Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Baśka (11) Czarnowłosa Dama i Pirat
[Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci oraz zdarzeń jest przypadkowe i stanowi fikcję literacką.]
Szurając buciorami, przemierzał leniwym krokiem pasaż widokowy stacji Vitello. Za potężnych rozmiarów szklaną osłoną, rozpościerał się widok na Ziemię. Przystanął na chwilę i wsparłszy się o barierkę, w zamyśleniu zaczął gładzić nieco przydługiego, ciemnego wąsa. Ze zmienioną ździebko powierzchownością, krótko ostrzyżony, wyglądał teraz jak beztroski kosmiczny turysta. Ojgyn jednak, odkąd cudem uciekł spod ostrzału wojskowej floty, nie był ani beztroskim, ani tym bardziej turystą. Zmuszony do chwilowego usunięcia w cień, aż wzniecona kurzawa nieco opadnie, postanowił wrócić do korzeni. Jak przystało zatem na emerytowanego górnika, zdecydował, iż zaszczyci swoją skromną osobą imprezę Barbórkową na błękitnej planecie. Póki co jednak, oglądał widoki rozpościerające się z niskiej orbity okołoziemskiej i snuł z kąta w kąt, zwiedzając stację. W mrowiu mijanej zbiorowości ludzkiej mignęła mu przed oczami znajoma twarz. Stanął, obejrzał się szybko za znikającą w tłumie postacią, i gładząc wąsy, zmarszczył brwi, nad czymś ciężko dumając.
— Canulas! — Doznał nagłego olśnienia. — Co tukej tyn miglanc robi? — zastanawiał się, zawróciwszy. Sporo czasu upłynęło, zanim go ponownie namierzył. Zobaczył jego plecy w chwili, gdy znikały za domykaną poboczną śluzą wejściową Statku Wojennego Maczuga.
— Dziwno rzecz, macher som włazi do wojoków? — Ojgyn myślał intensywnie, czując wyraźnie, że coś mu tu nie gra.
***
Donośna wrzawa, niesiona z poziomu trzystu dwudziestu metrów, zabytkowej kopalni Guido w Zabrzu, roznosiła się korytarzami i tunelami na dalekie odległości, tworząc niesamowity pogłos. Równolegle ułożone, bogato zastawione stoły, piwo i wódka lejąca się strugami, oraz setki galowo ubranych górników przemieszanych z wzorzyście ubranymi paniami, stanowiły kwintesencję świątecznego nastroju. Górnictwo na Ziemi, jako takie już nie istniało, w szybkim tempie ustępując pola eksploracji pozaziemskich zasobów. Przybyli zatem górniczy delegaci, stanowili iście kosmiczną mieszankę najprzeróżniejszych osobowości i fachów, z górniczym rzemiosłem związanych. Gęsta od beztroskiej zabawy atmosfera, głośne i okraszone swojskim słownictwem opowieści, snute przez lokalnych i nowo przybyłych gawędziarzy, stanowiły doskonałe miejsce do totalnego, rubasznego wyluzowania się. W każdym razie tak to czuł i widział Ojgyn, który, pomimo wychlania beczki piwa, wciąż trzymał się na nogach, niestrudzenie wygłaszając kwieciste mowy lub sprośne anegdotki. Co chwila i na zmianę, zgorszone panienki uciekały z piskiem, a to znów inne przybiegały, zaczepnie mrugając doń powiekami. Sztajger Ojgyn, brylujący przy stole, był w siódmym niebie.
— Przepraszam!
Stał właśnie, rozprawiając na temat opłacalności drenowania planetoid chondrytowych, gdy zadziornie wypowiedziana prośba, dobiegła jego uszu. Pochłonięty rozmową, nie zareagował. Dopiero donośne "Przepraszam mówię! Dziadygo jedna!" skłoniło go do odwrócenia się w kierunku panny wypowiadającej się w ten uroczy sposób. Jednak obaczył tylko cztery potężne kufle wypełnione po brzegi spienionym piwskiem, a nad nimi wkurwiony wzrok czarnowłosej damy. Skądś ją znał, ale teraz za cholerę nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Tymczasem dama kontynuowała:
— Słuchaj ty Stary Wąsaty Capie, albo się przesuniesz, albo będę cię musiała do tego zmusić! — Po czym rozsunęła na boki ręce z kuflami, jakby chciała mu nimi lutnąć z obu stron łba. Jednocześnie oczom Ojgyna ukazał się wspaniały widok pięknie falujących piersi, efektownie wyeksponowanych kusym gorsetem, zakończonym falbankami. Zachwycony, oblizał usta. Nie zdążył jednak powtórzyć tej czynności, gdyż potworny ból krocza, spowodowany kopniakiem, zmusił go do wykonania natychmiastowego skłonu i wydania z siebie zduszonego odgłosu. Czarnowłosa dama tymczasem przeszła bokiem, wbijając mu jeszcze na odchodnym, cały obcas w buciora. W powietrzu ponownie zawisł jego ochrypły zgrzyt, wyrwany z gardła. Następnie Sztajger się zachwiał, zatoczył i ledwo sekundy dzieliły go od upadku, gdy nagły impuls, niczym błyskawica przeszył jego mózg. Doznał bowiem bolesnego olśnienia.
— Dyć to… Zołza! — Jednak tylko tyle zdołał wydusić, zanim ostatecznie grzmotnął o posadzkę. Pozostał na niej już do końca imprezy.
***
— No, sama nie przylezie! — głośno dywagował ze sobą, łażąc w te i z powrotem po kokpicie. — Jak nic, nie przylezie!...
— No chujnia! Wkrótce zaczną szukać tego Agenta Ubezpieczeniowego, o ile już nie zaczęli. — Rozmyślał, coraz bardziej zniecierpliwiony. Po godzinie postanowił się zebrać. — Diabli mi nadali taką jędzę! — warknął i udał się do hangaru. Wskoczył do niewielkiego statku kosmicznego i poleciał po nią, na powierzchnię Ziemi.
Dostrzegł ją od razu, jakże by inaczej. Jednocześnie widząc co wyrabia, pomyślał impulsywnie, iż bywają takie sytuacje, w których użycie zwrotu „Ja pierdole!” to stanowczo za mało. Baśka bowiem przechodziła samą siebie. Podskakując żwawo na długim stole, odstawiała coś w rodzaju polki-galopki, energicznie przy tym pokrzykując i pogwizdując na przemian. Zanim się do niej dopchał, ze trzy razy miał wrażenie, iż podrygując i chwiejąc się na boki jednocześnie, zleci z hukiem na posadzkę. Jednak jakimś cudem wciąż utrzymywała się na nogach, wywijając biodrami na wszystkie strony. Kwiecista kiecka, sięgająca prawie do kostek, plątała jej się niebezpiecznie między nogami. Kiedy go zauważyła, zaprzestała fikania i w szybkich abcugach zeskoczyła ze stołu. Wśród rozbawionych gapowiczów przeszedł pomruk olbrzymiego niezadowolenia. Nie zważając jednak na to, Baśka postanowiła wybiec na spotkanie Wenfloniastego. Strzępy oberwanej koronki z sukienki, pałętające się między kostkami plus obcasy nie stanowiły ułatwienia dla tego, teraz już karkołomnego wyczynu. Zatem Canulas nawet się specjalnie nie zdziwił, gdy po kilku krokach, wykonując jakiś bliżej nieokreślony wyskok, wyrżnęła z impetem w glebę. Kiedy przy niej ukląkł, zdołała jedynie podnieść głowę, czknąć okropnie i tyle. Nieco zirytowany, głośno wypuścił powietrze i zarzuciwszy ją sobie, niczym worek z ziemniakami na plecy, wyszedł pośpiesznie.
***
Ojgyn ledwo żyw, odłożył zimny opatrunek z obolałego krocza i zwlókł się z łóżka. Szedł ostrożnie, szeroko rozstawiając nogi i fest utykając.
— Pierona! Ta Zołza je rychting gryfno baba — mruczał pod nosem, kręcąc jednocześnie głową na boki. Pochylony nad zlewem, obmył opuchniętą twarz. Z trudem się wyprostował i powoli polazł do kokpitu. Na jego widok piracka czereda natychmiast zamilkła. Sztajger był wyraźnie nie swój, więc woleli nie ryzykować ubicia. Zamelinowani od kilku godzin na orbicie Idy, krążąc w bliskim sąsiedztwie jej karłowatego księżyca, czujnie omiatali szperaczami okolicę.
— Sztajger – ostrożnie zaczął jeden z kamratów – po co i na co my tu som? Mieli my sie chować po kontach, aż nos zwołosz do siebie.
— Dyć żech zwołoł.
— Ale na co my sie tu czajymy? — dopytywał roztropnie.
— Na Zołzę, a co?
— Dyć my som piraty. A teroski bydymy lotać za babami?
— Zawrzyj jadaczkę! Ni kożdo kecka mi sie tak podobo, wic dej sie pozor, bo dostaniesz fanga bez pysk! — warknął i uwalił się nieruchawo na fotel kapitański, szeroko rozstawiając nogi.
— A skond wiadomo, że tyndy poleco, Sztajger? — dociekliwy kamrat zagadnął tym razem pojednawczym tonem, chcąc nieco ułagodzić Ojgyna.
— To stary szmuglerski szlak. Uwijo im sie, to sam tyndy bydom na zicher furgnyńć. — W to Ojgyn nie wątpił. Nie mógł się już doczekać, kiedy Zołza ponownie wpierniczy się w jego łapy. No i musi jeszcze wyspowiadać z wizyty u wojskowych i porachować kości tego Canulasa, co to sprowadził mu na łeb pół floty wojennej. Gryfno Zołzę oczywiście od razu i całkowicie uniewinnił od tego zarzutu. — Dyć to baba. — Tu więc sprawa przedstawiała się dla niego jasno i klarownie. Ojgyn miał bowiem swoje zasady w stosunku do dam. Zapowiadał się bardzo pracowity czas dla niego i jego pirackiej braci i niebezpieczny dla Baśki i Canulasa.
cdn.
* Dziękuję panu Jerzemu Strzeja za konsultację językową oraz czas poświęcony na przełożenie fragmentów tekstu na śląską gwarę.
Komentarze (20)
Sztajger Ojgyn, brylujący przy stole, był w siódmym niebie. - miał łeb do picia piwa, ale Baśka to powaliła kopniakiem w krocze.
Dyć to… Zołza! — Jednak tylko tyle zdołał wydusić - cierpiał bardzo nieborak
Baśka bowiem przechodziła samą siebie. Podskakując żwawo na długim stole, odstawiała coś w rodzaju polki-galopki - fajna babka z tej Baśki, do tańca i do różańca.
Dlatego tak wszystkim się podoba.
zarzuciwszy ją sobie, niczym worek z ziemniakami na plecy, wyszedł pośpiesznie. - Canulas zaopiekował się dziewczyną
Zawrzyj jadaczkę! Ni kożdo kecka mi sie tak podobo - Ojgyn chyba się zakochał w zołzie
Zamelinowani od kilku godzin na orbicie Idy, krążąc w bliskim sąsiedztwie jej karłowatego księżyca, czujnie omiatali szperaczami okolicę. - Zawadzka na Baśkę , a w szczególności na Canulasa.
Świetna gwara śląska, tylko musiałam trochę szperać, żeby zrozumieć.
Pozdrawiam serdecznie 5
"...zaczął gładzić nieco przydługie, ciemne wąsika." - a może lepiej "przudługiego, ciemnego wąsa"? Bo w tym przypadku lepiej "wąsiki".
"...snuł z kąta w kąt..." - ucięło "się" na mój gust.
"— Przepraszam! — Stał właśnie, rozprawiając na temat..." - to "Stał właśnie..." powinno być od akapitu, bez myslnika po Przepraszam!", nie jest to bowiem komentarz narracyjny do "Przepraszam", nie dotyczy osoby wypowiadającej to słowo.
A to:
"Dopiero donośne — Przepraszam mówię! Dziadygo jedna! — skłoniło go do odwrócenia się...", zapisałbym tak:
Dopiero donośne: "Przepraszam, mówię! Dziadygo jedna!", skłoniło go do odwrócenia się...
Byłoby to wtedy przytoczenie wypowiedzi innej osoby, jaśniej nie potrafię tego wytlumaczyć. Taki zapis:
— Przepraszam mówię! Dziadygo jedna! — skłoniło go do odwrócenia się... - nie jest dobry, kwetię wypowiada jedna osoba, a komentarz dotyczy drugiej, tutaj wgląda to tak, jakby to mówił Ojgyn.
"Tymczasem dama kontynuowała: — Słuchaj..." - za taki zapis sam oberwałem w bitwie. Wypowiedź zawsze od akapitu. Sam teraz poprawiam moje teksty na okoliczność tego złego zapisu.
"
Szedł ostrożnie, szeroko rozstawiając nogi i fest utykając. — Pierona! Ta Zołza..." - tu też wypowiedź od akapitu.
Tyle zlego ;)Baśka z kuflami bardzo "bawarska", do tego hołubce na stole bardzo PR budujące ;) Gwara zwala z nóg, to klasa sama w sobie, mam bzika na pukcie gwar i naleciałości w mówieniu.
Kosmiczna Barbórka :) No, jak tego nie polubić?
Pozdrawiak ;))
Bardzo sobie cenie uwagi techniczne i wszelkie porady - zaraz poprawiam co trzeba :)
Pozdrowionka :))
Nieistotne już, skoro on czuwa.
"trzystu dwudziestu metrów," - bardzo dziękuję za to subtelnie puszczone oko.
A tak?
Gwara zajebista.
W jednym opowiadaniu próbowałem i chyba nawet nie podam tytułu ;)
Treść Boska. Baśka juz się kultowa robi.
Ps. Cudnie to z tymi kreskami wygląda. Po świętach też nad tym przysiądę.
Pozdrowencja
Bo już mi ktoś zwrócił na to też uwagę - tyle, że o kopalnie wtedy chodziło.
W pierwotnym tekście stało: kopalnia Guido - taka zabytkowa w Zabrzu, ale tobie chyba nie o to biega?
Dzięki i ja toże pazdrawljaju ;))
Wracając do Baśki, radzi sobie doskonale. Uwielbiam Twój humor. :)
Tak czy inaczej, dzięki za komentarz i przeczytanie :))
Pozdrowionka :))
Podlecę do Twoich "Para strupiała ..." w wolnej chwili... :))
Dzięki za ślad pod tekstem ;))
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania