Poprzednie częściComingoutica (fragment o śnie)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Comingoutica (cz.VII)

XIII. ZA NIEWINNOŚĆ

 

Pustka zaczyna się powiększać, choć to niemożliwe — tężeć, stawać się coraz cięższa, bardziej błyszcząca, jaskrawa, jeszcze wyraźniej, brutalniej odcinać się od świata widzialnego, tego, co pojmowalne — kolorów, kształtów, przewszelakich form.

Ziejąca rozpadlina, wobec której wszystko jest bezbronne, wszystko przy niej — marne, planety przypominają żuczki pełznące po trakejtoriach, niby po wielkich dreadach syfiarza (do dziś pamiętam zgrozę i obrzydzenie, wręcz traumę, jaką wywołał we mnie ten, kuźwa, flejtuch), słońca — wyglądają jak palące się na polach kombajny.

Dotykam Nieistnienia, jego najgłębszej warstwy, zatapiam palce, język, członka, cały wchodzę, czy raczej wlewam się do wnętrza. W miąższ.

Przez moment bierze mnie bufonada, czuję się posłem, wybrańcem, emisariuszem ludzkości, oddelegowanym przez Ziemian, więc nawet zwierzęta — by w ich imieniu, nie na klęczkach, absolutnie nie z pozycji słabszego — pertraktować.

Zaraz jednak ocykam się, przypominam sobie, że to ja jestem uwięziony. Pożarty. I że nie negocjuje się z terrorystami.

Światła tu pełno. Namiotło pewnie z gór… — bredzę. Świadomość wraca powoli i niechętnie, jakby z łaską. Uobecniam się, materializuję. Dość nieprzyjemne uczucie, takie powstawanie de facto z martwych (reinkaranacja i paruzja to objawy somatyczne nie tyle groźnej dla życia, ile owoż życie uprzykrzającej choroby).

Leżę w kucki (sic!), dość dziwacznie, jak ludzik Lego poskładany przez idiotę, zmięty w kulkę, przykryty arrasem. Dywanisko-gobelinisko, ciężkie i szorstkie, drapie mnie w każdą możliwą cząstkę. Drapie w osobowość, powoduje jej mechacenie.

Zamiast warg mam dwa, suche jak pieprz, niedopałki cygar, język to kłak materii, rzecz jasna — nieożywionej, watolina po prostu, albo wełniana onuca (skłaniałbym się ku drugiej opcji — ten niesmak, kwaśno-potowy, to ciężka, pulsująca w ustach krew, to uczucie… nawet nie wiem, jak określić… Jakby się pocałowało bezdomnego, najparszywszego lumpa, króla kloszardów, z czystego masochizmu wygrzebało z kanału ciepłowniczego i poszło z nim w ślinę, długo i namiętnie całowało, bawiąc się przy tym w Rhetta Butlera, Ivo Di Carlo. czy Ricka Blaine’a z Casablanki).

— O, kolejny, kurwa, odspoił się od calizny — słyszę nad sobą ostry, pogardliwy ton.

Lekko unoszę głowę. Nie poznaję miejsca, w którym się znajduję, co nie powinno chyba dziwić — jak to się mówi „kobieta zmienną jest”. Ta, co mnie wciągnęła ma więc prawo mieć, heh, delikatnie rzecz ujmując „bogate wnętrze”.

Rozglądam się z niemałym trudem, bo w karku strzyka, w skroniach pobolewa i ogólnie mam wigor umierającego stupięciolatka, siły witalne niczym listek uschły w dziewięćdziesiątym piątym roku, wwiany przez okno do wnętrza opuszczonego domu.

Leżę taki biedny na wyrku, niczym w muzealnej gablotce. Nie czekam, ani też nie mam szans na nic. Mumijka taka.

…żesz kuźwa, to sen tak zmęczył, wyssał całą energię?

„Mieszkanko” dziewczyny zmieniło się w… ciężko uwierzyć, ale przecież to sen, chyba, na pewno sen, jakieś omamy, zatem wróć, nie ciężko — rozglądam się, na ile karczycho pozwala obrócić głowę i przyjmuję wszystko co widzę z niedobrodziejstwem inwentarza.

„Infra-kawalerka” mojej bezimiennej lubej to teraz… „hala więzienna”. Innych słów nie znajduję na określenie tego. Hangarzysko potężne, w którym można parkować wahadłowce kosmiczne, burany, challengery, wszystkie naraz, że o poczciwych boeingach, ekranoplanach, bombowcach nie wspomnę; halisko przedzielone metalowymi siatkami. Klatki po prostu, boksy, kojce, jak dla psów.

Wyposażenie każdego: szafka, umywalka, kran (w paru jak widzę — niepodłączone; to chyba „apartamenty karne”, gdzie więźniowie są pozbawieni i tak nielicznych „wygód”), nocnik, parę ręczników złożonych w kosteczkę. Wsio.

Lokatorzy boksów… to materiał na osobną, miliontomową powieść. Tyle zajałby opis jednym słowem — potworów. To w przeważającej większości naprawdę nie-ludzie, lub okołoludzie, mutanty. Albo… mięso, skrzydlate, rozkołysane, to w prawo, to w lewo glitydowce-Wańki-wstańki, kilkugłowe garbusy, ludzie-szpule, nawijające na grzbiety seledynową taśmę, by potem ją — z widocznym bólem na twarzach — zrzucać, humanoidalne głośniki, bębny wrośnięte jeden w drugi, krzyżaki-bliźniaki, głoworożce, głowotułowce, głowo-głowce, ludzie w kształcie sinusoidy albo znaku nieskończoności, wygięci w ósemkę, dziobopalczaści, chudzielce i brzuchacze, babowaci, babo-nijacy, gender-fluidowcy, androgyniczni w całości, albo od pasa w dół, nagusy-świrusy obnażający swoje wynaturzone klejnoty, ludzie wyglądający, jakby byli każdej płci po trochu, każdej rasy, należeli do każdego gatunku z rodziny Homo. Ergastery się znajdą, i Homo Habilisy — przypuszczam, bo oczywiście w dawnym, realnym świecie nie dane mi było żadnego spotkać, a nawet, gdybym miał tę wątpliwą przyjemność — raczej nie dążyłbym do zawarcia znajomości z panem małpą, bo zwyczajnie byłbym zajęty jak najszybszym spierdalaniem przed nim, gdzie pieprz rośnie.

Istne terraria, z których łypią obracającymi się wokół własnej osi oczami panowie-kameleony, gdzie straszą traszki, stroszą chitynowo-skórzane irokezy mężczyźni-iguany.

Nie mam aż tak dużej wiedzy zoologicznej, by właściwie opisać choćby jedną trzecią cudaków siedzących w boksach obok. Niektórzy nie przypominają znanych mi zwierząt, ani postaci z bajek, filmów animowanych, czy rysunków, jakie się widziało w książeczkach z serii „Poczytaj mi, mamo”.

— Chudy jest. Nie karmiła za dobrze.

— A dzie łoni czas mieli, hje, hje, żeby co zjeść?

— Można by skonstatować, że góra urodziła mysz.

— Raczej „fabryka wypluła ksiażątko”. Z litości, boby se rąsie pobrudziło, dziecię boże.

— Nieboże — raczej.

— Widocznie — i takich potrzebuje, intelektualistów. Nie tylko — jak my — prawdziwych…

Unoszę się, na tyle, na ile pozwala stan zdrowia. Przypatruje mi się trzech rosłych mężczyzn, na pierwszy rzut oka — nie posiadających cech zwierzęcych, roślinnych, ani innych cudacznych.

W kącie boksu, na pięcionogim zydelku, z głową wtuloną w ramiona, siedzi Pan Smutas.

Skwasinaldo, skwaszony i ponury. Zwiesił dziób (!!) na kwintę i otulił skrzydłami, przez co wygląda jak ktoś w przebraniu doktora plagi, w masce wzorowanej na tych, jakich używali średniowieczni medycy, i w długim, skórzanym płaszczu.

Patrzy w podłogę, ptaszor, ni to zły na cały świat (może pokłócił się z tymi tu osiłkami?), ni to zdepresyjniały na amen, tknięty nieuleczalną melancholią.

— Pić… proszę… — skomlę ledwie słyszalnym głosem.

— Tu nie musisz pić, jeść, młody. Atmosfera w Niej jest pełna skladników odżywczych. Suchość w mordzie z czasem będzie przechodzić.

— Krany… woda…

— Sam nie wiem, po co są. Chyba dla picu. Nie ma potrzeby się myć. Patrz — co my — brudne?

— No… nieeee…

— Mów jak najwięcej, to się rozruszasz. Aparat mowy zastygł. Całe ciało trzeba rozćwiczyć.

— Gdzie… ona…

— Wszędzie. W nas. Jak wolność. Jak niewola — ciemnowłosy paker siada na moim łóżku.

— Te — filozof! Zostaw chłopaka! Daj mu czas…

— Myślisz pewnie, że to sen. Spoko, każdy na początku myślał, łudził się. Każdemu wydawało się, że to — faciu robi ręką półkolisty ruch — jest bzdura, śmieć, miraż, fatamorgana.

— A… nie?

— Co ci się śniło ostatnio? Powiedz, pogimnastykuj gardło. Szybciej dojdziesz do siebie.

— Yyy… Nie pamiętam…

— Spokojnie, skup się.

— Lekarz był u nas. Znany, ale nie Religa — walczę z oporną materią ozora, warg, skostniałego podniebienia — siedział przed telewizorem. I jeszcze jakiś rudzielec, w dresach, też był. Coś oglądali…

W piwnicy — na krześle obok pieca — matka, z dziewczynką na kolanach. Była taka… paręnaście lat temu przyszła na świat z czterema nóżkami i czterema rączkami… bliźniaki się połączyły bardziej, niż syjamsko, powstał tzw płód pasożytniczy… gazety pisały, w necie do tej pory są zdjęcia… Lokalsi oddawali jej cześć jako bogini Lakshmi… Operacja pomogła, lekarze usunęli zbędne kończyny.

Mój ojciec do nich zszedł, żeby dać jeść, bo myśmy ich przechowywali… nielegalnie… chyba ukrywali podczas wojny przed Niemcami… Jezu, pić…

— Przełykaj ślinę, częściej. Bierz głębsze hausty powietrza.

— …i stracił równowagę we własnej piwnicy, zachwiał się bez powodu i wpadł do dziury w wylewce, takiej na pompę, bo nam rokrocznie zalewa… trzeba wypompowywać, albo wiadrami… Mała dziura, a ojciec się zmieścił cały i zaczął tonąć. No to pobiegłem na górę, narobiłem larum, że ojciec tonie. Lekarz, wielki książę, hrabia, kurwa, udzielny, nie chciał iść, ociągał się, marudził. Ale chyba w końcu dotarło, że to nie przelewki. Ruszył zad.

Wyciąga, z rudzielcem, uczynnym, ojca z dziury, całego w piasku, mule, teraz dobre — sinego, potwornie nabrzmiałego i z gałkami ocznymi na wierzchu, prawie wiszącymi na żyłkach… Wyglądał, jakby był dotknięty gigantyzmem gnilnym Caspra… żeby się nie utopić wypił całą wodę z tej dziury. Kurwa — kuriozum.

I zaczęliśmy się z nim po kolei żegnać, podchodziliśmy, ludzie z całej wsi, z zatroskanymi minami, jak dworzanie do łoża umierajacego króla…

Leżał, taki fioletowy rozdymek na kolanach lekarza-chama, konał z przepicia wodami zaskórnymi.

A dziewczynka-dziwo patrzyła na niego jak na dziwo większe, niż ona sama.

— Ciekawe… — mężczyzna przypatruje mi się. Nie jest dużo starszy ode mnie, jak początkowo sądziłem; grube karczycho, szerokie bary, postura typowego „karka” dodają mu lat.

— ...procesje, istne orszaki… schodzili się nawet zmarli, jego koledzy z podstawówki, z wojska. Prawie złoto, mirrę i kadzidło nieśli… Nie wiem, czy wyszedł z tego, wypluł, wyrzygał wodę. Ale chyba marne szanse, prędzej — zadusiła go od środka.

— I jak — lepiej ci?

— Trochę…

— Jak to mawiają — sen — mara… Spróbuj wstać.

— Zostaw go. Ma chodzić? Gdzie? Dookoła celi? Nam już i tak niedużo zostało. Niech se leży chłopina, dochodzi do siebie.

— Ty — moze zakochał się…?

Śmiech, nie szyderczy. Śmiech gardłowy, tubalny, płucny, oskrzelowy. Może — gruźliczy.

Niski i aż do bólu męski, samczy wręcz.

Za zasiekiem (dopiero teraz dostrzegam druty kolczaste i szpikulce wieńczące ogrodzenie) ktoś grobowo-teatralnym tonem, głosem Holoubka, spowiada się innemu, z przeszłego życia. Tamten — początkowo słucha, potem każe przestać, krzyczy prawie, że każdy tu ma jakąś historię, osobisty dramat.

— Nowi… na początku każdemu ciężko się odnaleźć. Zaklimatyzować — nie idzie nigdy.

— Nawet takich starych ściągała? — dziwi się jeden z pakerów.

— A co? Sztuka is sztuka, he, he. Może miał dużego, byl dobry w te klocki.

— Co to za… sen? Czyj? — pytam w przestrzeń, nikogo, nieprzytomnie.

— Nasz. Wspólny loch, dziura w piwnicy — wzdycha melodramatycznie ciemnowłosy.

— Wytłumacz młodemu — odzywa się w końcu ptaszysko, nadspodziewanie czystym i ludzkim głosem.

— Jak masz na imię?

— Rafał.

— Wiec słuchaj, Rafał: porwała cię.

Znów — rechot.

— Żarty sobie… robisz?

— Bynajmniej. Jarek. A ja — Jarek jestem.

— Cze.

— Niewiele o Niej wiadomo. Nie za dużo da się stwierdzić — osiłek uśmiecha się odsłaniając garnitur śnieżnobiałych zębów.

— Dla nas, małych istot, których używa, jawi się jako prawdziwa bogini.

Zabobonni lud… formy życia mogłyby się do niej modlić, składać ofiary ze zwierząt, z samych siebie, poświęcać najsłabsze jednostki, albo popełniać rytualne samobójstwa… Ale Ona, nie stworzyła świata. Tego, czy innych. Porusza się między nimi z łatwością, przenika to jeden, to drugi… zależy, jaki ma kaprys — raz bierze człowieka, raz — Chvalidaviana… — Jarek wskazuje ruchem głowy osowiałe ptaszysko.

— Naprawdę — nie rozumiem… — kładę dłoń na rozpalonym czole. W głowie zderzają się bombowce, Gwiazdy Śmierci pilotowane przez Vaderów-kamikadze kierują się wprost na budynek polskiego Sejmu. Kolizyjny kurs myśli, kompletnie pomieszanie z poplątaniem.

Czuję hiperniepewność, chwyciłem się przegniłej kłody i usiłuję utrzymać się na powierzchni, walczę ze sztormiejącymi falami. Mózgowymi.

— Istota tak wielka, że dla nas niemożliwa do dostrzeżenia, objęcia wzrokiem, umysłem. Postać o żeńskiej naturze, płci, jakkolwiek się powie — będzie dobrze. Boginka — ale nie stwórczyni światów, tytanka, heroina. Prze-og-rom-na forma życia. Mogąca poruszać się między światami. Dla niej to jak podróż z miasta do miasta.

— ...chodzenie po mieszkaniach w jednym bloku… — odzywa się najbardziej niedźwiedziowaty z facetów.

— Można i tak. Femme, bo tak ją nazwaliśmy, może przenikać granice światów. Inne wymiary, czasoprzestrzenie, że tak powiem — rożne czasy i miejsca akcji, z ksiażki do książki. Raz jest w Iliadzie, raz namawia Hamleta, by zabił króla Leara… — uśmiecha się Jarek.

— Przegląda nas, N-A-S, samców, niezależnie od gatunku. Rozejrzyj się: kosmici? Nie, normalni mężczyźni, tylko z innych krain.

— Nie jest wybredna.

— Jak widać. Ale kto ją poznał, wie, jaki ma gust, co to sobie tam myśli? Dla niej, wychodzi na to, że są piękni nawet ci… no, mięsni…

— Co z nimi… nami robi? Gwałci?

— Wchłania. Wciąga. Pożera. Jak zwał, tak zwał. Wybiera wedle sobie znanych reguł, dziobaczy, tygrysy, sam widzisz. Wycina z dotychczasowego życia, nie odbiera świadomości, ale rzuca czar. Omam. Wchłonie cię — i jesteś w niej, widzisz, czujesz wszystko przez jej pryzmat. Wtedy zaczyna — zabawę w czarowanie.

— Przechwytuje i przekierowuje myśli „ofiar”. Wybranków. Jej „partnerów”. Niczym wirus komputerowy.

— Scamming chyba to się nazywa. Tak, Stasiu?

— Podobno. A chuj już wie…

— Od chwili „zawłaszczenia” żyjemy w jej świecie, matriksie, akcja rozgrywa się na jej planszach. Zwykle wiąże się to ze zmianą dekokracji: nagle czujesz, że musisz zmienić coś w swoim życiu, wyjechać; rozglądasz się za pracą na drugim końcu kraju, albo chociaż województwa. Wyrzucasz komórkę, albo kasujesz numery z pamięci. Palisz jeden most za drugim, byleby tylko zniknąć — i to jak najpełniej. Sam nie do końca wiesz, po co; przeczuwasz irracjonalność własnych decyzji, ale podejmujesz je dalej, łańcuchowo. Jak po sznurku: spalone notatniki, pamiątki. Zapominasz, czy twoi rodzice żyją, jeśli jeszcze masz dziewczynę — natychmiast z nią zrywasz, pod byle pretekstem. Wymyślasz, że musicie od siebie odpocząć, że na nią nie zasługujesz, bo byłeś dwulicowym dupkiem, co zdradzał na prawo i lewo. Ograniczasz ilość posiadanych rzeczy do minimum. I jeszcze. Bardziej się nie da? Jutro przekonasz się ze zdziwieniem, że da, możesz zmieścić swój świat w plecaku, obyć się prawie bez dóbr materialnych.

I jedziesz, nie żegnajac się z nikim, nie zostawiając przyszłego adresu.

Wylogowujesz się, wyrejestrowujesz. Zdajesz książki do lokalnej bibllioteki. Potem — kartę, odbierasz kaucję. Wiesz dobrze, że nigdy tu nie wrócisz.

Zarazem — starasz się nie wzbudzać podejrzeń. Żadnych gwałtownych ruchów. Niektórzy samobójcy rozdają rzeczy osobiste najbliższym, by mieli po nich jakaś pamiątkę. To znany, bardzo niepokojący objaw.

Stwarzasz pozory normalności, co większe graty opychasz przez internet. Nie chcesz telewizora, wieży, szafy, meblościanki. Wersalka też stała się zbędna, stoi — dosłownie — na drodze do nowego, wspaniałego świata.

Działasz mechanicznie, niejako pod dyktando idei. Zwodniczej. Gdy coraz mocniej czujesz się sterowany — Femme odpuszcza, troszeczkę. Luzuje uścisk. To nie ma być… powiem obrazowo — założenie ci nelsona na szyję i skręcenie karku. Masz sam się… zboczyć, zatopić w niej, wejść półdobrowolnie w grzęzawisko i się w nim zapaść.

— Czarownica…?

— Nadal nie rozumiesz do końca. I tak i nie. Gwałcicielka i najlepsza kochanka, jaką se można wyobrazić. Raczej… świat będący jedną wielką czarownicą. I chucią. Drapieżniczką… — Jurek, dorosły mężczyzna słusznej postury, Wyrwidąb, byczysko mające sześć metrów w barach, mówi jakby ze strachem, w jego głosie daje się wyczuć najzwyczajniejszy lęk, niepewność przemieszana ze zgrozą.

— Femme długo nas nie używa, widocznie szybko się nudzimy i zaraz chce, potrzebuje nowych bodźców, twarzy, piór, skrzydeł, kolców…

W ujęciu kosmologicznym — czymż są dwa miesiące, albo i krócej? Bezczasie, tyle, co życie paru jętek, mrówki… Nowy światek zaraz zaczyna się kaszanić, jełczeć; może to i nie jej wina, tak po prostu musi być, sama zainteresowana nie umie tego wyprostować… może nie chce naprawiać, woli taki stan rzeczy… Plansze się deformują, wypaczają od wewnętrznego gorąca, ściany nie trzymają pionów, poziomów… Groteskowość z czasem coraz bardziej daje sie we znaki, zaczyna nam doskwierać życie w większym i większym absurdzie. Nawet najtępsi zauważają, że coś jest na rzeczy, absztyfikanci, kurwa, pożarci przez grubą Bertę orientuja się, że od dawna przychodzi im robić za Jonaszów, zameldowano ich w czyimś ciele.

Jednym zajmuje to krócej, drugim dłużej, ale każdy… — Jurek urywa.

— Cholerny świat. Ja też nie tak dawno się jorgnąłem. Wtedy następuje ostateczny krach, rozprężenie. Nasza lejdi nie chce trzymać kolesia, którym się znudziła i który przejrzał ją, pokapował się, więc stał… wrogiem wewnętrznym. Nie śmiej się, młody, dobrze mówię. Taki kawaler to już nie kawaler, a… pasożyt, którego trzeba jak najszybciej się pozbyć… oślepłeś? Ogłuchłeś? Jak się zaczął proces odrzutu?

— Jedno i drugie. Jednocześnie. W fabryce coś wybuch…

— Uuu… To niezłyś był wliubiennyk, skoro aż tak cię musiała wyrzucać, wycinać z siebie.

— …z żywą tkanka, z mięsem…

— …wrósł tak glęboko, że trzeba było pół lasu wykarczować, żeby się do niego dostać!

— …a taki chłoptaś… Cicha woda.

Kolejny raz jestem obśmiewany.

— …wesz o kolorowym pancerzu, co nie daje się wyiskać…

— Skończcie już! — naburmuszony siadam na łóżku.

— …odcięcie zmysłów to początek końca. Teraz będzie już leciało z górki: dwa etapy. Znalazłeś się na końcowym. Ostatni raz, na ostro — był?

 

— Tak jakby…

— No. I jesteśmy w domu. Ubojni. A własciwie — rzeźni. I hospicjum.

— Raczej — kostnicy… — smętnie konstatuje dziobowaty.

Rozgladam sie uważnie. Zgroza goni tu zgrozę: zwierzętarnia, najsmutniejsze zoo świata, bez odwiedzających.

Zaklatkowani ludzie, zwierzopodobne karykatury, istoty polhumanoidalne, będące dalekim echem, czymś ledwie przypominającym gatunek Homo sapiens.

Bazgroły w trójwymiarze, głowonogi, głowoserca, głowownętrzności, maziaje dziecięce, stworzenia z koszmarów, z wybujałej fantazji twórców budżetowych horrorów, postaci niby będące efektami pracy domoroslych adeptów grafiki komputerowej, ludzie-węże, ludzie-skorpiony, ludzie-to-nie-rysunek-rozpisywałem-tylko-długopis-Boże-to-żyje, ludzie-it’s-alive-help’y, zjawy, podzjawnice, zjawoidy najawne, gęby ulepione na lekcjach demonoplastyki przez czterorękich i czteronogich uczniów.

Widzę paru Slothów z filmu Goonies, kilku Quasimodów, jest nawet sześciogłowiec sprawiający wrażenie całkiem miłego, taki kulturalny pan urzędnik, dystyngowany hrabia, czy inny książę półkrwi, który pewnej nocy zaraził się policefalią.

Są bezludzie, ptasi — i nie mam tu na myśli ich fizjognomii; marabuci, papuzi, indyczy, więc — analogicznie — znajdą się i hiperludzie, postaci-autobusy, albo wagony, pozlepiani do kupy z nieprzystających elementów, przypadkowych nosów, ust, warg, powiek; osoby wyglądające jak po wypadkach komunikacyjnych, pasażerowie wprasowani w żuki, citroeny, ludzie o rysach zbiorowych.

Pełno jest ciut-sobowtórów, podobnych do… tego, no, chyba aktora, nie, czekaj, prezentera, gdzież tam, to wykapany ten piosenkarz włoski, syn tego starego, nie Iglesiasa, zaraz sobie przypomnę.

Podobni w zasadzie do nikogo, jednak przywodzący na myśl jakichś znanych ludzi, może nigdy nienarodzonych, postaci niezaistniałe, wytwory zbiorowych halucynoz.

— Jak się… kończy? — pytam oszołomiony.

— Chodzi o to, że ...nijak. Najczęściej bez pożegnania, no, chyba, że ktoś zdąży się wcześniej… Po prostu znikasz, a wiara nie orientuje się, kiedy. Nawet w połowie zdania możesz, mówisz, mówisz coś — i nagle pozostali widzą, że już cześć, pa. Jeszcze dobrze nie wybrzmiały ostatnie zgłoski, nie dokończyłeś myśli — a już na twoim łóżku leży ktoś inny, młodszy, albo nie. Śmiertelnie zmordowany. A z ciebie w trakcie rozmowy organizm Femmicy jebanej się oczyścił. Strawił, czy co. Toż chyba nie wydalił… Może rozpuszcza nas, zbędną tkankę. Zawsze to dodatkowy zastrzyk białka…

— Tym sobie rekompensuje, że żywiła nas przez pewien okres…

— Jak długo tu się… jest?

— Do tygodnia, niestety. I — fru.

— Trzeba uciec… Ilu nas pilnuje…?

— Yyy… Co?

— Strażników, czy kogoś w tym rodzaju.

— Zero, całkowity null. Nikt nie przychodzi, nie karmi nas. Femme odżywia przez atmosferę swoooim święęęęętym ciaaałem, chwalmy ją na wieeeeki… — uśmiecha się najszerszy w barach paker.

— To trzeba spierdalać! Choć spróbować wydostać się…!

— Tia — i gdzie pójdziesz? Poza halą nic dosłownie nie ma, tylko mięso. Jej ciało, jej ustrój. Gdzie chcesz — w głąb? Siedzi się, kurwa, w swego rodzaju komorze i czeka… Co więcej zostało? Pakować się w mięso? Kłuć je, dajmy na to nogą od łóżka, drażnić sukę? Myślisz, że by wtedy puściła? Taki jeden spróbował, podobno, szczęścia, wbił jej lancę od środka. I co? Migusiem go zeżarła, zanihilowała. Był chłopak i nie ma.

— Siedzi się, czeka. Dobrze, że choć jest z kim pogadać.

— …już wszystkiego tu próbowali: nawiązać kontakt, negocjować, prosili o wypuszczenie, na kolanach, modlili się do niej, śpiewali pieśni pobożne, maryjne, miłosne, co kto znał, z tej desperacji… Zero odzewu. A głucha, uporczywa cisza to rozumiesz — też odpowiedź, nawet bardzo wyraźna i czytelna. Pobawiła się, suczysko — i wytraca nas. Złuszcza… Zmienia w energię i wypluwa niestrawione resztki.

— Skąd o tym wiecie? — stawiam stopy na podłodze i przymierzam się do wstania.

— Może to wielka ściema, ktoś was wkręcił, jakie macie dowody…?!! — unoszę się. Podnoszę. Pionizuję.

W głowie — wirówka, ale nie mam ochoty zwracać, nie tracę równowagi.

— Pocztą pantoflową. Jeden więzień drugiemu, tak sobie przekazujemy. Żeby ci to przyjdą nie mieli cienia durnej nadziei, nie łudzili się… Bo nie ma po co. Tu nikt nikogo nie pociesza.

— Siedzi się, wspomina, gada o sporcie, muzyce… — zasępia się.

— A ty to, widzę, ćwiczyć nie lubiłeś. Suchoklates…

— Nieważne.

— Co żeś studiował?

— Archeoanglistykę.

— Pierdolisz, młody.

— Nie, serio. Poszukiwanie angielskich źródłosłowów, formantów w językach przedpierwotnych — przeciągam się jak stare, zbudzone z zimowego snu kocisko-niedźwiedzisko.

— Ciekawych rzeczy można się dowiedzieć. Na przykład wiedzieliście, że zwykłe, podstawowe „to be”, w zasadzie rdzeń języka, podchodzi od protosemickiego „tho beev”, co znaczyło „orać”? Człowiek starożytny nie widział świata, siebie, możliwości istnienia bez uprawy ziemi, a innej pracy — nie znał — pokładam się ze śmiechu, w środku. Wkręcali mnie, jebusie, to odpłacam pięknym za nadobne. Pewnie każdemu nowicjuszowi wciskają tę samą bajerę…

— Ja tam czasu nie miałem na durnoty. Choć matura całkiem dobrze poszła — wolałem od razu — do roboty… Żeb mieć własny piniondz… — zaciąga z …poznańska? Warszawska?

— ...jeszcze ciekawiej się robi, jak spojrzymy w głąb. Cały język jest praktycznie na podwalinach starogreckiego… — chcę ciągnąć bajkę, ale widzę, że przestano zwracaćna mnie uwagę. Trzech osiłków spochmurnialo, zwiesiło głowy. Ich posmętniałe twarze zaczęły się upodabniać do dzio…

— A pan — zwracam się do najsmutniejszego ze smutnych — gdzie się uczył? W Hogwarcie, no nie wiem… czymś podobnym? Są jakieś szkoły latania dla ptaków?

— U nas każdy wszystko od razu umie, nie rodzi się surowy, jak mięso, rozgotowany… — dziobomordziec próbuje być uszczypliwy. Przerzucamy się uprzejmostkami à rebours.

Robię parę niepewnych kroków, potem — przysiady. Nie jest ze mną tak źle, pacjent rokuje, mięśnie idzie rozćwiczyć.

Teraz parę skłonów. Samogłoski, a, e, i, o, u, gimnastyka buzi i języka.

Żadnych zawrotów głowy, strzykania w stawach. Wracam do żywych.

Jeszcze kilka pompek. Zero problemu. „Czuję się świetnie, ach, jak przyjemnie” — chciałoby się zacytować klasykę rocka.

— No, to chyba będę działał.. — próbuję się uśmiechnąć.

— Tylko na jak długo…

— Nie ciesz się, nie ciesz, bo góra tydzień — i pofruniesz…

— A wam — ile zostało?

— Mi — dwa „dni”. Orientacyjnie mówię, bo tu nie płynie czas.

— Mnie trochę więcej, ale też niedużo.

— To co tak siedzicie? Ja pier… Ogrodzenie — pod prądem?

— Nieee… a czegoż miałoby być? — napakowańcy patrzą na mnie jak na ducha kompletnego wariata, który zmaterializował się w ich celi/boksie, jak zwał, tak zwał, ubrany jak Boy George, czy Gary Glitter.

Jakbym zjawił się tu prosto ze sceny, campowy, gejowski, przegięty, zniewieściały; przywlókł się w sukni z piór, z egretą, wachlarzem, w przesadnym makijażu.

Nawet Jarek, choć wygląda na takiego, co z niejednego pieca chleb jadł, krzywi się.

Czują że jestem bi, moją prawdziwą naturę Co ja, do kurwy nędzy, powiedziałem?

— Dobra, spróbuję dotknąć. Ale jak będzie… — podchodzę ostrożnie do furtki. Łapię za skobel.

Chyba mam zdolności parapsychologiczne, jak to oni mówią „we wnętrzu organizmu Femme” potrafię odczytywać myśli!

Wiedzą. Widzą we mnie totalnie zniewieściałą ciotę. Czemu? Bo zapytałem o… wolność?

— Jak to po co? Żeby wyjść, chociaż spróbować uciec…

— Słyszałeś — nie ma dokąd. Całe to miejsce — w mięsie.

— Nie mów, że nigdy nie… wychodziłeś…?

— Wszędzie takie same chujostwo: ludzie-nie ludzie w klatkach. Potwory. Stagnacja. I mnie tam obojętne, gdzie czekam.

— Rafał… Stąd nie ma ucieczki. Będziesz próbował się szarpać, to cię szybciej rozpuści. Rozbierze na atomy.

— Siedź, młody. Choć będzie z kim pogadać, jak ich… — skrzydlak urywa smutno wpół zdania.

Pękam. Nie krzyczę. To mnie krzyczy. Że nie dam się nabrać, pozakładaliście się, palanty, który mnie bardziej wychuja, większą ściemę wciśnie, tak? Za kogo mnie macie? Nie jestem, do stu tysięcy sakralnych, dymanych przez każdego, kto ma na nie ochotę, kurwiszcz, upośledzony, nie mam Downa, porażenia m ózgowego, wodogłowia, ale według was — co — wszystko na raz? Myśleliście, że jak ze wsi, to będzie można mu wkręcić najgorsze pierdoły, sfrajerować go, zgnoić, zdeptać, opluć, wydrwić, zbajerować, ocyganic, wycyckać, tak, no odpowiadać, taaaaak? Znajdźcie sobie jakiegoś przygłupa, a nie lecicie w kulki z normalnym… słów brak… No co? Uderz, jak tylko to potrafisz, pajacu! Przejrzałem was, bo nie jestem siedmioletnim, cwaniaczki pierdolone, dzieckiem! Komu te brednie wstawiasz, komu?! Walnij, tylko to potrafisz, bezmózgowcu: bić i oszukiwać. Robić z nor-mal-nych-lu-dzi-pa-lan-tów! — skanduję wściekły. Białko mi się ścina w oczach, wrząca ślina topi zęby.

Trajkoczą moje dwa, może cztery języki, wrzeszczy się piętnastym ustom.

A oni- heh, dobre: jak sowieli, tak sowieją dalej. Osowiewają. Pospuszczali głowy, czytają niewidzialne proroctwa z podłogi, pisane ręka anielska, jak podczas uczty Baltazara.

— Mówiłem — ciepły… — odzywa się w końcu najstarszy.

— Na to wygląda. Ma chcicię.

— Idź, idź — mówi Jarek papierowym głosem — jak cię dupal swędzi… Szukaj sobie kochasia. Wrócisz szybciej, niż się spodziewasz. Z podkulonym.

— Co-wy-pier-do-li-cie?

Sekta, jak Boga kocham, wyznawców i naśladowców Szarborowa. Majakowcy, omamiści, pomyleni prorocy… Czuby, dla których świat jest zaklęty, obłożony klątwą, ubajkowiony, zmitologizowany — i to nie jest mit kończący się happy endem, tu Kora zdycha z gorąca w Tartarze, Kronos dostaje niestrawności i wyrzyguje na wpół strawione szczątki synów.

Tylko oni moga poskładać rzeczywistość do kupy, stworzyć na nowo, we właściwych proporcjach. Ale to i tak na nic, bo wszystko jest zamknięte w wielkim, mięsnym futerale…

Paranoja goni paranoję.

Dotykam, przesadnie ostrożnie. Przymierzam się do skobla, jak kot do jeżozwierza. W końcu — raz kozie śmierć, najwyżej mi łapę upitoli, sześćset osiemdziesiąt milionów volt, czy ile by nie było…

Faktycznie — nie jest pod prądem.

— To cześć, chłopaki. Siedźcie, kiście się…

— Jak spotkasz Marcina — pozdrów — cynicznie uśmiecha się Jarek — powiedz, że zajebisty z niego ziom.

— Ko… go?

— Marcina. Czasami nazywa się Krzysio, albo Bogdan. Kolega z pracy, spod celi, z wojska, nowy kochaś poznany na portalu randkowym, w barze, na przystanku… Razem czekaliście na autobus, on nie miał ognia, tak?

— Nie palę — cedzę zimno, niemal przez zaciśnięte szczęki.

— Był dobrym znajomym twojej siostry, dziewczyny, albo kumplem kumpla. Siedział obok ciebie w kinie i nagle zauważyłeś, że się masturbuje, choć byliście na filmie wojennym, komedii obyczajowej — jestem blisko? Nieważne, w jakich okolicznościach, ale nagle poczułeś, że jesteś na niego PODATNY, chcesz mu się poddać, zniewolić, że nie możesz mu się oprzeć; tak w ogóle to absolutnie nie jesteś gejem, ale w przypadku Marcina wszystko ulega odwróceniu, tak na momencik, na chwiluńkę tylko, to żadne pedalstwo. Nie możesz się oprzeć słodyczy, maskotka, puchaty blond króliczek uśmiecha się ze sklepowej półki, wyciąga łapci; no weź, nie daj się prosić, tu sami swoi, zrozumieją wszystko, takiemu przystojniakowi się nie odmawia — znajomo brzmi?

…aha. Więc jesteśmy, ja i oni, ofiarami jakiegoś eksperymentu? Dwadzieścia cztery na siedem pod obstrzałem kamer, pod okiem bawiących się w Pawłowa sukinsynów w kitlach?

— Nie odpowiadaj. Po minie widzę, że tak. Mnie też złapała. Albo złapał. Nieustalone, czym jest — jednym z wabi, macek, wcieleń, babolem w „oprogramowaniu”, czymś na kształt wirusa, błędu wyskakującego w różnych symulacjach świata…

— Pierwsze, jak nic. Bawi się, suczka — mówi gorzko skrzydlak.

— Wytrych, który wchodzi, by nas w pełni posiąść — dopowiada najstarszy z osiłków, dziwnie poetyckim tonem. Pan recytant na akademii ku czci patronki szkoły, świętej Safony Lesbickiej, piewca martwego ustroju, klakier drugiej w historii, po Korei Północnej, nekrokracji, oklaskiwacz mumii przywódcy, który — wedle oficjalnej propagandy — urodzil się na szczycie góry Nebo. I zakwitły wtedy jej stoki, ptastwo przemówiło w miarę ludzkim głosem.

Apologeta nie wierzacy w nic, może nawet we własne istnienie. Postać, nie człowiek; cień, refleks, chmura przetaczająca się nad halą opuszczonej fabryki koców, kołder azbestowych.

Mieszanina kości, zębów, smogu, deszczu, kostki brukowej, rdzy, krwinek, chodzący gryzmoł, kartka z komiksu, chodzący śmietnik. Wszystko, tylko nie istota ludzka.

— Nie ma sprawy.

Cztery pary oczu bacznie śledzi każdy mój ruch. Pół-, ćwierć- i niedoosoby z sąsiednich boksów również wydają się być zainteresowane: zrobi to, czy nie? Odważy się, przekroczy próg, opuści…? Czy jest za głupi, będzie siedzieć w klatce, ktorą mu wmówiono, zapuszczono pod czaszką?

— Pozdrowię. Mogę jeszcze powiedzieć, że tęsknisz i czekasz, ciagle nie możesz wyrzucić go z pamięci. I może przyjść, kiedy chce.

Skrzypnięcie nigdy nieoliwionych drzwi. Wychodzę. Prawa, teraz druga stopa. I już jestem na drugim brzegu, czy może raczej kontynencie.

Stałem się w ich oczach nowym panem Twardowskim. Był, ale zrobił krok. Śmiał, odważył się, był na tyle młody, durny, straceńczy, bezczelny, arogancki, że ośmielił się opuścić więzienie. Kaskader ducha, ekwilibrysta charakteru, głupio, samobójczo odważny.

Ryzykuje, szalony, utratą tygodnia, jaki mu został. Nie boi się, że rozdrazni Femmicę, wzgardził naszą dojrzałą i wypielęgnowaną nudą, nie w smak było, baronetowi pieprzonemu, święte i czyste oczekiwanie w celi, klatce śmierci, na anihiliację, rozwianie się, kąpiel w sokach żołądkowych Nosicielki, niechaj będzie pochwalona.

Idzie! Zrobił to! Patrz! Cały jest na korytarzu! — słyszę myśli ludziozwierząt. Nie dowierzają. Zastanawiają się, czy potępić mój akt nieposłuszeństwa, może nawet sabotażu, zburzenia z góry ustalonego (przez kogo, tak naprawdę?) porządku, to moje pocieszne oplucie niepisanej konstytucji zoo.

Oto wielka i przerażająca tajemnica, oto pospolitaczkowie doświadczający mysterium tremendum; zdjęci strachem, zmrożeni, skostniali ze zgrozy, bo przekroczyłem próg i… nic się nie stało. To dopiero!

Objawiła się w glorii i chwale groźna bogini Nicsięniestalia…

…walcie się, frajerzy. Idę!

 

XIV. KILKA UTWORÓW NA DROGĘ

 

Einstürzende Neubauten — Sabrina

Rory Gallagher — Whai In The World

Matt Eliott — Trying to Explain

Pink Turns Blue — Your Master Is Calling

Psyclon Nine — The Saint and the Valentine

Anthony and Johnsons — Hope there’s someone

Current 93 — Lucifer Over London

GG Allin- Hangin’ Out With Jim

Sleepmakeswaves — One day you will teach me to let go out of my fears

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania