Poprzednie częściDesperacja - rozdział I

Desperacja - rozdział IV

Rozdział IV

 

Czuła się tak, jakby nieustannie wpadała z deszczu pod rynnę. Strach stał się niemalże jej stałym towarzyszem. Ogarnął ją, kiedy znalazła się na urwisku z wymazaną pamięcią. Ogarnął ją na lotnisku. Ogarnął ją, gdy zamknięto ją w schowku. Ogarnął ją, gdy próbowali ją zabić. Ogarnął ją, gdy poznała prawdę. A teraz ogarniał ją na widok napełnianej strzykawki przez starca w pobrudzonym kitlu. Nie sądziła, by to, co właśnie miał jej uczynić, było legalne. Ale teraz jej głos się nie liczył. Przestała protestować, bo mijało się to z celem. Liczyła tylko na to, że jakoś przeżyje.

- Doświadczysz zaraz czegoś, co w języku naukowym nazywamy tripem – oznajmił starzec. - Może być to trochę nieprzyjemne. Natłok wspomnień będzie ogromny. Mówi się, że w obliczu śmierci całe życie staje przed oczami. To będzie coś w tym stylu. Możesz nawet przypomnieć sobie rzeczy, które kiedyś były zbyt odległe i zamazane, by je pamiętać. Nie wszystkie wspomnienia powrócą od razu. Mogą być poszatkowane i pourywane, ale z czasem twój umysł powinien się unormować.

Czy cokolwiek jeszcze mogło się unormować? Na samą myśl miała ochotę gorzko się zaśmiać. Poczuła ukłucie. A potem wszystko się zamazało i poczerniało.

 

Kap, kap, kap. Kapała woda. Kap, kap, kap. Co za miłe uczucie. Kap, kap, kap. Prosto na jej czoło. Przyjemna, zimna woda.

- Ti Pring! Chodź tu, kochanie!

Wołała ją mama. Miała takie śliczne włosy. Długie, jasne i jedwabiste. Ale Ti Pring nie chciała iść. Jeszcze nie. Woda była taka mokra i cudowna. Dookoła pustynia, a tutaj kap, kap, kap. Ti Pring była za mała, by wiedzieć, że stoi tam, gdzie kiedyś płynęła rzeka. A spadające na nią krople, to pozostałość niegdysiejszego wodospadu. Ale nie musiała wiedzieć. Było przyjemnie. Kap, kap, kap.

 

Dzieciństwo – co za wspaniały okres.

 

- Wyglądasz jak mały aniołek.

Nie znała tej kobiety, ale jej twarz wyglądała tak przyjaźnie. Zaś jej czarne oczy lśniły jak onyksy. Ti Pring wpatrywała się w nie przez chwilę, po czym kobieta podała jej owoc. Był okrągły, ciemnofioletowy i bardzo gładki.

- Spróbuj, to smaczne – rzekła kobieta z uśmiechem.

Spróbowała i rzeczywiście było smaczne. Słodkie. Niebywale słodkie.

- Powiedz „dziękuję”, Ti Pring. - Matka położyła jej dłoń na ramieniu.

- Dziękuję.

- Nie rozumiem. Co to znaczy? – zmieszała się kobieta.

 

Słodkie dzieciństwo.

 

Lubiła bawić się pod biurkiem. To była tak cudowna kryjówka. A do tego farbki, mnóstwo farbek, mnóstwo kolorów. Maczała w nich dłonie i odciskała na czym popadnie. Zostawały ładne kształty, takie fajne, kolorowe kształty, jak jej mała rączka. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – liczyła. Raz, dwa trzy, cztery, pięć – pięć palców. O tak, lubiła kolorować i lubiła się chować. Nikt nie wiedział, że tu jest. Rodzice rozmawiali, a ona się bawiła. I nic nie wiedzieli. Nic, a nic. Umiała ładnie mówić, była mądrą dziewczynką. Ale oni wypowiadali trudne słowa, nie zawsze wiedziała o co chodzi, jednak ich słyszała. Słyszała głośno i wyraźnie, choć nie miała pojęcia, o czym rozmawiają. Czy to w ogóle było ważne?

- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś, Sybok. To odrażające. Nie sądziłam, że jesteś do tego zdolny.

- Przecież to normalne?

- Normalne? Sprzedajesz naszą córkę barbarzyńcom i mówisz, że to normalne?

- Nie sprzedaję, tylko wydaję za mąż. I to dopiero za piętnaście lat. Oswoi się z tym.

- Prędzej sobie głowę dam uciąć, niż na to pozwolę.

- Czy ty nie rozumiesz, jakie to ważne? Wszystko odzyskamy. Pomogą nam w tym.

- Są inne drogi...

- Nie wierzę już w dyplomację.

- To trzeba było się ze mną nie żenić, skoro władza jest dla ciebie taka ważna. Dalej byłbyś królem.

- Przestań... Zobaczysz, że ten sojusz się opłaci.

- Nie będę bratać się z barbarzyńcami, którzy nawet nie mają słowa „dziękuję”.

- To się nazywa polityka. Nie rozumiesz?

- Nie rozumiem... Nic już nie rozumiem... Kiedyś cieszyłam się, że nie obrałeś drogi logiki, jak reszta. Ale teraz mam wrażenie, że nie różnisz się niczym od Romulan.

Ti Pring nie chcący rozlała farbę, odruchowo podskoczyła i uderzyła się w głowę. Tyle by było z chowania się. Rodzice będą wściekli. Byli wściekli.

- Coś ty narobiła?!

 

Dzieciństwo nie zawsze jest cudowne.

 

Farby czy kredki... Nie ważne, byle było kolorowo. Teraz woleli dawać jej kredki, bo nie robiła z nimi takiego bałaganu. Rodzice dziwnie się ostatnio zachowywali, ale ona i tak rysowała dalej.

- Nie mogę w to uwierzyć. Było tak blisko.

- Widocznie los tak chciał, Sybok. Opatrzność nad nami czuwa.

- Przez tą twoją opatrzność straciliśmy jedynych sojuszników.

- Żal mi tych wszystkich istnień, ale... może tak jest lepiej. Może wreszcie zaczniesz doceniać to, co masz.

Rysowała i rysowała, ale tata zabrał jej kredki.

- Ti Pring, kochanie... Nikt ci już w życiu nie pomoże. Musisz zacząć uczyć się radzić sobie sama.

- Sybok, ona ma dopiero trzy lata. Nie mów tak do niej.

 

Dzieciństwo jest za krótkie

 

- Tato, musimy tyle trenować?

- Nie jęcz, Ti Pring, masz już osiem lat.

- Ale czemu to robimy?

- Bo jeśli mam odzyskać władzę, będzie mi potrzebna każda pomoc.

- To takie ważne?

- Tak. Kiedyś zrozumiesz.

 

Kiedy minęły te wszystkie lata?

 

Już rozumiała. Tak sądziła, że rozumiała. Inaczej, by jej tu nie było. Nie zastanawiałaby się, czy podpisać ten papier. Zadała sobie wiele trudu, by tu dotrzeć, a teraz się wahała. Jakby wciąż nie była do końca przekonana, czy warto. Co to znaczyło „na czas nieokreślony”. Chyba nie dożywotnio?

- Co to znaczy „na czas nieokreślony”? - spytała.

- To znaczy na czas nieokreślony.

Nie sądziła, że lord Frieza będzie miał taki delikatny głos. Taki spokojny i grzeczny. Kiedy go słyszała, niemalże znikały jej wątpliwości.

- I jeśli to podpiszę...

- Zostanie królem.

Podpisała.

 

Szczenięca głupota.

 

Dlaczego się bała? Przecież sama tego chciała. Chciała i zrobiła. A teraz znowu wątpliwości. Bez sensu. Musiało być dobrze, przecież stała się taka silna, przecież ze wszystkim sobie radziła, zawsze. Ale coś przerażało ją w tym miejscu. Dopiero pierwszy dzień, jeszcze nawet nie dostała munduru, a już zaczynała żałować swojej decyzji, jakby przeczuwała nadchodzące kłopoty. Miała wrażenie, że coś się szykuje. Stało ich tam chyba z dziesięciu i wpatrywali się w nią w taki sposób, jakby mieli ją pożreć. Jakiś paskudny, fioletowy obcy chwycił ją za ramiona i szybko zdała sobie sprawę, że jest od niej silniejszy. Szarpała się i wierzgała, co tylko wzbudziło śmiech u pozostałych.

- Co ty sobie wyobrażasz?! - krzyknęła.

- Otrzęsiny! Otrzęsiny! - Wszyscy zaczęli skandować, jak jeden mąż.

Ti Pring pobladła ze strachu i obrzydzenia, gdy poczuła na sobie ich wielkie, brudne łapska. Nigdy nikt nie dotykał jej w taki sposób, a teraz rzucili się na nią wszyscy. Podawali ją sobie, jak szmacianą lalkę, obmacując i nie szczędząc przykrych komentarzy. Śmiali się i wygadywali plugastwa pod jej adresem. Ktoś klepnął ją w tyłek tak mocno, że aż łzy stanęły jej w oczach. Ktoś inny wsunął jej rękę w spodnie. Wiła się i krzyczała, ale pomoc nie nadchodziła. To nie działo się naprawdę. To był koszmar. Tak nie mogło się stać. Nie mogło.

- Chodź tu, rybko, chodź, kochanie, bo inaczej będzie lanie – zaśpiewał beztrosko jakiś różowowłosy osiłek i chwycił za jej spodnie, bez wątpienia chcąc je z niej zedrzeć.

Przerwał mu donośny, damski głos.

- Wystarczy, Bunać!

Ti Pring spojrzała na swoją wybawicielkę. Była nią wysoka kobieta o niebieskiej skórze, starsza od niej. Nie wyglądała groźnie, ale, o dziwo, osiłek jej posłuchał i puścił ubranie dziewczyny.

- Wy to samo. Koniec otrzęsin – oznajmiła nieznajoma.

- Bo co? - warknął żołnierz, który od samego początku przytrzymywał Ti Pring.

- Bo może się okazać, że zamiast leków na ból głowy, dostaniesz proszki na sranie.

Podziałało. Padło parę przekleństw i pomruków, ale w końcu zostawili ją w spokoju.

- Chodź, pokażę ci kwaterę. Będziemy mieszkać razem.

Ti Pring wciąż była w takim szoku, że dalej siedziałaby na podłodze i trzęsła się, jak osika, gdyby kobieta nie chwyciła ją za rękę i nie pociągnęła za sobą. Przez chwilę wszystko zdawało się snem, koszmarem, czymś nierzeczywistym. Ale gdy znalazły się na miejscu, a Ti Pring usiadła na pryczy, wszystko to, co wydarzyło się przed chwilą, zwaliło się na nią niczym sterta kamieni. Żaden sen, żaden koszmar, żadna nierzeczywistość. Naprawdę tu siedziała, naprawdę tego doświadczała i wciąż czuła się obolała. Tak właśnie ją powitano, nic się jej nie ubzdurało.

Myślała, że jest twarda, ale nie wytrzymała i pociągnęła nosem. Łzy poleciały same, nie umiała ich powstrzymać. Dobrze, że chociaż trafiła na jedną życzliwą osobę.

Trzas! Kobieta wymierzyła jej policzek. Ti Pring spojrzała na nią w szoku i z niedowierzaniem.

- Jeśli będziesz się zachowywać, jak mała, strachliwa pinda, to tylko pogorszysz sprawę – oznajmiła oschle kobieta.

To jak niby miała się zachowywać? Była przerażona i najwyraźniej to, co czuła, nikogo tu nie obchodziło. Została sama, tak straszliwie sama.

- Przepraszam. - Kobieta zreflektowała się i westchnęła. Jej twarz złagodniała. - Czasami zapominam, jak to jest na początku. Anola. Jestem tu medykiem – przedstawiła się.

- Ti Pring... - wydusiła z siebie dziewczyna.

- Ile masz lat?

- Siedemnaście.

Anola chwyciła butelkę wody, podała swej nowej koleżance i usiadła przy niej. Ti Pring napiła się.

- Młodziutka buzia, włosy jak złoto, jędrne ciało... To tak jak wejść w stado wilków w owczej skórze – skomentowała Anola.

- Jest aż tak źle? - wydukała dziewczyna, ocierając oczy.

- A czego się spodziewałaś? Są tu prawie sami mężczyźni i raczej żaden z nich nie jest dżentelmenem. Od nadmiaru testosteronu prawie im bańki uszami wychodzą. Zaspokoić kutasa, zaspokoić żołądek i ewentualnie obić komuś mordę – to takie tutejsze, niepisane motto.

- Ale... ciebie posłuchali... Jak ci się udało... No wiesz...

- Kojarzysz profesora Nitrama?

- Tego od książki o Saiyanach?

- Zgadza się. To przyjaciel lorda Friezy. Jesteśmy... cóż... w zażyłości, można powiedzieć.

- Przecież to paskudny staruch.

- Ale wpływowy. Boją się ruszyć to, co jego. Doszłam do wniosku, że lepszy jeden śmierdzący kutas, niż dwadzieścia śmierdzących kutasów.

To jednak zdawało się snem. Przez całe swoje życie Ti Pring była niczym grzeczna, no, względnie grzeczna, ułożona dziewczynka. Miała skrzywione, fałszywe, wyidealizowane wyobrażenie wszechświata. Nie było w nim miejsca na tę całą wulgarność, zepsucie, zgniliznę, które zaczynała poznawać. Ale czas niewinności dobiegł końca. Nie istnieli już ludzie prawi, nie istniały zasady. Pozostało tylko prawo dżungli.

- Co mam zrobić, żeby tego nie robili. Błagam... co mam zrobić? - spytała z desperacją i zwątpieniem.

- Być silna. Brzmi jak pusty frazes, ale niestety tu nie ma łatwych rozwiązań. Albo zaskarbisz sobie szacunek, albo będą wycierać tobą podłogi. Niestety nie jestem w stanie cię non stop chronić, więc musisz nauczyć się radzić sobie sama. Witaj na pokładzie.

I to była jedyna rada, jaką otrzymała.

 

Samotność jest straszna.

 

Podążała wąskim korytarzem za oficerem Zarbonem. Kazał jej wziąć środki czyszczące i wiadro. Nie wyjaśnił po co, ale zrozumiała już, że jako najniższa w hierarchii zacznie od najgorszych robót. To było poniżające, ale musiała jakoś przetrzymać. Jeszcze im pokaże. Jeszcze pokaże, na co ją stać. Musiała być dzielna, zacisnąć zęby i jakoś przez to przebrnąć.

Zarbon sprawiał miłe wrażenie, ale różnych rzeczy się o nim nasłuchała. Nie dała się zwieść jego zniewalającej urodzie i wolała uważać na każdym kroku. Przekonała się już, że tutaj nikt z nikim się nie patyczkował. Mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, a za najmniejsze przewinienia słono się płaciło.

- Zawsze każemy nowym kadetom sprzątać izolatkę. To powinno oduczyć ich głupich pomysłów – oznajmił Zarbon, gdy doszli do końca korytarza.

Otworzył okrągłe drzwi, grube niczym właz do bunkra. Pierwsze, co uderzyło Ti Pring to smród fekaliów. Zdziwiła się jednak, bo pomieszczenie zdawało się czyste i całkowicie puste, nie licząc kranu i odpływu. Skąd wydobywał się ten potworny zapach?

- Nie cierpię, kiedy mnie przydziela do tej roboty – mruknął oficer i zasłonił twarz peleryną.

- To jest ta izolatka? - spytała zdziwiona Ti Pring. Jak ma miejsce kary była dość przestronna.

- Nie, to jest izolatka.

Zarbon wskazał na podłogę i wtedy dziewczyna zauważyła coś, na co wcześniej w ogóle nie zwróciła uwagi. Tam również znajdował się właz. Widziała uchwyt i długie szczeliny. Czyżby stąd wydobywał się ten smród? Jak duże było to pomieszczenie? Czy ktoś się tam teraz znajdował? Wreszcie do niej dotarło. Zarbon miał rację. Wizyta w takim miejscu naprawdę mogła wybić z głowy głupie pomysły, a przecież Ti Pring stała tu dopiero minutę. Odruchowo zacisnęła dłonie na uchwycie wiadra. Nie wiedziała do końca dlaczego, ale czuła wzrastający niepokój.

- Łap.

Oficer rzucił jej sporych rozmiarów klucz. Upuściła wiadro i go złapała, po czym spojrzała na przełożonego pytającym wzrokiem. Ten po raz kolejny wskazał właz w podłodze i jasnym się stało, czego od niej chce. Zawahała się. Popatrzyła na klucz i zaczęła bawić się nim w dłoniach, jakby próbując zebrać się w sobie. Zarbon spoglądał na nią zniecierpliwiony, a że nie chciała narobić sobie problemów, w końcu się przemogła. Wzięła głęboki wdech i powoli zbliżyła się do włazu. Gdy przykucnęła, poczuła, że smród zrobił się jeszcze większy, co bez wątpienia oznaczało, że wydobywał się z dołu. Zacisnęła powieki i złapała się za usta.

- Tylko nie rzygaj – powiedział oschle Zarbon.

Z trudem powstrzymała wzbierające nudności i wsunęła klucz do zamka. Przekręciła go raz, drugi, coś zaskoczyło. Niepewnie chwyciła za uchwyt i jeszcze bardziej niepewnie pociągnęła do siebie. Właz się otworzył, a kiedy to nastąpiło, uderzyła ją tak potworna fala odoru moczu, odchodów i Bóg wie, czego jeszcze, że momentalnie się odsunęła i ukryła twarz w dłoniach.

- Rany, czy ja wszystko muszę robić sam? - warknął oficer i kopnął wiadro w jej stronę. - Nalej wody.

Uczyniła to bezzwłocznie i w miarę możliwości starała się nie oddychać przez nos. Naprawdę miała tu posprzątać? Bała się tam nawet zajrzeć. Taka czynność sama w sobie powinna być stosowana jako kara. W tej chwili Ti Pring dałaby wszystko, żeby znaleźć się gdzie indziej. Nawet na najstraszniejszym treningu.

- No i jak tam, książę? Miło po ośmiodniowym urlopie? - spytał Zarbon z przekąsem, zaglądając do dziury.

Osiem? Ktoś tkwił tam przez osiem dni? Nie wytrzymałaby nawet godziny. Nie mogła w to uwierzyć. To było niemożliwe. Co trzeba uczynić, by zasłużyć sobie na taką torturę? Nie chciała tu dłużej być, to miejsce ją przerażało. Teraz nie miała już wątpliwości, że od izolatki wolałaby wszystko. Może nawet otrzęsiny.

Po chwili Zarbon wywlókł za włosy sponiewierane nagie ciało. Widok był odrzucający i ktoś bez wątpienia pokiereszował tego nieszczęśnika, nim wylądował w izolatce. Gdy Ti Pring przyjrzała mu się dokładniej, zdała sobie sprawę, że musi być w podobnym wieku, co ona, może odrobinę starszy. Postury był niewielkiej, ale sądząc po jego atletycznej sylwetce, siły mu nie brakowało. Nie licząc chwili obecnej. Teraz nie był nawet w stanie się podnieść.

- Cuchniesz jak wychodek – skomentował Zarbon, chwycił wiadro i wylał zawartość na leżącego.

Młodzieniec zakaszlał i z trudem oparł się na przedramionach. Jego ogon uniósł się i owinął wokół pasa, jakby w odruchu. Ogon? Ti Pring nie sądziła, że żyją jeszcze jacyś Saiyanie. Przez chwilę obserwowała młodzieńca z zaintrygowaniem, póki na nią nie spojrzał. Natychmiast odwróciła wzrok i zrobiło jej się wstyd, że ogląda kogoś w takim stanie, niczym ciekawostkę zoologiczną. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co on musiał czuć.

- Możesz chodzić? Nie bardzo? A taki z ciebie chojrak, Vegeta – zadrwił oficer.

Chwycił młodzieńca za włosy i wywlókł go na korytarz, jak zdechłe zwierzę. Ti Pring odebrało mowę.

 

Cierpienie nie uszlachetnia.

 

Była tu tak krótko, a czuła się, jakby minęła wieczność. Wszystko to, co kiedyś zdawało się niegodne, teraz stało się jej codziennością. Słyszała to, czego nie powinna, mówiła to, czego nie powinna, robiła to, czego nie powinna. I jakimś cudem udało jej się zachować resztki godności i swoją prawie królewską, do niczego nie potrzebną cnotę. Nie zmieniało to jednak faktu, że z eleganckiej panny stała się praktycznie nikim i to na własne życzenie. I wciąż łudziła się, że to poświęcenie było cokolwiek warte.

Dojrzała go, gdy sprzątała szatnię. Albo jej nie zauważył, albo naprawdę miał ją gdzieś... a może po prostu czuł wstyd i zażenowanie? Mało prawdopodobne. Przebierał się bez skrępowania. Teraz ona udawała, że nic nie widzi. Na krótko, bo w pewnym momencie oparła brodę o czubek kija od miotły i pokiwała się parę razy, próbując zadać pytanie, które chodziło jej po głowie od samego początku.

- Za co wsadzili cię do izolatki? - spytała.

Ten wzrok mógł zabijać. Od razu pożałowała, że odezwała się słowem. Ubrał zbroję, zrobił kilka kroków w jej stronę, a wyraz jego twarzy wskazywał, że trafiła w wyjątkowo czuły punkt.

- Powiedziałem: „Lordzie Frieza, jest pan odrażającym jaszczurem, a pana matka to dziwka” - odezwał się, ze spokojem, którego się nie spodziewała.

Wyartykułował to w taki sposób, jakby wciąż delektował się każdym słowem. Nawet uśmiechnął się bezczelnie. Nie wierzyła, że naprawdę mógł coś takiego powiedzieć i przeżyć.

- Mój ojciec znał twojego ojca – wypaliła nagle.

Zdawała sobie sprawę, jak dziwnie to musiało zabrzmieć w tej sytuacji. Zastanawiała się, czy w ogóle poruszać ten temat, ale obecnie bardzo jej zależało, by wejść w czyjeś łaski. Nie sądziła, by osamotniona mogła tu długo przetrwać. Nie z wszystkimi dookoła próbującymi ją zgwałcić albo poniżyć.

- Kim był? - spytał Saiyanin, choć jego zainteresowanie tematem wydawało się średnie.

- Mój tata? Był kiedyś królem Vulcana, ale ożenił się z Ziemianką i... to się nie spodobało... Długa historia. Zaciągnęłam się, bo dzięki temu lord Frieza sprawi, że tata odzyska władzę – wytłumaczyła z nadzieją, że to cokolwiek da.

- To jesteś równie głupia, co on – usłyszała tylko w odpowiedzi.

Vegeta zamknął swoją szafkę i zaczął zmierzać do wyjścia, ale Ti Pring nie zamierzała tak łatwo się poddać.

- Słuchaj... - krzyknęła. - Dano mi to do zrozumienia dość wyraźnie. Kapuję, jak to działa. Nie chcesz, żeby zamiatali tobą podłogi, to albo bądź silny, albo znajdź sobie silnych kumpli. A ja nie zamierzam być niczyim popychadłem.

Przystanął i spojrzał na nią z rozbawieniem.

- I co, oczekujesz, że ktoś cię zapisze do „paczki”? Nie ma żadnej paczki, nie ma zapisów, nie ma taryfy ulgowej dla bab. Wbij sobie to do tępego łba.

- Jestem dość silna – odgryzła się, licząc na to, że chociaż to będzie dobrym argumentem.

- To nie potrzebujesz kumpli.

I tak koło się zamknęło, a Ti Pring poczuła, że właśnie zrobiła z siebie idiotkę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szczur 16.03.2016
    Lepiej się przyznaj, czy piszesz jakieś nowe Ti-Pringi.
  • Vampircia 16.03.2016
    Chciałabym móc.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania