Poprzednie częściComingoutica (fragment o śnie)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Comingoutica (cz.II)

III. POJAW NIENATURALNY

 

— No, i co wygrzebałaś? — pytam sakrkastycznie (diabelnie nieudolna próba zamaskowania wstydu, upokorzenia) babsztyla.

— Nie gadać, nie gadaś, wychodzić! — odwarkuje mechanicznie dupodłubczyni. Naburmuszony naciągam spodnie, wychodzę trzaskając drzwiami. Kolejni „klienci” idą jak na ścięcie.

Staję spochmurniały w kolejce już przedłubanych facetów. Jeden chudzielec o zapadniętych policzkach probuje dowcipkować, że jak było, a to ci atrakcja, ciekawe, co z a fajerwerki nam później zafundują, przygrodzkie szwaby-zamordysty. Zaciąga przy tym z białostocka, mówi, jakby urodził się w Krużewnikach i cała młodosć upłynęła mu pasaniu krów z filmowym Pawlakiem.

— Skurwysyny… job ich mat”.

— Dobrze powiedziane — mruczę.

Stoimy pod budą, jak ofiary gwałtu, skuleni, zgarbieni, ćmimy papierosiska usiłując wyrzucić z pamięci niedawne upokorzenie, zapomnieć dotyk esesmanki z piekła rodem.

Chudeusz ma na imię Zbyszek i trzy miesiące temu pochował najbliższe mu osoby: najpierw żona przegrała długą walkę z rakiem, potem — matkę zabrał udar, zapadła w śpiączkę i już się nie wybudziła. Na końcu, żeby było do kompletu,, zdechł borys, ukochany pies.

— Czternaście lat u nas był, od maleńkości, od takiego — o, szczeniusia… Los bywa okrutny.

— No.

— Dom jeszcze powinien mi się spalić, żeby niesprawiedliwości stało sie za dośc, żeby dopełnić tragedii… — spluwa Zbycho. Zaraz reflektuje się, że nie powinien, Jezus, Maryja, co on właśnie zrobił! Szybko, zanim logicerz nie zauważył, rozciera gęstą, żółtą plwocinę.

Uff, udało się uniknąć opierdzielu za skalanie placu. Trzeba się pilnować, ruki pa szwam, nie jest się u siebie na działeczce, gdzie można sie ożłopać kraty piwska, ożreć kiełby z grilla i charać na potegę gdzie popadnie, opluwać ścieżki, liście, kwiaty, skalniak.

To Przygrodnia, interior, Polska-niePolska, socjalrobociarskie miasteczko. Tu ma się obowiązek być kulturalnym, miłym, grzecznym, uśmiechniętym i pracowitym, radośnie i z bananem na wyszorowanym mydłem i szczotką ryżową, wypucowanym na błysk ryju zapierniczać ile starczy sił, wyrabiać tysiąc pięćdziesiąt dziewięć procent normy, współzawodniczyć z innymi robotnikami o tytuł przodownika pracy.

Kto skończył palić — gasi szluga o podeszwę, chowa peta do kieszeni.

A ja, co mnie sprowadza do komuszej komuny, kogo zostawiłem za drutami, przed czym, albo przed kim uciekam, czego się boję, co spowodowało, że młody mężczyzna postanowił wstąpić do klasztoru połączonego z obozem pracy?

Alimenty, dziewczyna w ciąży, długi, problemy z prawem — wykluczone, logicerze odrzuciliby moje podanie już na starcie, nie przeszedłbym przez gęste sito ich selekcji, gdybym miał chociaż niezapłacony mandat za złe parkowanie.

Lawiruje, migam się od odpowiedzi. Nie będę się wywewnętrzniać, wywalać mózgu i bebechów na drugą stronę, odpierdalać ateo-spowiedź przed kompletnie obcymi ludźmi.

Jestem jaki jestem, każdy ma jakiś bagaż doświadczeń, wspomnienia. Nie urodziłem się wczoraj, od jakiegoś czasu pałętam się to tu, to tam; nie będę zdawać relacji z życia osobistego, wywlekać na światło dzienne spraw, o których tak bardzo pragnę zapomnieć.

Co zakopuję w dole z czarnym wapnem, wrzucam do kubła na odpadki zmieszane. Co spuszczam w sedesie, wyrzyguję z obrzydzeniem.

Wstydzę się i boje przyznać, jaki garb skrywam na plecach, co, lepkie i cuchnące, niematerialne, łazi po mnie, niczym robaczysko po dreadach syfiarza.

Dyplomatyczie zmieniam temat, półgłosem, by nie usłyszał „nadzorca”, przeklinam grzebodupę. Co do choroby, dwudziesty pierwszy, bądź co bądź, wiek, przyjechaliśmy do polskiej Doliny Krzemowej składać komputery, skomputeryzowane samochody, skutery i elektryczne hulajnogi, a na dzień dobry zderzamy się ze Średniowieczem. Kto, u diasdka, jeszcze tak, RĘCZNIE rewiduje, na dodatek przyszłych pracowników, a nie podejrzanych o kradzież, czy szmuglowanie dragów cwaniaczków, zbrodniarzy, kryminalistów; gdzie są skanery, aparaty roentgenowskie, czemu, najprymitywniej, jak tylko się da, wepchnięto nam rękę w tylną, delikatną część ciała, czym pogwałcono wszelakie statuty, deklaracjie praw człowieka i obywatela, konwencje genewskie…

Najchętniej nasłałbym na babiszcze komando tenisistów stołowych, by złapało ją i oklepało dupsko paletkami tak, by z pół roku nie usiadła… Może to by nauczyło trzymania rąk przy sobie, zamiast je pchać w…

Rechot facetów. I kobiet. Rozbawiłem towarzycho, nawet rasta-półgłówek się szczerzy.

Dobra, koniec tego dobrego, starczy śmichów-chichów — jak spod ziemi wyrasta, ubrany w jasnogranatowy mundur, młody i już na pierwszy rzut oka widać, że bezczelny kapral-logicerz (tak go nazwałem, pojęcia nie mam, jaki u nich są stopnie, może stoi przede mną intendent-logicerz, albo inny logico-kamerling; jakoś nie zadałem sobie trudu, by zgłębić temat funkcji, stopni i tytułów, przestudiować protokół dyplomatyczny i konstytucję Przygrodni) i zaczyna nas przegrupowywać. Rozstawiać po placu, jak figurynki po szachownicy: „Wy tam. Nie, ty- o, do nich. A ty z paniami pójdziesz”.

Kornie wykonujemy wywarkiwane z cynicznym uśmieszkiem polecenia. Nakazy. Każdy czuje respekt przed nadzorcą (!!), nie chce zaliczyć podpadziochy już na starcie. Wszyscyśmy grzeczni, proszę pana, obiecujemy nie psocić, zachowywać się jak trzeba, uczyć się pilnie, rysować proste szlaczki, starać się nie wychodzić poza linie. Tylko nie krzycz, panie władzo, jeśli coś nam nie wyjdzie, przesadzimy w zabawie i niechcący urwiemy łapkę misiowi, odprujemy lalce wółczkowy warkoczyk. Nie bij, nie stawiaj do kąta, nie każ klęczeć na grochu z podniesionymi rękami… Dopiero się uczymy życia, to nic, że niektórzy są po sześćdziesiątce, wiek metrykalny o niczym nie świadczy; racz wejrzeć na oblicza nasze, o światły pasterzu, spostrzec, jakie głupkowate mamy mordziaki. Ledwieśmy piśmienni, ledwie dwa do dwóch umiemy dodać (i to — przy użyciu kalkulatora!).

Doprawdy — niepojęte, jakim cudem udało nam się uzyskać zatrudnienie, wyrobić przenajświętszy z dokumentów — przepustkę do Miasta Miast. Obdarzenie takich matołów zaufaniem, wiarą, że nie spierdolimy wszystkiego. co tylko można spierdolić, nie pooblewamy się wrzątkiem robiąc kawę podczas przerwy, nie puścimy z dymem fabryk, nie pozaprószamy ognia w montowniach… ach! Dozgonnieśmy wdzięczni za ów kredyt zaufania, solennie obiecujemy go spłacić. Z odsetkami

Ze zgrzytem otwiera się brama na dziedziniec zakładowy. Prosto do piekła czwórkami, nózia za nózią, idą potulne barany. Logicerzynie brakuje tylko pejcza, by ciąć nim powietrze, bata, by strzelać co jakiś czas, świstać nad głowami roboli.

Wymuszenie miły krasnomordziec i jego młody pryncypał (nie łaskaw był się przedstawić, ani jeden, ani drugi) oprowadzają nas po… skwerku. Dwie tuje, parę świerków na krzyż, do tego jakieś krzaczory, między nimi — wyłożona kostką bauma ścieżyna, obok — ławeczka, kosz na śmieci. Miejsce wypoczynku i rekreacji, jak — śmiejąc się w duchu z głoszonych bzdur — nazywają je nasi poganiacze, jest dostępne po pracy dla każdego. Można usiąść, jeśli akurat będzie miejsce, pooddychać świeżym powietrzem, naładować akmulatory do dalszej roboty, walki o szczśliwe jutro, naszą i waszą ojczyznę (no dobra — ostatnie słowa dopowiedziałem).

— A co tam się mieści? — wyrywa się jak filip z konopii, dredziarz-karmiciel pancerej wszy. Jest tak odklejony od rzeczywistości, że naprawdę zadaje pytanie! Wydaje się dziadowi, że naprawdę uzyska odpowiedź!

Jak on się tu w ogóle znalazł, oderwaniec — z łapanki? Każde dziecko, nawet osiemdziesięciosześcioletnie, o mózgu rozmiękczony przez Alzheimera wie, jaka w takich miastach panuje tabuizacja. Że to Korea w pigułce. Bynajmniej nie Południowa. Że im mniej pytań zadajesz, tym przychylniej patrzy na ciebie pasterz. pastuch.

Parskamy śmiechem. „Juhasowi” i „bacy” też wyrywają się prychnięcia. Rasta-zamuł nie zadowala się ciszą, jest na tyle niedomyślny, że nie łapie, iż próbowano go zbyć milczeniem. Ponawia pytanie, syfnik, wskazując kościstym palcem dziwny, niewielki budyneczek o śmiesznie wydłużonym, spiczastym dachu.

— Magazyn butli tlenowych i batyskafów — rzuca w końcu młodziak, prawie chichocząc.

Ciężkie faux pas, złamanie niepisanych zasad, pogwałcenie (analne) etykiety uchodzi wszarzowi na sucho. Do czasu. Władza sapamiętała sobie, kto ma za długi kinol i lubi go wsadzać w nie swoje sprawy. Władza wie, na kogo zwrócić baczniejszą uwagę.

Niedomyty staruch, błędnie przyjęty przez rekruterów, pasujący do Przygrodni jak Tabasco Hemingway do kwartetu smyczkowego, nie popracuje tu za długo, nie zrobi kariery w przemyśle zbrojeniowym, atomistyce motoryzacyjnej. Oj, nie poskręca, wszowłosy Sun Ra, fordów nucleonów, nie zagrzeje miejsca w produkującej stoły-reaktorki, krzesła-pręty paliwowe, Fat Boye do samodzielnego montażu, promieniotwórczej Ikei.

Zielona drzazga, połyskliwy liść toksycznych konopi, tak diabelnie nie pasujący do blaszanego światka Przygrodni, niedługo zostanie wysiudany na amen, zakopany tuż za ogrodzeniem. Jako przestroga da innych. Dla nas.

Zadawanie pytań to najprostsza forma samobójstwa…

Dobra, przesadzam, to nie żadne miejsce kaźni, zwykłe miasto/ Daleko mu do Strafy 51… Chyba.

Rozglądam się. Betonowe, nieotynkowane baraki, brutalistyczne kloce. Antytermomodernizacja. Antypasteloza. Żelbeton, plamy szarości wylewające się na niebo. Chłodnie kominowe koloru błota, świeżo skisłego (sic!) majonezu, skwaśniałej herbaty z prądem.

Atmosfera ciężkiego pierdla dla recydywistów. Milusio tu, jak w osławionym Czarnym Delfinie.

Wizualne zesłanie na minus sto pięćdziesiąty poziom, w najgłębsze piwnice. Jest środek dnia, a wszechogarniająca burość sprawia, że czuję, jakby zapadał zmrok.

Ciul-de sac, ślepnięcie po trafieniu w ślepą uliczkę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bajkopisarz 24.03.2020
    „zdechł borys, ukochany pies.”
    Czy borys to imię? Jeśli tak to wielką literą, jeśli nie, bo to kolejne słowotwórstwo to by się przydało wyjaśnienie
    „stało sie za dośc,”
    Stało się zadość
    „Lawiruje, migam się”
    Lawiruję
    „Wstydzę się i boje przyznać,”
    Boję
    „jaki u nich są stopnie”
    Jakie
    „walki o szczśliwe jutro,”
    Szczęśliwsze
    „w nie swoje sprawy.”
    Nieswoje
    „Strafy 51… Chyba.”
    Strefy

    Nadal znakomicie, umiejętnie dozujesz tajemnice i wyjaśnienia.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania