przygarbiony i obły, obciućkany przez hektolitry wody, kamienny cukierek w kształcie starożytnego narzędzia do egzekucji.

Otoczony nimbem, szacunkiem, wręcz kultem, parusetletni, przechylony krzyżysko, do którego całe pokolenia zabobonnych Murożycan wznosiło modły o deszcz. Przedmiot zastępujacy wszystkich, znanych, lub nie, dających się zmyślić, jak i tych kompletnie niepojmowalnych, bogów.

Krzyż wykopywany z ziemi każdej suszy, z nabożnymi śpiewami, prowadzony z całą procesją nad rzekę i układany na lewym boku, żeby się „napił” wody.

Baby sypiące kwiaty, zioła, mężczyźni w odświętnych, lnianych koszulach, czerwoni ze zmęczenia, ocierający spocone, spuchnięte twarze.

Idol nasiąkajacy wodą. Modlitwy do martwego bóstwa, głaz, jak to głaz — głuchy na korne prośby, błagania, komplementy.

„Łoj, opij się nasz panie, deszcz na plony sprowadź, miejże zmiłowanie” — i tym podobne, zabobonne grafo.

Ludowość as fuck, pogański, nieco tępiony przez lokalnego proboszcza rytuał. Grzech niewiary w sprawczą moc słów wypowiadanych do krzyża wiszącego w kościele, przeniesienie modłów na swego rodzaju cielca. Śmiertelna przewina, z której należało się jak najszybciej wyspowiadać pod groźbą trafienia do piekła.

Starcie tytanów: Bóg Trójjedyny, Stworzyciel Nieba i Ziemi, kontra kilkusetletni, czczony bałwochwalczo krzyż z zatartymi przez nurt inskrypcjami. Murożyckie MMA, walka o rząd dusz.

Ledwie kończyła się susza, zaczynał padać upragniony deszcz, ludzie, znów z pompą, odpowiednią oprawą muzyczną, grając na kobzach, dudach, basetlach, dziękując magicznemu krzyżokamieniowi za spełnienie próśb i ulitowanie się nad biednym, rolniczym ludem, odprowadzali go na dawne miejsce. Co gorliwsze wyznawczynie — całowały zimne ramiona, przytulały się do cudotwórcy, nieżywego szamana.

Wkopywano go jak zawsze — krzywo, by trwał tak do następnego lata, nieco pochylony, przypominał proszalnego dziada z zaawansowaną skoliozą.

Nikt nie umiał dokładnie powiedzieć, czemu wodonośne bóstwo nie mogło stać prosto, geneza tego zwyczaju zatarła się w zbiorowej pamięci, podobnie, jak inskrypcje na „Wodniku”, nazwisko jego fundatora.

Domyślano się, że musiał to być człek majętny, pewnie najbogatszy gospodarz we wsi, albo ktoś, kogo wysłuchane modlitwy o deszcz w ostatniej chwili uratowaly od tragicznego w skutkach nieurodzaju, śmierci głodowej.

Ktokolwiek … -set lat temu postawił meteo-idola — musiał być zacny i głębokiej wiary.

Mieszkańcy Murożyc — dwudziesto-średniowieczni nie tyle „neo”, co ciągle poganie, katoliccy czciciele głazu, nie mogli zrozumieć, w czym rzecz, pojęcie istoty konfiktu pomiędzy tym, co „oficjalnie święte”, a „też święte, może nawet bardziej, bo cuda widome czyniące” leżało poza ich możliwościami.

Ksiądz się pieklił, że taszczą „wodnika”, a ten — jakby mu na złość — gdy tylko opił się Bużejki — przychylał się do ludzkich próśb.

Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, jakie cyry wyprawiały się w niedalekiej wiosze za czasów młodości moich dziadków. Wyobrażam sobie te kobiety, sorry — niewiasty, których cipska śliniły się do nieczłekokształtnego bóstwa, te rolnice gotowe zdradzić mężów, albo i odejść, odpłynąć w świat szeroki z nowym kochankiem, babska podniecone bliską obecnością przedmiotu o pozaziemskich właściwościach, kto wie, czy nie wykutego w niebiosach przez aniołów z odłamka góry Ararat, albo skały, na której Jezus przemawiał do tłumów.

Niepismienne czyjeś matki, żony i babcie, wgapiające się w „wodnika”, niczym nastoletnie fanki na koncercie Justina Biebera. Groupies krzyża.

Wąsaci chłopi idący z pochylonymi glowami za ukwieconą furmanką, na której leżał On — mag wodowładny.

Nieee, jednak to jest nieśmieszne. Zgroza, smutek, współczucie, żałosność.

…a ja — w czym jestem od nich lepszy? Zatrudniłem się w czymś na kształt Międzystrefy z „Nagiego lunchu”, w oazie pełnej kałuż toksycznej wody, w więzieniu w charakterze osadzonego.

Dałem sobie wszczepić zardzewiały chip, wszyć kłódkę pod czerep… Leżę na przepoconym prześcieradle, parę chwil temu obcy koleś mnie wykorzystał seksualnie.

To podPolska, napowierzchniowe podziemia (sic!), kraina ze złej bajki. Jestem na tyle bezczelny, że drwię z naiwnej co prawda, ale szczerej miłości do krzyża, ichniego sacrum, obiektu westchnień.

Zasypiam opowiadając sobie historię ciemnogrodczyków, a sam odpierniczalem takie numery, że…

…a potem skończyła się wojna i krzyż został internowany, pod osłoną nocy źli ubole w czarnych płaszczach i skórzanych rękawiczkach zabrali „wodnika” do miejsca odosobnienia.

Oficjalnie — miał być jednym z eksponatów Lubelskiego Muzeum Wsi i Sztuki Ludowej.

Tak naprawdę — nie wiadomo, co stało się z bożkiem, najpewniej trafił pod młotek, i nie mam na myśli zlicytowania go na aukcji. Zapewne do dziś jego gruzy utwardzają jakąś, budowaną w tamtych czasach, drogę lokalną.

Ni mo — ani we wspomnianym Lublinie, w Białej Podlaskiej, we Włodawie, w Chełmie… Szukano biedaczyska nawet w odleglym Kraśniku. Bez rezultatu. Rozpłynął się w mrokach dziejów, niczym Bursztynowa Komnata. Wysiłki muzealników, detektywów-amatorów spełzły na niczym.

Opłakiwany do dzisiejszego dnia przez trzecie, w porywach — czwarte pokolenie mieszkańców Murożyc kamień-woziowda, przepadł jak — właśnie — kamień w wodę. Ironia losu.

Były jęki, skowyty, zawodzenia ludzi mających nadbutwiałe sztachety zamiast zębów, wiejszczan krytych tatarakiem, przetkanych gliną i ogaconych słomą.

Ja, kontrkulturowy na siłę, prowadzący Blog Poezji Przecwelonej, na którego nie zaglądał pies z kulawą nogą, ja, tak naiwny i chciejski, dziecinny, łapiący wieczność siatką na motyle, upychający czas pod poduszką, kitrający przeznaczenie w słoikach po musztardzie, ja — arcymetaforiusz na granicy śmieszności, głupol modlący się w świątyni do spraw wykroczeń, wklejam się w treść legend, dopisuję do mitów.

Chłopcy sprzed ponad stu lat, chcący znaleźć kandydatkę na żonę, lepią woskowianki, figurki w kształcie pulchnych dziewczyn.

Potem wrzucają je do fajerek, by ogień przyjął ich marzenia, ziścił je.

Wskazówki zegarka spowalniają.

Pod trójramiennym krzyżem, który w założeniu twórców miał przyciągać burzę, chronić przed suszą, ale nie wyszedł, zakopuję szkielecik lalki. Kogo miała uosabiać?

…obrazy mieszają się, strach przed Tym, Co Ma Nadejść bierze górę nad rozsądkiem. Zapadam w sen, gasnie nocna lampka. W ciemności błyszczy jej metalowy abażur, misternie upleciony z igieł.

Nie powinienem się bać, skoro nie mam na nic wpływu. Lepiej zobojętnieć, przestawić się na… dryfowanie… Być jak rozbitek, który wie, że nie ma najmniejszych szans dopłynąć do jakiegokolwiek stałego lądu.

Tratwa zaczyna tonąć.

 

VII. HYDRONETKA

 

Hej ho, hej ho, do pracy by się szło. Czwórkami, grzecznie, z rukami pa szwam. Kornie, niczym dobrze wytresowane psy, zahipnotyzowańcy pozbawieni możliwości samostanowienia, zmienieni w marionetki.

Drepczemy w milczeniu, prowadzeni przez logicerza. Rozglądamy sią, ciekawi, jak dzieci pierwszy raz będące na wycieczce. Nie zadajemy pytań, żaden z nas nie waży się zaszczekać.

Trzymaj pysk na kłódkę, to jaśnie panowie dadzą popracować, może nawet zarobić parę stów. Pilnuj się, by nie skończyć jak ten kretyn Jarek, któremu zdawało się, że może bezkarnie popyszczyć, powzniecać bunt, poobrażać jego wysokość logicerza. Byś nie wrócił jak ten pieniacz, do domu, z wilczym biletem.

Mam ciągłe mdłości, w żołądku rozhasało się stado diabłów z ADHD. A tu — nawet splunąć nie wolno…

Lewa — prawa, lewa — prawa, jak w wojsku… Poranna zaprawa.

Fale śliny rosną w gardle. Gorący sztorm.

— Ty, patrz — trącam łokciem Marcina — ostrzygi gnoja.

(Eks?) rastaman, opitolony na zero, jak sęe domyślam — nie z wlasnej woli — pełznie jak na ścięcie. W ciągu nocy przybyło mu — na oko — dwadzieścia lat. Przygarbił się, poszarzał. Biedny, syfiarski Samson, wraz z włosami stracił całą siłę, energię życiową. Pozostała z niego jedynie powłoka, krusząca się skorupa.

Chce mi się śmiać. Recywilizowanie dziadziska wywołało w nim traumę, choć zaczął przypominać istotę ludzką — okupił to ciężkim załamaniem nerwowym.

Nie dźwiga już na łbie „kocich ogonów”, musiał się pożegnać z ukochanymi wszami! No co za, kuźwa, dramat! Drastyka, zkrzyżazdjęcie, okaleczenie duszy. Nożyczkami. Cyrulik-gwałciciel dokonał zbrodniczego obcięcia kudłów mocy.

Hala54K8Q272, do której wchodzimy, okazuje się być… ogromnym placem zabaw.

Otworzyły się magiczne wrota, drzwi czarodziejskiej szafy i zostaliśmy wessani przez psychodeliczną, skrajnie wariacką pastelozę.

Szał niebieskich, purpurowych ciał, feeria roztrzaskujących się jedna o drugą, barw. Tęczoludki wychodzą z pomalowanych w pstrokate esy-floresy ściani biorą nas w objęcia. Sadzają w wagonikach i rollercoaster zaczyna straceńczą, niekończącą się jazdę donikąd.

Chmurki, bałwanki, piorunusie na ścianach i suficie, wszechobecne rysunki kwiatków, palców, uśmiechniętych twarzyczek, całe zoo wymalowane na podłodze: grubodziobe maskonury, skrzydlate psy-nie psy, rozchichotane orki, krasnale o głowach żółwi, rybitwy, rybołowy, bociany i parzydełkowce, świat flory zmiksowany z ubajkowionym światem fauny, graffiti z wesołego miasteczka dla czubków i ciężkich ćpunów.

Nawet obrotowe fotele, na ktorych mamy siedzieć — porośnięte nadrukami, oplecione kolczastym, brokatowym bluszczem.

Kompletne pzedesignowanie, jakaś mądra głowa odpowiedzialna za wystrój hali uznała, że dorosłym ludziom najlepiej będzie się pracowalo w pstrokaciźnie, pośród gzygzoli, fantasmagoryzmów, jednej, wielkiej, kolorowej papuzistości. Że nic tak nie koi wzroku, nerwów, nie poprawia komfortu psychicznego robotników, jak rysunki dziesiątek misiów, gumowych ważek, mord jeleni, roześmianych zajączków, pingwinów w sukienkach.

Projektantowi stanowisk pracy uwidziało się, że będziemy szczęśliwi w tych wizualnych oparach absurdu, w spierdoleńczej manianie.

A może przeciwnie, to ma nas zlamać, zmienić w jeszcze bardziej posłuszne, bezwoolne zwierzątka, ubezwłasnowolnić do reszty?

Niemożliwa do wytrzymania pstrokacizna, wylewające się zewsząd pyski, oczy, nosy, uśmiechy mają stanowić element tortury, cała Przygrodnia jest zarządzana przez świra-sadystę, komiksowy czarny charakter, co to lubi się poznęcać nad robolstwem?

Rozglądamy się, zdumieni i zażenowani. Kwiatowe gówno rozniesione po podłodze, tęczowy haft.

Proszę siadać, drzwi zamykać. Logicerze wskazują nam miejsca, twardym, beznamiętnym głosem wyczytują nazwiska.

Mi przypada nieco zdezelowane krzesło w mandragory, czy inne Harybdy, niewygodne, z namalowanymi na siedzisku potworami (wgryzą się w zad?).

Dwóch facetów w gumowych kombinezonach, z wielkim trudem i mozołem, wnosi metalowe miednice. Zero automatyzacji, taśmy produkcyjnej, czy choćby głupiego paleciaka. Brak jakichkolwiek udogodnień, to, co powinno przesuwać się mechanicznie, jest, jak za czasów faraonów, taszczone przez niewoloników. Starożytny, kuźwa, Egipt, my uwięzieni w komnacie grobowej durnia, pośród kiczowatych hieroglifów.

Rozdają nam glitydowce. „Pulpety”, jak je od razu nazywam. Mięsno-kostne, bezkształtne kulki-placki, drżące i jakby wypełnione mokrym (sic!) prądem, nie tyle żywe, co… zombiczne, ruszające się pomimo ewidentnych objawów śmierci, począku rozkładu.

Niepachnące, kwaśne i żółte mięcho, które jest swoistą formą życia.

Nakłuwamy te „kotlecidła”. Ostrożnie, z namaszczeniem, tu gwoździk, tam dwa. Dokręca się śrubki, wbija „hacele”, przeciąga kable przez „ciała”. Tu pokrętło, tam znowu — włącznik, pstryczek-elektryczek. I, na dokładkę, żaróweczka ledowa. A na wierzch — gąbka. Teraz nasączamy ją, zgodnie z instrukcją, paroma kropelkami lumistycyny („Nie nachylać się! Nie wdychać oparów!” — powarkuje co parę minut jeden czy drugi logicerz — „Bo wam płuca powyżera!”).

Podskakują, „pulpety”, jakby kłute szpilką. Udają, że czują ból. Próbują wzbudzić w nas poczucie winy, cholerni, mali mistyfikatorzy. Mięso mądrzejsze od niejednego człowieka… — uśmiecham się z czerstwego żartu.

Nudna, monotonna czynność, szpileczka, teraz docisnąć, gwoździk — i następny proszę!

Całe halisko ludzi zatrudnionych do wykonywania pracy, z jaką maszyna uporałaby się w dwie godziny. Kompletne marnotrawstwo środków i energii.

...trzeci „pulpet”! I czwarty. Zaczynam nabierać wprawy, coraz szybciej „sprawiam” glitydowce. Żadna filozofia, wystarczy kierować się instrukcjami z kartki.

O, teraz bedzie trochę trudniej, trafił się mały i twardy osobnik. Ledwie widoczna „klatka piersiowa”, pod którą muszę zlokalizować „serduszko”. Ledwie wyczuwalne pole wkłucia. Ostrożnie…

Poszło, maluszek rzuca się, jak świeżo złowiona ryba.

Z głośnika zakładowego radiowęzła leci „Bananowy song”, wyblakły szlagier, przy którym można torturować zwierzęta, wypruwać wnętrzności kasetom magnetofonowym. Przaśny, zbyt kolorowy zakalec. Byłby niestrawny nawet po nafaszerowaniu metalem.

— ...no nie wierć się! — ściskam wyjątkowo „żywego” glitydowca. W przeciwieństwie do nas, dobrowolnych skoszarowańców — wierzga, walczy.

Miarowy stukot dziesiątek młoteczków. Współbrzmiący wokal Paszta.

Kobiety rozmawiaja półgłosem, dzielą się wrażeniami, czytaj: wychwalają pod niebiosa warunki pracy, bohomaziaje, komplementuja piękno hali. Toż to prawie druga Kaplica Sykstyńska!

Faceci honorowo milczą.

Marcinek co parę minut rzuca mi przeciągłe spojrzenie. Ma maślane oczy.

Udaję, że tego nie zauważam, pochylam się o zgrywam diabelnie skupionego na robicie.

„Pulpety ze smoczego mięsa” — tak bym zatytułował pierwszy rozdział pamiętnika. Wiem, że beznadziejnie. O to chodzi.

Tonę w kadzi farby, bananowym kapuśniaku. Zgubiłem się w wesołym miasteczku i wiele wskazuje, że umrę z głodu, nim ktokolwiek mnie znajdzie.

Niby nie jest najgorzej: robota dość lekka, nie wypruwam żył, nie wylewam hektolitrów potu…

Wszechobecne poczucie paranoi, bezsens wyzierający z każdego kąta na dobrą sprawę dadzą się znieść, o — nawet rastaman-ogoleniec chyba się wkręcił, dał porwać jednostajnemu rytmowi, pracuje jak wszyscy, jednak… czuję, że coś się zbliża. Dzień przebrany za diabła, w lateksowej masce, pod którą skrywać będzie bezgraniczną, bezbrzeżną czerń.

Dzień bez określeń, pozbawiony przymiotów. Dzień, w którym nie upłynie ani jedna minuta.

Boję się, tylko kompletny kretyn zignorowałby to przeczucie. Jestem przewrażliwiony i w równym stopniu zobojętniałem, mam kompletnie gdzieś, co się wydarzy. Dałem się wykorzystać bydlakowi, pozwoliłbym i pięćdziesięciu następnym. Na dobre oddzieliłem się od ciała. Wybiegłem poza czas i miejsce akcji tej bajki. W nicość.

Po szczątkach „wodnika” jeżdżą stare toyoty, kombajny. Susza w sercu, nie ma komu, ani do czego modlić się o deszcz. Garbaci bogowie obrócili się w gruzy, nowych nie wyrzeźbiono.

Desakralizacja: świętości przebite pastelowymi gwoździkami. Krzyże ulepione z mięsa glitydowców spoczywają na dnie Bużejki.

 

***

Noce, w których sie gubię, korytarze bez wyjścia. Kompletny szlajak ze mnie, turysta zwiedzający wszystkie knajpy i burdele, poradnie W, speluny tego labiryntu.

Wieczna tułaczka. Obieram wyłącznie złe drogi, skręcam w lewo. I znowu. Dziesięć razy z rzędu i ocieram się o Piekło. Jest mi tam za dobrze, więc idę dalej.

Błędny rycerz kierujący się wytycznymi oszukańczego Necronomiconu. Idę by wywołać siebie, ożywić, by powstać z martwych.

Jedynie po to, by znów upaść. I tak w kółko, do znudzenia, kręcę się po bezdrożach nocy, łamię nogi na wertepach.

Każda ciemność jest podobna do drugiej, równie pusta i jałowa.

Uciekam przed Marcinem na drugi koniec nieba, chowam pomiędzy ledwie tlącymi się gwiazdami.

Kusi, nakusza, wabi mnie, demon cholerny, przyciąga. Bawimy się w ciuciubabke, kotka i myszkę. Zawsze przegrywam, daję się złapać.

Chyba powinno mi być smutno z tego powodu.

 

***

Największa ciemność, paradoksalnie, nastaje za dnia. Sąd, dies iraerzysko przeogromne, hekatomba, jakiej Wszechświat nie widział i już nie zobaczy, bo oślepł, bo wyrwano mu oczy z korzeniami, ma miejsce czwartą dobę od naszego przyjazdu do Przygrodni.

Quasi-Polska zostaje niejako zmieciona z powierzchni ziemi. Pociąga za sobą konttynent, Drogę Mleczną.

Wypowiadam te słowa, choć nie wiem, w jakim języku. Istnieje jeszcze coś takiego jak dźwięk, mowa?

Nie, skąd, jest tylko dotyk. Poczucie osamotnienia. Zostałem pozbawiony zmysłów, poza jednym. Mam palce, na nich — receptory…

Odmierzam czerń, badam ja, usiłuję choćby w najmniejszym stopniu poznać i oswoić. Choć wiem, że to awykonalne.

Rysuję esy-floresy na powierzchni bezkresu, zostawiam tłuste ślady paluchów, wiry, tornada, cienkie autostrady, arterie papilarne na tym, czego dotknę.

Jeste wyrwany, odłączony od wielkiego ekranu. Zgaszono wszystkie świece, żarówki, nieznana siła wyłupiła mi jarzeniówkowe oczy. Przygrodnia została przykryta ciemną płachtą (kirem?), zepchnięta ze skały w nicość. Pociągnęła za sobą Wszechświat.

Materiał rozlał się na blokhauziska, upstrzoną kiczowatymi arabeskami halę, glitydowce.

Mnie i pozostałych nieszczęśników zredukowano do poziomu łażących na brzuchach dżdżownic. Staliśmy się własnymi palcami i niczym poza tym. Nie określiłbym nas nawet mianem węży. Glisty, obłokształtne pełzalnice pod butami Wielkiego Magika.

Składamy się z opuszków. Ile wymacamy, ile zdoła się zrozumieć na podstawie tego, co w palczyska wpadnie — tyle naszego.

Jeśli istnieje Bóg — jest wyjątkowo miernym prestidigitatorem. Nie udała mu się ostatnia sztuczka, czarna szmata rzucona na świat zmiotła go z powierzchni… świata, skruszyła go, starła w mniej, niż proch.

Wiem, że bredzę chaotyzmy, ale to prawda, nie sposób ściślej się wyrażać, gdy jest się wrzuconym do komnaty odosobnienia, celi więziennej, sali tortur… Jak myśleć mniej oględnie, jasniej formułować zdania, gdy nie słyszy się własnego głosu, nie widzi niczego, a głowę zalewają czarne fale?

Poczucie wszechstraty, świadomość, że zostało się potwornie okaleczonym, odbiera zdolność sprawniejszego posługiwania się rozumem. W głowie, której chyba już nie mam, rdzewieje dawno nieużywany, mechaniczny mózg, urządzenie do odbierania świata.

Nie słyszę, czy jestem w stanie dodać dwa do dwóch. Myśli biegną niejako obok, pozacieleśnie, tworzą się za ścianą, a ja usiłuję je podsłuchać. Przestałem być panem własnej głowy, z procesów poznawczych zostało tylko… nic nie zostało.

Badam post-świat rozgorączkowanymi palcami, jednocześnie — jestem badany. Idę powoli przez pustynię, niewidzialność, czarną mgłę. Raz za razem zderzam się z innymi nieszczęśnikami. Cała hala biedaków będących na kursie kolizyjnym, odbijających się od siebie, stołów, ścian, niczym metalowe kulki w automacie pachinko. Ludzie-kręgle zbijani przez innych ludzi-kręgli. Plastikowe piłkarzyki walące jedne w drugie z rozpędu, głowami. Gra w dwa ognie, asteroidy spadajace na powierzchnie innych asteroid. Bezbrzmienie. Kosmiczna katastrofa za katastrofą.

Bęęęę! Bęęęg!

Nie czuję bólu owych uderzeń, wnioskuję, że pozostali — również nie, tak jak ja nie odbierają nic, poza dotykiem, są monolityczni, człapiącymi skałami.

Ludziki z kamienia podczas ślepej pielgrzymki do… jej celem jest chyba śmierć głodowa. Odłączeni pozdychamy jak rude myszy.

Żeby umrzeć nie potrzeba skażenia, promieniowania radioaktywnego, trucizn w powietrzu, zmiatającej wszystko fali uderzeniowej (ta, która nas pochłonęła jest jedną wielką abstynencją, absencją, niechcianą wolnością od samych siebie).

Wystarczy wspomniane odłączenie — i proszę: samobieżne klocki, z których nie da się zbudować czegokolwiek, co byłoby widzialne, miało ręce i nogi.

Zjadły nas cienie; nie, wróć — zamieniliśmy się z nimi miejscami.

Mniej, niż lustrzane odbicia obcych osób, sobowtórów nigdy nienarodzonych ludzi. Badamy swoje włosy, ubrania, powierzchnie skóry. Półcudzymi palcami.

Nic nie jest do końca pewne, nic — nasze. Tak wielka pustka, tak ogromny ciężar spadł…

Dzień, w którym dymnęło, eksplodował reaktor wypełniony półpłynną czernią, ślepotą, nieistnieniem, zaczął się typowo: pomaszerowaliśmy do roboty, czwóreczkami, ubogacać glitydowce, zmieniać je w Robocopy. Przetykać „pulpety” żelaziwem i plastikiem. Nic nie zapowiadało tragedii, z ponurackiego beżu przechodziliśmy do hali przeniesionej ze snu pijanego wariata, zajmowaliśmy miejsca w owym małpim gaju.

Z radiowęzła leciały przeboje z brodą, jakas techniawa, nowe „arcydziała” Bajmu.

Parę minut po jedenastej — alarm, wyjącą z głośnika Beatę Kozidrak zastąpiło wycie syren (zqatem — zmiana in plus, he, he).

Rrrreee…! Rrrreee…! — pulsują czerwone żarówki, jak na filmach, logicerze nagle zaczynają biegać jak na sraczkę..

Hiperprzerażenie, do hali wpada kilku logicerskich pomocników (czarna demencja pożarła mi większość pamięci, zabijcie, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jaką nazwę nosi ich funkcja, nazwijmy ich „służalcy” — bo i tak w istocie wyglądali, jak bezpłatne sługusy od najczarniejszych robót, nieodpłatni wybieracze szamb, czyściciele dołów kloacznych; w gumowych, a może lateksowych płaszczach, obwieszeni szlamuletami, mający na nogach prawie-klaunowskie, za duże buciory) z plastikowymi banieczkami w dłoniach. Atomizerzą na nas siakąś cuchnącą chemicznie substancją do dekontaminacji. Odkażają z… czego?

Na mnie psika najbardziej panienkowaty, koleś w delikatnym makijażu.

Zgroza, czemu od pewnego czasu spotykam takich… mam w sobie homo-magnes, czy co do kur…

Kłęby pary, chyba nie wodnej. Przypominamy doszczętnie zjarane, właśnie ugaszone kombajny. Już po żniwach, nie zbierzemy ani ziarenka, nie zetniemy nawet najcieńszego kłosu…

— Tylko bez paniki, proszę zachować spokój. Ustawiamy się w sze-re-gu! — cedzi nadlogicerz. Stara się zachować chłodny spokój. W jego głosie daje się wyczuć przerażenie. Zwierzęcy strach.

Dymu coraz więcej, gasiciele wylewają na nas całą zawartość hydronetek. Co się stało? Nic, nic, mała — słowo kluczowe — awaria w rozlewni. Nie ma powodów do niepokoju, służby już pracują na miejscu nad zneutralizowaniem wycieku… absolutnie nieszkodliwej dla ludzkiego organizmu substancji…

Komusze pierdolenie, w które nikt nie wierzy.

W celu zapobieżenia ewentualnym skutkom… a, przecież nie będzie żadnych skutków, znajcie panów, robole, zobaczcie — bez potrzeby, z czystej dobroci posikujemy was neutralizatorami, nie musimy, nikt nam nic nie nakazał, mimo to dbamy o was, doceńcie, sukinsyny, troskę… — prawie słyszę. Czytam między wierszami zapewnień, w które nie wierzy nawet wypowidający je grubas. Oczy wychodzą mu z orbit, głowa zaczyna przypominać zepsutego glitydowca. Stoi przed nami mięsny ludzik, rzeźba z padliny, dzieło sztuki wymieszone rękami fascynata zgnilizny.

— Odwilgocić, zebrać to, kurwa żesz mać! — nie wytrzymuje w końcu czerwonogęby, rzuca — nie przymierzając — mięsem. Choć nie powinien, nie wypada, protokół, przepisy BHP, wewnątrzzakładowy statut, konstytucja Przygrodni zabraniają nadludziom używania wulgaryzmów, schodzenia niżej, niż do parteru, do poziomu nas — gminu, robociarzy. Tu wszelkie przejawy spoufalania się, niechlujności logicerzy w mowie, piśmie, ubiorze, były… delikatnie mówiąc — niemile widziane (nie wiem jak teraz, gdy nie widać dosłownie nic). Oni, podobnie jak księża, mają się wyróżniać z tłumu, wystawać ponad szare masy proletariuszy… glist, za jakie nas mają…

Oj, dostałoby się grubemu na sensoridzie, w najlepszym razie polecieliby mu po premii (w „Polsce właściwej” krąży wiele mniej, lub bardziej absurdalnych tez, historii na temat zachowania nadzorców, żadna, rzecz jasna, nie została nigdy oficjalnie zdementowana, ani tym bardziej potwierdzona, władze Przygrodni zachowują dystans wobec świata zewnętrznego, ograniczają się do wysyłania lakonicznych i ogólnikowych ofert pracy; póki się tu nie sprowadzisz możesz opierać się wyłącznie na plotkach, bajuchach, opowieściach z drugiej, czwartej, n-teh ręki, memach, internetowych komiksach, copypastach).

— Od… khe, khe… wilgocić, ssawy, rusz dupę, wyciąg… czemu to, kurwa, nie, khe… działa… — piekli się następny logicerz. Również nie uważa na słowa.

Rozpętuje się piekło, tyciusie, paniczka niewielkich rozmiarów. Krzyczymy przez mgłę, że zbywać to se mogą, czym zostaliśmy skażeni, przecież widać, że sytuacja jest bardzo poważna, co — reaktor pierdolnął?

Mięso, okablowane i nie, drży jakby szybciej. Chyba rechoczą z nas — pajaców, mają niezły ubaw, glitydowce. Uważaliśmy się za istoty wyższego rzędu, a — proszę! — wywołaliśmy wilka z lasu. I żre nas pod postacią mgły, tej… teomorficznej czerni… (nie ma „bóstwa ciemności”, ona sama w sobie jest bogiem! — dopowiadam ledwie łapiąc urywki własnych myśli, ocierając się o ich pokraczny sens).

I, zanim zjawia się dwóch zniewoleńców w maskach przeciwgazowych, z ogromną rurą-ssawą (kto by zaprzątał głowę takimi zbytkami, jak klimatyzacje jakieś, instalacje oddymiające, na hali produkcyjnej…) — rozpoczyna się wygaszanie. Z każdą chwilą widzimy coraz mniej, obraz rozmywa się, ruchy innych osób wydają się spowolnione, głosy — cichsze.

5480 ran, jakie rzekomo miał otrzymać pewien starożytny cieśla. Modlitwy, pacierze wywołujące cofkę. Skarabeusze, całkiem podobne do tego, który mieszkał w dreadach brudasa, wybiegają z podrzeczywistości, niewidzialnych szuflad, jakie unoszą się w powietrzu. Obłażą nasze gałki oczne, wgryzają się w nie.

Jest w tym jakaś pokraczna, karaczanowata i zabobonna… mistyka. Nie żartuję, zamiast jojczyć, biadolić, że coś się dzieje z naszym wzrokiem, że śnieżą telewizory w głowach, zaraz w ogóle przestaną odbierać, spalą się, na ekranach lazurytów i neptunów nie będzie nawet „kaszy”, nie mówiąc o kontrolce; zamiast bać się, trzeć gały, krzyczeć, że co do kurwy nędzy — stoimy jak zahipnotyzowani.

Dym wsysa się do pojemnika. Ciemniej, coraz bardziej rozmazqane kształty, wreszcie — nadchodząca Wszechcisza. Zanik. Peerelowskie, kineskopowe padła psują się na dobre. Kompletny brak fonii.

W gasnącym świetle widzę rozmazane kontury. Glitydowce podskakują na pulpitach, nam zaczyna przechodzić parusekundowy stupor.

Mrużymy oczy, jakbyśmy próbowali odczytać kredowy napis na ulicznym potykaczu, sylabizujemy: „Pro-moc-ja, dzie-więt-nas-te-pi-wo-gra-tis”.

Jeśli ktokolwiek byłby „tam na górze” — śmiałby się z nas do spółki z glitydowcami. Bóg-kinomaniak, który właśnie obejrzał „Krainę ciszy i ciemności” Wernera Herzoga. Tak mu się spodobało bycie niewidomym i niesłyszącym, że zanim sam ogłuch i oślepł — zesłał na nas te pieprzone w mordę gifty, dary, sakrament czerni i i pustki.

Myśli się rwą, gubią w niewidzialnym lesie, jaki porasta halę 54K8Q272.

Gdy wreszcie dociera do nas, że nie widzimy, straciliśmy słuch, staliśmy się topielcami na dnie Bużejki — wybucha panika.

Domyślam się, że wrzeszczymy, jak obdzierani ze skóry. Wniebogłosy. W pstrokaciznę.

Tratujemy się w szale. Zderzają się ławice bezokich ryb. Ocean wrze, ciała ludzi i blacha rozedrganych pulpecisk zbijają się w jedną masę. Ciężko mieć rozeznanie, czy już się umarło. Chyba nie tylko ja zostałem pozbawiony samoświadomości.

Wpadamy na siebie, niechcący uderzamy łokciami w torsy i podbródki, tracimy równowagę i padamy jak dłudzy na pulpity.

Ciuciubabczysko, szukanie ratunku. Po omacku. Chaotyczność. Niezborne ruchy. Ścięgna, mięśnie, wątroby, kości — mielone na pulpę. Ugalaretowacenie.

Jesteśmy oślizgłą, zepsutą, wyciekajacą z celofanu pasztetową. Podgardlaną z trocin, krowich wymion, warg sromowych, śluzawic.

Kuksańce, sójki w bok. Przypadkowe kontakty fizyczne. Wybijanie sobie zębów, łamanie rąk, kostek, obojczyków. Aseksualna orgietka robotów, mechaniczne głowy uderzające jedna o drugą. Gnące się koła zębate. Zrywane paski rozrządu. Ludzie z pomiętą karoserią, elektrolitem wyciekającym z rozbitych akumulatorów. Obryzgane twarze, kwas wlewajacy się do nozdrzy.

Tracę równowagę. Napiera na mnie tłum. Glitydowców. Wali się szafa pełna łachmanów.

Czuję się jak w ubojni. Z haków spadają półtusze. Ludzkie. Zostaję przygnieciony pulpitem, kilka osób raczkuje mi po plecach. Mac, mac… Palce w uszy, do ust. Paluchy po szyi, ramionach.

Ja też dotykam. Nie wiem, kogo. Każdy ma otwarte usta, zapewne krzyczy z szoku i przerażenia, zdjęty strachem, bezradny jak dziecko, które odłączyło sie od mamy i taty podczas grzybobrania. A tu nagle zapadł zmrok, z ciemności wyleciały kruki, by wydziobać mu oczy i struny głosowe.

Nie ma jak, ani do kogo wołać, w promieniu trzystu kilometrów — głucha czerń, ściana drzew.

Podłoga drży. Małe trzęsienie ziemi wywołane przez oszalałych ludzi. Karnawał w psychiatryku, Macarena tańczona na metalowych łóżkach. Na klatkach piersiowych przywiązanych pasami, ciężko chorych logicerzy.

Wyczołguję się, z niemałym trudem, z gruzowiska. Tętent się nasila, tuż koło mnie przejeżdża trojka. Dyliżans. Rozpoczyna się ostatnia gonitwa Wielkiej Pardubickiej.

Kulę się, cudem unikam stratowania.

Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać ta hekatombuś. Jeśli w hali znalazłby się ktoś widzący choć ja jedno oko (nawiazując do słynnego cytatu z, bodajże, Erazma z Rotterdamu — król w krainie ślepców) — pękłby ze śmiechu widząc bulgoczącą masę pajaców przewracających się jak w slapstickowych, niemych komediach.

Musimy wyglądać naprawdę groteskowo, leząc rakiem po podłodze, wpełzając sobie na grzbiety.

Duszno, w powietrzu unoszą się kłęby kurzu, pył, mączka mięsno-kostna z naszych ścierających się ciał. Kicham, raz za razem. Stada okaleczonych słoni biegną na ślep.

— Marcin — żyjesz? Leszek, Mietek… Andrzej, Zygmunt… Jasiu… — krzyczę, nie do końca wiem, po co. Nie usłyszą, choćby chcieli. Mają, tak samo jak ja, czarne worki na głowach. Wsłuchują się w lecące z głośników „Sound of silence”.

I tu dobrnęlismy, drodzy państwo, do końca historii. Żaden cliffhanger, zawieszenie w próżni. Zero pozytywnych myśli, śpiewania sobie w duchu „Los się musi odmienić”.

Leżę pod ścianą i nie mam nadziei, że — ślepy i głuchy — domacam się, dokulam, dolezę do choćby kromki chleba, czy zakładowej toalety, zlokalizuję kran, napiję się wody.

Iść, w ciemnościach? Mogę, ale po co? Pewnie z nerwów pomyliłbym kierunki, świat obróciłby mi się o sto osiemdziesiąt stopni i polazłbym do kantorka sprzątaczek, potem — do biur logicerzy.

I tak wkoło Wojtek — znalazłbym się w punkcie wyjścia, tak czy inaczej umarł z głodu i pragnienia. Więc po kiego grzyba ruszać się gdziekolwiek?

Przy wyjściu kłebią się niewidomi robole, logicerze, dekontaminatorzy. Przypominają pewnie larwy, pleśń szumującą na powierzchni zepsutej zupy.

Ćma? Nie wiem, czym jest, ale mam dziwną pewność, że nie opadnie będzie się unosiła… czerń widoczna nawet z orbity kosmiczne… aua! — na lewą stopę upada, miażdży ją… cuś. Wyraźnie żeńskoosobowe. Kobieta, jak stwierdzam — niestara. Kto? Ruda, niziutka pieguska? Ta chudzina z aparatem na zębach? Cholera, ciężko wyczuć…

Leży jak kłoda, umarła, straciła przytomność, albo jest tylko oszołomiona…

Leży na mnie dziewczyna, może — jej trup. Nastrój jeszcze bardziej parszywieje, tracę okruchy nadziei na happy end tej bajki dla dorosłych. Marazm wynikający z bezradności. Samozakucie w dyby.

— To co — razem zgnijemy? — głaskam ją po głowie. Ma długie włosy, więc nie jest Baś… nie — Kaśką, tą kłótliwą lesbą, której nikt nie lubi. Tyle dobrego.

…żyje, małe, kudłate, ocyka się. I zaczyna się rzucać. W jednej chwili dociera do niej, że znalazła się na dnie Rowu Mariańskiego.

Ręce, całe skupiska, gałęzie, palce, liście, paznokcie, korzenie, nadgarstki, pędy wrastające mi w… nogawkę. Pod bluzę. Pnącza owijajace się wokół szyi, guzików koszuli, klamry paska.

Macalnica pieprzona.

Rytuał zanęcania, obwąchiwanie się, choć nie jest się zdolnym wyczuć najsilniejszego nawet zapachu, nos rozerwała atomowa petarda, w oskrzlach i gardle wybuchły granaty, całe ciało stało się jakby przeszłe, zmieniło w odległe wspomnienie, kadr z czasów przedszkolnych.

Nie ma się nic poza palczyskami. Swoimi i jej. Taaaak, pożyczam dłonie od obcej dziewczyny, za ich pomocą staram się złapać równowagę. Spionizować się. Palce mają zastąpić (chyba) postradany błędnik, uszy, mózg, nogi, ręce, kręgosłup.

Kompletna pustka. Powstawanie. Poza dotykiem nie zostało nic. Krajobraz przed stworzeniem świata, pompatyczna nicość, elegia deklamowana przez małolaty na szkolnej gali z okazji pięćsetosiemnastych urodzin patrona szkoły. Akademia w sali gimnastycznej Akademii Pana Kleksa. Porwót do lektur z dzieciństwa, rozpaczliwe szukanie punktów zaczepienia, malutkich wysepek, cypelków, skrawków skóry, wspomnień, ostoi, byle-miejsca, gdzie byłoby można zakotwiczyć, osiąść na stałe. Osiąść na mieliźnie. Zapuścić korzenie w drugiej osobie.

Nie mam na myśli seksu, nie określam najcudaczniej jak się da tak prostej, pospolitej i wręcz banalnej czynności.

To gra w zbijanego. Preludium, po którym, przekornie, nie nastąpi dalszy ciąg, utwór właściwy.

To przekaz bez treści. Dwójka rozbitków dryfuje na drzwiach od mesy. Titanic został pożarty przez wielkiego halibuta. Żałosne kuriozum.

Osadzamy się. W sobie nawzajem. Znajdujemy skrawek piaszczystej podłogi. Rozbijamy obóz.

Tak diabelnie dużo chcę ci powiedzieć, nabzdycziady o namiotach z ludzkich skór porwanych przez lodowaty wiatr, o nieudanych próbach zdobycia najwyższej, blaszanej góry.

Byś posłuchała historii zatrucia, baśni o głupim Jasiu, co to wyruszył na poszukiwanie zdroju wody żywej. Znalazł go. Umarł na dyzynterię.

Ciągniesz mnie za sobą. Chyba wstaliśmy, nie szorujemy dupskami po podłodze hali. Teraz niczego nie można być pewnym, w tym stanie skupienia, w nicości i wynikającej z niej czerni wszystko jest płynne i niedefiniowalne, efemeryczne.

Tu nie istnieją prawa fizyki, wzory sumaryczne, strukturalne, jakie kładły nam do głów nauczycielki chemii. Na naszą chorobę nie pomogą tabletki z krzyżykiem, Rutinoscorbin, końska maść. Na tę francę nie podziałasz prawem Avogadra, nie zwalczysz jej stosując wzory skróconego mnożenia.

Idziemy, oczywiście po omacku. Przygrodnia — sorry, że tak czerstwo zażartuję — to teraz królestwo Omacka Pierwszego, groźnego satrapy.

Drzwi, bez wątpienia. Korytarzyk, jakos pusty i beznamiętny. Tunel ze szkła, jelito ozdobnej, peerelowskiej rybki stojacej na meblościance (arcydzieło designu!).

Juwenilne, pierwsze kroki. Zabieranie sie za świat, jak za lekturę obowiązkową (nie przeczytasz ze zrozumieniem, będzie jawić się w twoich oczach belkotem napisanym po chińsku i atramentem sympatycznym; jak nic — zostaniesz na drugi rok w tej samej klasie; skup się, idioto, poślęcz trochę nad rękopisem, postaraj się załapać, co autor miał na myśli, kieruj się wskazówkami zawartymi w przypisach, a zobaczysz — obłaskawisz smoka, pokonasz Hydrę, może — kto wie — spodoba ci się i wrócisz do niej po latach, sięgniesz w wieku mocno dojrzałym, zachwycisz się?).

Wnikliwe studiowanie różnic temperatury panującej wewnątrz i na zewnątrz hali 54K8Q272, ostrożne badanie stopami trzech schodków. Zajęcia z filozofii schodzenia w pionie.

Potknięcia. Kroki pionowe i poziome, po płytach chodnikowych. Podpisywanie ich krwią, zostawianie autografów. Zamaszyste, mało wyraźne (chyba) pismo.

Mylenie imion, nasze personalia zamazane czarna farbą. Strzępki porwanych dokumentów, brudne sadzą. Zaciemnianie, świat przestraszył się wojny, zaciągnął story, zamknął oczy, bojuch cholerny. Siedzi teraz w kucki za wersalką i drży ze strachu, choć nie zdarzyło się nic, co uzasadniałoby jego atak paniki.

Szaleniec?

— Nie! — próbuję oponować. Dziewczyna kieruje nas w złą stronę, przeciwną do blokhauzów!

…a gadaj sobie zdrów, wrzeszcz, ile wlezie, zdziraj gardło, jeśli ci jeszcze jakieś zostało — a ona i tak zrobi, co będzie uważała za stosowne. Chce iść w lewo, pozwiedzać nieznane, pobawić się w ślepą turystkę? Nie ma rady…! Jest silniejsza, ciągnie mnie za sobą. Leziemy zachwycać się bogactwami Wilkogrodu, wszechpotężnego miasta-państwa, polis, które wylęgło się w nocy z plasteliny, jaka zasklepia nam oczy.

Idziemy powloli, ale nie dostojnie, niczym węże wysuwamy języki (przynajmniej ja), aby badać nimi otoczenie. Łudzimy się, że istnieje jakiekolwiek Poza, zewnętrzność, wmawiamy sobie, że ćma minie, Słońce obróci ku nam świetlistą mordę; nie można przecież wierzyć w solipsyzm, wyznawać zgubnej religii egotyzmu, automesjaszować, aż do tego stopnia zmegalomanieć.

No dobrze — na chwilę obecną jesteśmy ofiarami morowego powietrza, może zatruliśmy się oparami farby, tak na nas podziałały psychopatologiczne bohomazy ze ścian, sufitu hali…

Gdzieś musi istnieć świat właściwy, planeta zamieszkiwana przez lekarzy, szamanów i farmaceutów. którzy zdejmą z nas klątwę, albo sprzedadzą lekarstwo na ciszę i czerń.

Wilkogród — choć nie istnieje — na pewno jest takim miejscem, no chodź, co ci zależy, tutaj i tak nic, poza śmiercią głodową cię nie czeka… Lepiej być rozszarpanym przez drapieżne zwierzęta, niż samego siebie, wewnętrznego mięsożercę… Przyznaj, przyznaj… — udaję, że słyszę. Tak wiele teraz uczuć, stanów, jest wynikiem gry aktorskiej, zgrywaniem się, szalbierstwa, najzwyklejszej ściemy. Bicie serca, oddech, kroki, palce, dziewczyna, która mnie prowadzi — to piękne kłamstwa, chciejstwo, wpartywanie się w tandetny, kupiony u straganiarza obraz piaskowy, pamiątkę z ubiegło-ubiegłorocznych wakacji, to zdjęcia z dzieciństwa, przyklejone śmiesznymi rogami w albumie, za rogi. To wręcz namacalne wspomnienia. Artefaktoza, podręcznik do nauki przyszłości, oczywiście — wydrukowany wyłącznie w jednym egzemplarzu, tylko dla mnie (każdy ma swój, osobisty, równie zżółkły i pogryziony przez myszy, tak samo lamerski).

Patrzę na to bielmami i nie tyle chcę powrotu, co udaję, że wróciłem, umiem cofać czas, skonstruowałem mikro-wehikuł, do którego upycham myśli.

Wybieram przypadkową godzinę i datę, niech to będzie na przykład piętnasta trzydzieści siódmego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Wciskam enter — i wioooooo… — zanurzam się w wyblakłe, papierowe czasisko.

Nostalgiczne powroty do czasów beztroski, wspominki… — żałość nad żałościami, rzewne nic, niewprawna gra na milionstrunowym instrumencie, świecówkowe maziaje na suficie hali 54K8Q272.

Jestem zombie, bo żyję przeszłością, zginąłem w wybuchu reaktora atomowego, czy co tam mnie, nas, całą Przygrodnię zatruło, skaziło. Zaciemniło.

Idę powoli, jestem wiedziony przez Charonkę. Nie widzę, nie słyszę, zobojętniałem w stopniu niewyobrażalnym dla ludzi „zdrowych” (zamierzony cudzysłów).

Beznadziejny ze mnie turysta, nie zabrałem komórki, ani aparatu fotograficznego. Czym będę robił zdjęcia zabytkowych kościołów, katedr, kolegiat, przedwojennych kamieniczek, fontann, pałacowych wnętrz Wilkogrodu, Zgniłomierza, Tragiwoli Małej?

Wymyślam nazwy miejsc, do których nie można się udać, gdyż nie posiadają lokalizacji, cech, są mitem bez wyznawców, porzuconą kapliczką, wodnym, garbatym bóstwem.

Gdzieś tam, w zaprzeszłości, którą tak chętnie mitologizuję, głaz chłepcze Bużejkę, czym przyczynia się do jeszcze większej suszy.

Idziemy kołysząc się na boki, raczej bez wyraźnego celu. Wędrówka dwóch waniek-wstaniek, w dodatku — źle wyważonych, z przemieszczającymi się odważnikami w plastikowych piersiach. Brak środka ciężkości. Wszystko jest zbyt lekkie i przez to nie do przyjęcia. Jak szukać stabilizacji w oku statycznego — paradoks! — cyklonu, na śmietnisku, pośród hałd odpadków, których w dodatku się nie widzi?

Jest się oddzielonym od świata endo-szybą, wylogowanym z niego, mimowolnie zbaniciałym trampem, samobieżnym, wprawionym w ruch domem bez fundamentów,, nieukorzenialna rośliną, zarodnikami na wietrze, jednoosobową załogą statku głupców: panem, wójtem, plebanem, celibatariuszem-eremitą łamiącym śluby czystości i rozpasańcem, hedonistą, pijakiem, narkomanem i srogim kaznodzieją. Czy to ważne — kim? Nie zmierza się donikąd, nawet nie na skały, wokół nie huczą fale, nie ryczą wściekłe, morskie bałwany…

Czarna flauta, niepewność powstająca ze zbyt głębokiej, dojmującej ciszy i braku wizji. Jest się poza obrazem, jest się startym z powierzchni płótna, wymazanym z kajeciku źle narysowanym równoległobokiem, kleksem wywabionym bibułą.

— ..ua! — potykam się na wyboju, zahaczam stopą o krawężnik, spowalniacz, spiącego policjanta, zdechlego kota (chyba tylko przedstawiciele establishmentu mogli tu trzymać zwierzęta; co wolno wojewodzie, to nie tobie, robolu!).

Nagle — przebłysk. Przebłyszczek. Światła, ale jakby… kwadratowego. Ukradkowe spojrzenie w okienko fotoplastikonu, przez wizjer na korytarz, przez judasza do więziennej celi, gdzie powinien być osadzony najgroźniejszy żyjący przestępca (Marcin? — uśmiecham sie w duchu).

Zderzam się z kropelką swiatła, zrudziałą igłą, przekwitły promy późnej jesieni przekłuwa mi oczy.

Dreszcz, mokry, aż do bólu. Trwające mniej, niż sekundę zachłyśniecie się. Obrazem i kształtem, może czymś więcej.

Przykra niespodzianka, głębokie rozczarowanie. Dziecko znajdujace pod choinką wiadro bebechów, odpadków z rzeźni, zepsutych glitydowców.

— Niemożliwe…

Przez ułamek chwili, grosz, strzępek czasu widzę twarz dziewczyny, z którą idę. To Ania, moja była. Nie, czekajcie — Natalia, siostra. Obie naraz.

Heh, nie ma w tym nic dziwnego — po prostu to jedyne osoby, których rysy pamiętam… tak podobne, choć różne od…

Jedyna osoba, której wygląd jestemw stanie przywołać z pamięci, zwizualizować w myślach, narysować kredą na czarnej tablicy — to właśnie ona, ostatnia Ania — krewna, kuzynka. Obca, wyrzucona dyscyplinarnie, choć nie zrobiła nic złego, relegowana ze wspomnień.

Kosmitka, nielegalna imigrantka, szulerka, szalbierka, podrabiana święta. Ania-dokument, obligacja, bon towarowy.

Dziewczyna z lego, z drewnianych, trzydziestoletnich, przaśnych klocków. Ania-przymitywna zabawka.

Jakaś. Nijaka. Wymykająca się prostym definicjom.

Pasjans nie do ułożenia.

Blaszana karta, figurka Matki Boskiej pospawana z gwoździ, żelastwa kupionego po cenie złomu.

Ania chybiona, przegrana w trzy kubki, nie trafiona w lotto.

Ta, z którą się rozminąłem.

Lalka z tysiącem ukrytych wad fabrycznych, zamiast „nienawidzę cię” mówiąca „kocham”, albo „tata”.

MarzAnka topiona w odmętach Bużejki.

Ania na niepogodę, ochronna.

Ania-rzecz, może — parasol.

Pupilka, kotka. Dachowcazyni.

Pani Anna, do której będe mógł się zwracać po imieniu, gdy ukończę sześćdziesiątkę.

Sobowtórka mojej siostry, zatem — niejako ofiara kazirodztwa.

Ania feminatywna, moja marszałkini. Premierka. Trucicielka. Killerka.

Kilanka. Krętkini blada. Chorobini, z której nie wyzdrowiałem nawet po wypiciu całego galonu smoły. Po wtarciu jej w oczy.

Wilkogrodzianka, Zgniłomierzanka.

Niezapominajka, ofiara mojej pamięci, uwięziona w niej bardziej, niż na stałe.

Ja przy niej? Ofiara. Losu.

Obok nas — procesje, karawany karawanów pogrzebowych. Zwłoki komunistów, prawicowców, endeków, filatelistów, zbieraczy makulatur, grzybów halucynogennych i gadżetów z Gwiezdnych wojen, ciągnięte przez wielbłądy, jaki, jadące na pakach polonezów bella do miejsca ostatecznego spoczynku. W głąb mrowiska. Mrzonkowiska.

...gdybym umarł i miałyby na mnie wyrosnąć rośliny — jakiego byłyby gatunku? Muchomory sromotnikowe, krzewy jałowca, tuje, kaktusy, czeremcha?

Wiecie, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem? A ty, Aniu? — pytam w ciemność. Pytam ciemność.

Randka w ciemni, gdzie wywołujemy zdjęcia przodkiń, duchy dawnych partnerek i matk zmarłych przed naszym narodzeniem.

Niewyczerpywalne zasoby Ani.

Anka kopalna, spalana. Dająca przyjemne ciepełko.

Glitydowka, w którą można wejść wyłącznie blachą i plastikiem.

NieprzyjmowAnka. NiedotykAnka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania