Poprzednie częściAnomalia - Rozdział 1

Anomalia - Rozdział 5.

Sklep spożywczo-monopolowy „Zbyś” stanowił jedyny czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę lokal w okolicach centrum miasta, w którym nocni, zbłąkani wędrowcy, amatorzy hulaszczego trybu życia i przyciśnięci nagłą gastronomiczną potrzebą ludzie mogli zaopatrzyć się w pożądany towar o każdej porze dnia i nocy. Przestronne pomieszczenie wypełnione wszelakiej maści dobrami, a głównie różnymi gatunkami trunków, znajdowało się tuż przy wschodnim rogu rynku. Pozwalało to zgromadzonej w środku obsłudze i stłoczonym na zewnątrz koneserom alkoholu każdego ranka cieszyć oczy nieskalanym widokiem wynurzającego się gdzieś spoza odległego gmachu słońca. Nieposiadający konkurencji biznes kwitł i przynosił nadspodziewanie wysokie zyski. Właściciel przybytku, barczysty mężczyzna o okrągłej, przyozdobionej dorodnymi wąsami twarzy i niezidentyfikowanym, obcym akcencie, z nieodłącznym uśmiechem obsługiwał klientów, a w domowym zaciszu raz po raz oblewał swój interes życia, racząc się kieliszkiem czegoś mocniejszego. Wszyscy byli szczęśliwi.

- Panie kierowniku, poratuje pan?...

Gyri sam nie potrafił stwierdzić, dlaczego jego nastrój oscyluje gdzieś w okolicach niezadowolenia, podejrzewał jednak, że to kwestia przyzwyczajenia. Przysiadł na okalającym kwietnik niskim murku nieopodal sklepu i pogrążył się w jakichś ponurych rozmyślaniach, z których raczej niespodziewanie wyrwał go ochrypły, zapijaczony głos. Uniósł wzrok i ujrzał przedstawiciela jedynej chyba grupy społecznej, która zawsze traktowała go z należytym szacunkiem. Otworzył usta, sam nie wiedząc, co ma zamiar odpowiedzieć. Ledwo jednak mężczyzna rzucił okiem na jego twarz, nie tyle stracił jakąkolwiek nadzieję, co zaczął żywić nieprzyjemne i mocno niepokojące przypuszczenie, że jeśli natychmiast się nie zdystansuje, w najbliższej przyszłości spotka go coś, czego bardzo by nie chciał. Dlatego też uspokajająco wyciągnął przed siebie ręce, uśmiechnął się potulnie i oddalił możliwie jak najszybciej, za wszelką cenę chcąc jednak ukryć swą skrupulatność w zwiększaniu odległości między nim a chłopakiem.

Zachowanie to wprawiło bruneta w nie lada zdziwienie, szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, iż naprawdę nie żywił wobec nieznajomego złych zamiarów. Wywarte na pijaczynie negatywne wrażenie miał już zrzucić na karb zmęczenia i związanego z nim nie najlepszego samopoczucia, które na pewno odbiło się na jego twarzy i zabarwiło spojrzenie czymś ciężkim i wzbudzającym niewyjaśniony dyskomfort. Wtem jednak coś sobie przypomniał i sięgnął dłonią w kierunku swoich ust. Z niejaką irytacją chwycił sztuczne, plastikowe kły, przez które cały wieczór lekko seplenił, sprawiając Rufinowi niewymowną uciechę, i rzucił nimi o ziemię. Miał już tego wszystkiego dość.

Z jakiegoś powodu organizowana w „Demencji” impreza z okazji halloween już tydzień wcześniej zaczęła wzbudzać we wszystkich nadzwyczajne zainteresowanie. Fakt ten nie wpłynąłby w żaden znaczący sposób na życie Gyriego, gdyby tylko Rufin nie uparł się, że on również powinien w tym wszystkim uczestniczyć. W dodatku blondyn nie przyjmował do wiadomości opcji, by mogli wybrać się bez choć prowizorycznego przebrania, a ponieważ jego kolega nie wykazywał najmniejszej chęci, by zaangażować się w proces dobierania stroju, obmyślił wszystko sam. Na początku brunet starał się jeszcze protestować, doznawał jednak przy tym dziwacznego, paradoksalnego odczucia - choć całym sobą wiedział, że ma rację, jednocześnie nie mógł pozbyć się wrażenia, iż zachowuje się jak dziecko, które przed wizytą u dentysty kryje się pod stołem i kategorycznie odmawia wyjścia. Spostrzeżenie to pociągało za sobą kolejny nieoczekiwany wniosek: Gyri święcie wierzył, że istnienie osób, które potrafią samą swą obecnością wywrócić czyjeś życie do góry nogami, jest mitem. Przypuszczał jednak, że jeśli Rufin postara się jeszcze odrobinę bardziej, okaże się to niepodważalnym faktem.

Impreza istotnie stanowiła plejadę różnorodnych przebrań i póki siedzieli w „Demencji”, wmieszani w tłum podobnych sobie, wszystko właściwie było w porządku. Teraz jednak brunet zaczynał trzeźwieć i ponownie docierało do niego, że włóczy się po mieście w zaimprowizowanym stroju wampira, z powiewającą na wietrze peleryną i bladą twarzą o nienaturalnie podkrążonych oczach, co wprawiło Bogu ducha winnego żula w niekłamane zdziwienie połączone z bolesnym przeświadczeniem, iż wkroczył już w fazę delirium.

Kilka minut wcześniej Jeremiasz zniknął w wejściu do sklepu. Początkowa wersja zakładała, że Rufin zostaje z Gyrim i nie robi problemów, ponieważ jednak miał straszną ochotę na coś słodkiego i z jakiegoś powodu wykiełkowało w nim okropne i niedające się zbyć podejrzenie, że jego prośba o kupno czekolady nie zostanie spełniona, puścił się w pogoń za przyjacielem. Ubrany był w kaftan bezpieczeństwa, jak przystało na osobę, która udaje wariata, a biegnąc, wykrzykiwał w niebogłosy: „Cukierek albo psikus!”. Ktoś litościwie otworzył przed nim drzwi, zanim sam zdążył je staranować.

Obaj nie wracali już jakiś czas i Gyriego nawet zaczynało to niepokoić, wtem jednak zobaczył uginającego się pod ciężarem dwóch zgrzewek piwa Jeremiasza, który z ciemną przepaską na oczach, pasiastą koszulką i łupem w ramionach wyglądał jak prawdziwy złodziej.

- Fiuu! - westchnął chłopak, opadając ciężko na murek tuż obok bruneta. - Nawet o tej porze są tam straszne kolejki! A gdzie się podział Ruf?

- Jak to gdzie? - odpowiedział Gyri niemal obojętnie. - Przecież polazł za tobą.

- No tak - odrzekł rzeczowo szatyn. - Biegał po sklepie, darł się: „Cukierek albo psikus!” i wcisnął mi tę czekoladę. - Skinął głową na tabliczkę leżącą na zgrzewce puszek. - Ale robił strasznie dużo hałasu, więc kazałem mu wracać do ciebie. Gdy tylko odprowadził mnie do kolejki i dopilnował, żebym na pewno wziął czekoladę, poszedł sobie.

- Nie było go tutaj - odparł Gyri na swój sposób lekceważąco. - Cały czas tu siedzę i go nie widziałem.

- Hm… - odmruknął Jeremiasz, siląc się na uprzejme zainteresowanie, tak naprawdę jednak całym sobą pochłonięty przeliczaniem pieniędzy.

Cisza, która nastąpiła po tej krótkiej wymianie zdań, na pozór nie odznaczała się niczym szczególnym. Brak jej było usilnych, gorączkowych rozmyślań, które najeżyłyby ją niepokojąco, przebiwszy rozpalone umysły. Zamiast tego delikatna, ulotna sugestia wpełzła w jej odmęty niczym wyjątkowo kulturalny nieproszony gość i powiewem morskiej bryzy ostrożnie, choć nieubłaganie, zwróciła na siebie ich uwagę. Po chwili nieco wzmożonej, leniwej kontemplacji, gdy ich spojrzenia spotkały się ze sobą, pobłysk w oczach obojga układał się w dokładnie te same, niewypowiedziane słowa: „Żartujesz, prawda?”.

Uzewnętrznianie tych myśli było absolutnie niepotrzebne. Gyri i Jeremiasz wstali jak na komendę, połączeni pełnym zrozumieniem i wspólnym celem. Bez zbędnych dyskusji skierowali się ku jednej z przecinających rynek ulic, która witała gości opuszczających sklep bocznym wyjściem.

- Nie mógł odejść daleko, prawda? - podjął Jeremiasz tonem rzeczowym i wypełnionym skupieniem do granic możliwości. - Miej oczy dookoła głowy, a ja spróbuję do niego zadzwonić.

- Co mu w ogóle strzeliło do tego łba?! - odparł Gyri, z pewną dozą wściekłości lustrując otaczający go teren.

- Nie mam pojęcia, co dzieje się w jego umyśle, gdy jest w takim stanie. I oczywiście nie odbiera.

Szli tak, przeszywając wzrokiem każdy skrawek chodnika i ścian mijanych budynków, zaglądając w każdą bramę, podwórze, a szczególnie podejrzliwie w oczy każdego napotkanego przechodnia, jakby uważali, że na pewno ma on z tym wszystkim coś wspólnego, a przynajmniej gdzieś w głębi duszy skrywa bardzo złe zamiary. Trwało to aż do końca ulicy, gdzie ich problem podzielił się na trzy odnogi i przybrał kształt skrzyżowania. Przystanęli, chwilowo zbici z tropu i pozbawieni pewnej części woli walki.

- Powinniśmy się rozdzielić?... - zastanawiał się głośno Jeremiasz.

- Z jednej strony brzmi to rozsądnie - odparł Gyri w zamyśleniu. - A z drugiej, gdyby to był horror…

Jego towarzysz nie dowiedział się, co stałoby się z nimi w takim wypadku, gdyż brunet niemal natychmiast wpadł na pomysł, który kazał mu porzucić te rozważania.

- Widzisz tych ludzi? - zapytał, wskazując na grupę osób stojących po przeciwnej stronie ulicy i rozmawiających o czymś z umiarkowanym ożywieniem. - Zapytajmy ich, może coś widzieli.

Jeremiasz zareagował na tę sugestię aż nazbyt entuzjastycznie. Puścił się biegiem we wskazanym kierunku, choć noszony w ramionach balast musiał mu znacznie utrudniać to zadanie, po czym wpakował się w sam środek zgromadzenia, wywołując tym nie lada zdziwienie, jednak uzyskując pożądany efekt dzięki niepodważalnemu zwróceniu na siebie uwagi.

- Widzieliście takiego chłopca? O? - Mówiąc to, zaczął machać dłonią w powietrzu, jakby chciał zademonstrować wzrost poszukiwanego. - Taki blondynek, i ma takie jakby kitki…

Zanim Gyri zdążył dołączyć do zebrania, minęło parę sekund pełnej konsternacji ciszy. Wtem jednak milczenie przerwała jedna z dziewczyn, widocznie coś sobie przypomniawszy.

- Taki ubrany na biało? W kaftanie?

- Zgadza się!

- Przechodził tędy jakiś czas temu - odezwał się stojący obok niej chłopak. - Podszedł i poprosił, żebyśmy mu rozwiązali ręce. Trochę nas to zdziwiło, ale w sumie nie wyglądał bardzo groźnie. Nawet zrobiliśmy sobie z nim zdjęcie. - Chłopak wyciągnął komórkę i zademonstrował fotografię. Przedstawiała ona grupę zgromadzonych wokół ludzi, a pośród nich stał Rufin, wyciągając ku górze oswobodzone ręce niczym szczęśliwa Japonka w kimonie o stanowczo za długich rękawach.

- Rufin… - szepnął Jeremiasz z przejęciem, przyglądając się twarzy przyjaciela i próbując ocenić na tej podstawie jego kondycję. - I dokąd później poszedł?

Kilkoro ludzi wskazało zgodnie w górę ulicy. Szatyn dygnął lekko i zasalutował, jakby chciał wyrazić swoje uznanie i dozgonną wdzięczność, po czym pognał przed siebie z szybkością imponującą jak na kogoś, kto obarczony jest ciężarem dwóch zgrzewek piwa. Gyri zrównał się z nim dopiero po chwili.

- No, to już jest jakaś wskazówka. Wiemy, że tędy przechodził i że w tamtym czasie nic mu nie było, i… Czemu ty płaczesz?...

Wyglądało na to, że cała odwaga i determinacja Jeremiasza nagle gdzieś się ulotniły, przytłoczone nieustępliwym poczuciem winy i krzywdy. Choć chłopak cały czas uporczywie kroczył przed siebie, po jego policzkach strumieniami spływały łzy, których nawet nie starał się ukrywać.

- Bo zgubiłem Rufina!... zgubiłem Rufina!... - załkał. - Chociaż powinienem był go pilnować, to… Co ja teraz zrobię?... Odkąd go znalazłem, był dla mnie jak młodszy braciszek, i zawsze byliśmy razem… Boże, a jak coś mu się stało?! Co ja zrobię bez Rufina?... Ej, nie zrozum mnie źle, ale on jest trochę słodki, prawda? - Spojrzał na Gyriego, jakby oczekiwał czegoś na kształt potwierdzenia czy zrozumienia, ale po chwili milczenia zrezygnował i zaczął dalej mamrotać pod nosem, sprawiając wrażenie, że mówi tylko i wyłącznie do siebie. - Taki biedny i mały… mały i biedny…

Brunet odchrząknął, od niechcenia raz po raz kopiąc przydrożne krzaki w niemądrej nadziei, że Rufin ukrywa się gdzieś pośród nich. Odezwał się, chcąc naprostować nieco tor, po którym zmierzała ich rozmowa:

- To od dawna się znacie?...

- Czy ja wiem?... - zamyślił się Jeremiasz, chwilowo oderwany od przykrej rzeczywistości. - Jakieś dwa lata?...

- To nie był mały, jak go poznałeś.

- Był! - upierał się chłopak. - Spotkałem go… no tam… - Machnął ręką w kierunku wznoszącego się na obrzeżach miastach wzgórza uwieńczonego ruinami zamku. - Chodziłem tam czasem i tam stało takie chucherko… Obserwowałem go jakiś czas i zrobiło mi się przykro, bo był zawsze taki smutny. Więc zagadałem do niego. Myślałem, że ucieknie z przerażenia, ale po jakimś czasie się przyzwyczaił.

- Ty na pewno mówisz o Rufinie? - zapytał Gyri podejrzliwie i niemal wrogo. Historia ta wydała mu się tak fantastycznie nieprawdopodobna, iż przypuszczał, że Jeremiasz albo bredzi, albo jawnie robi sobie z niego żarty.

- Tak! Czemu myślisz, że nie?

- No bo on jest taki… - Brunet uniósł ręce w jakimś niezaplanowanym, nieprzemyślanym geście i zamilkł, nie będąc w stanie zawrzeć w słowach swoich przemyśleń.

- No tak - szatyn zgodził się rzeczowo. - Ale nie zawsze taki był.

Ponieważ przez jakiś czas trwało między nimi głuche, dziwne milczenie, Jeremiasz poczuł się trochę winny i ostrożnie odłożył zgrzewki piwa na chodnik, po czym wyciągnął z kieszeni telefon.

- Sam zobacz - powiedział, wyciągając komórkę w kierunku Gyriego.

Na ekranie widniało zdjęcie przedstawiające dwóch chłopców. W jednym z nich brunet rozpoznał Jeremiasza, po którego rysach i fryzurze osądzić mógł, że fotografia pochodzi co najmniej sprzed roku. Wyglądał na nieco młodszego, jednak wyraz jego twarzy - przywodzący na myśl lekkie, otępiałe zamyślenie - zupełnie się nie zmienił. W jednej ręce trzymał telefon, którym robił zdjęcie, a drugą obejmował przyjacielsko stojącą obok postać. Gyri przeniósł na nią wzrok, po czym w zdziwieniu rozchylił szerzej oczy.

Gdyby szatyn nie dał mu wcześniej wskazówki, zapewne potrzebowałby o wiele więcej czasu, żeby w osobie na fotografii rozpoznać Rufina, który zupełnie nie przypominał samego siebie. W porównaniu do towarzyszącego mu Jeremiasza faktycznie wydawał się niewielki i drobniutki. Widocznie starał się uśmiechnąć, postawiony przed obiektywem, jednak nie wychodziło mu to zbyt dobrze, a wręcz sprawiało jedynie, iż wyglądał na wystraszonego i onieśmielonego. Miał znacznie dłuższe włosy, przycięte w zwyczajny sposób poniżej ramion i z zaniedbania wystrzępione na końcach, a także spojrzenie, które było po prostu smutne. Nic nadzwyczajnego, nic rzucającego się w oczy - osoba mogąca przyciągnąć czyjąś uwagę tylko dlatego, że tak usilnie stara się pozostać w cieniu.

Szok sprawił, że przez kilka sekund Gyri nie był w stanie wydusić z siebie głosu. Od momentu poznania Rufina pielęgnował w sobie silne przekonanie, że to, co chłopak reprezentuje sobą na co dzień, jest jakąś dziedziczną chorobą, z którą po prostu się urodził. Mówiąc krótko, nie wyobrażał sobie, iż kiedyś mogło być inaczej, a teraz dobitny tego dowód został mu podsunięty przed same oczy. Wciąż nie mogąc wyjść ze zdziwienia, otworzył usta i zapytał niespodziewanie cicho:

- Co… mu się stało?

- Sam nie wiem… - westchnął Jeremiasz, jeszcze raz spojrzał na fotografię, po czym schował telefon, zarzucił balast na ramiona i ruszył dalej przed siebie. - Od tamtej chwili próbowałem się nim opiekować. Jednak jeśli mi się wydawało, że będzie to łatwe, to chyba w życiu tak bardzo się nie myliłem. Z jakiegoś powodu wszystko go przerażało, cokolwiek potrafiło sprawić, iż pozostawał tak strasznie przygaszony, tak cholernie nieśmiały i zamknięty w sobie. Trudno w to uwierzyć, ale zdarzało się, że nawet ze mną nie zamienił więcej niż kilku słów. Chciałem przyzwyczaić go do przebywania z innymi, ale gdy tylko wyciągałem go do ludzi, wyglądał na tak nieszczęśliwego, że sam już nie wiedziałem, czy robię dobrze, czy go krzywdzę… Wiele razy, patrząc na niego, miałem podobne wrażenie. Ale… chyba w jakiś sposób czułem, że gdyby naprawdę tego nie chciał, nigdy nie podałby mi ręki, że po prostu musiał mi ufać, skoro na każdym większym spotkaniu trzymał się mnie jak maminej spódnicy - wyobrażasz sobie?... Nie wiedziałem, jak to wszystko się potoczy, jak mam mu pomóc i czy kiedykolwiek coś się zmieni. I pewnego dnia… Łubudu!... coś mu odjebało i jest taki po dziś dzień. Myślisz, że zwariował? Czy w momencie apogeum smutku człowiekowi może coś odwalić? Czy po prostu porwali go kosmici? Ale w takim razie czy to ciągle Rufin?... Bo może…

Gyri przestał słuchać Jeremiasza w momencie, gdy jego przemowa zaczęła stawać się coraz bardziej fantastyczna. Nie przerywał mu, zauważywszy z pewną ulgą, że chłopak nie płacze już, pochłonięty wymyślaniem głupot. Sam wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku i przyłapał się na tym, że również projektuje w głowie różne scenariusze i teorie. Przeszłość Rufina nigdy wcześniej nie interesowała go jakoś szczególnie. Podejrzewał, że powodem tego mógł być fakt, iż po prostu nie spodziewał się po niej niczego nadzwyczajnego, a blondyn i tak wypełniał sobą jego teraźniejszość do granic możliwości i zasypywał go mnóstwem bardziej i mniej potrzebnych informacji. Teraz jednak odczuł wręcz jakąś niezdrową ciekawość i to sprawiło, że jeszcze bardziej zapragnął odnaleźć chłopaka. Na świecie nie istniało chyba nic bardziej tajemniczego i pociągającego niż rzecz z pozoru przyziemna i niewarta uwagi, która w najmniej oczekiwanych okolicznościach okazywała się być tylko mgłą spowijającą prawdziwą postać rzeczy. I choć, najogólniej rzecz biorąc, odkrycie czyjejś smutnej przeszłości nie stanowiło niczego wesołego, dla Gyriego było to coś, co rzuciło na postać Rufina zupełnie nowe światło i dodało mu niepodważalnego uroku.

Brunet przystanął w pół kroku i spojrzał w niebo, które zaczynało już powoli zmieniać swoją barwę, czekając na świt. Zorientował się ze zdziwieniem, że przeszli już całkiem spory kawałek drogi i znaleźli się w jednej z alei miejskiego parku, a Rufina jak nie było, tak nie było. Zatopiony w rozmyślaniach nie zwracał uwagi na upływ czasu, choć wciąż przeczesywał teren w poszukiwaniu blondyna. Jego wola walki również zaczęła słabnąć. Po chwili zastanowienia zwrócił się do Jeremiasza, któremu kilka sekund zajęło, żeby zauważyć, iż Gyri nie tylko go nie słucha, ale nawet nie dotrzymuje mu już kroku, i odwrócił się w zaskoczeniu.

- Myślę, że… jeśli zaraz go nie znajdziemy… to trzeba by zadzwonić na policję albo do szpitala. Może tam być.

Szatyn przez moment dobitnie rozważał jego słowa, analizując każde z osobna. Najpierw jedynie poruszał ustami, artykułując je bezgłośnie, po czym zaczął je cicho powtarzać, raz po raz, z każdą chwilą coraz bardziej rozumiejąc ich znaczenie.

- Policja… albo szpital… Policja… albo szpital… Policja… O, Boże!...

Jeremiasz znów wybuchnął płaczem, przytulając twarz do zgrzewek piwa i mrucząc coś w stylu: „Zmarnowałem Rufina!... Zmarnowałem Rufina!...”. Gyri podszedł do niego z największym spokojem, jaki tylko mógł pojawić się na jego twarzy, stanowczo położył mu ręce na ramionach i spojrzał poważnie w oczy, jakby chciał przeprowadzić męską rozmowę.

- Jeremiasz - odezwał się. - Przestań pierdolić.

Przez chwilę wzrok chłopaka błądził po postaci bruneta w nieśmiałym zdziwieniu, za którym wygodnie rozsiadła się agresja, zbyt leniwa jednak i niedostatecznie pewna swych działań, żeby dać o sobie znać. Dlatego też Jeremiasz jedynie pociągnął nosem nieco buńczucznie, jakby chciał zaznaczyć, iż wie, że ma rację, ale z jakiegoś powodu postanawia dać za wygraną, i uspokoił się. Gyri poprowadził go w stronę najbliższej ławki.

- Zadzwonię do niego jeden ostatni raz. Jednak jeśli nie odbierze, myślę, że to najrozsądniejsze wyjście. Zresztą, to tak tylko dla pewności, żeby oszczędzić nam niepotrzebnej pracy, jeśli już ktoś inny go znalazł. Rozumiesz? Ale będziemy szukać dalej. Więc dzwonię.

Brunet przyłożył telefon do ucha jednocześnie bez żadnej nadziei i z gorącą prośbą, by coś się wydarzyło. Wiedział, że jeśli nie znajdzie Rufina w najbliższej chwili, czeka ich jeszcze trochę atrakcji, a wcale nie miał na to ochoty. Chciał, żeby tak jak kończy się noc, ich przygody również spotkał szczęśliwy finał. Błagając o to jakąś nieokreśloną siłę, wsłuchiwał się ponuro i w pewnym napięciu w jednostajny sygnał połączenia, gdy wtem zdał sobie sprawę, że słyszy coś jeszcze. Od razu przeniósł wzrok na Jeremiasza, w którego oczach znalazł potwierdzenie i zrozumienie, po czym oboje zerwali się z ławki i ruszyli w stronę tłoczącej się za nimi parkowej roślinności.

Charakterystyczny dźwięk dzwonka Rufina rozlegał się gdzieś w tej okolicy. Był nieco przytłumiony, jednak na tyle wyraźny, by doprowadzić ich po nitce do kłębka. Blondyn siedział przytulony do drzewa i spał spokojnie, nie zwracając uwagi na otaczający go świat, i dopiero okrzyki Jeremiasza, który przypadł do niego i potrząsał nim metodycznie, przywołały go do rzeczywistości. Chłopak otworzył oczy nieco podejrzliwie, zamrugał niepewnie i popatrzył na nich półprzytomnie. Nie zdążył się odezwać, nawet jeśli chciał, gdyż przyjaciel chwycił go w ramiona i zaczął tulić, nie dopuszczając do głosu, choć zalewał go lawiną pytań.

- Rufin! Nic ci nie jest? Co ty tutaj robisz? Czemu sobie poszedłeś bez nas? Martwiliśmy się! I wszędzie cię szukaliśmy! Wiesz, jak mnie wystraszyłeś? Nie możesz tak robić! Jak dobrze, że jesteś cały!... Patrz, mam czekoladę dla ciebie! Tę, którą chciałeś!

Blondyn popatrzył na tabliczkę siłą wciśniętą mu przez szatyna, po czym przeniósł wzrok najpierw na jego twarz, a później na Gyriego. Po chwili pełnej napięcia ciszy uśmiechnął się.

- Kochacie mnie! - powiedział. - Fajnie.

Ani wtedy, ani później nie powiedział już nic więcej. Niedługo potem znów zasnął, niesiony przez Gyriego na plecach, a gdy obudził się kilka godzin później, był już raczej trzeźwy. A że odurzony Rufin i Rufin zupełnie przytomny stanowili dwie oddzielne osoby, nie zawsze najlepiej się ze sobą komunikujące, sam nie potrafił powiedzieć, co tamtej nocy przyszło mu do głowy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania