Poprzednie częściDesperacja - rozdział I

Desperacja - rozdział VI

Ti Pring i Raditz nieśli nieprzytomnych z przepicia Saiyan do ich kwatery. To naprawdę była długa noc. Za pewne smród wódki marki Coldy unosił się wokoło na dużej przestrzeni, ale teraz dziewczyna już go nie czuła, bo sama nim przesiąkła. Gdy znaleźli się na miejscu, Raditz z ulgą zrzucił z siebie cielsko Nappy prosto na łóżko. Ona zaś potraktowała mniejszego Saiyanina z nieco większą delikatnością. Najpierw zdjęła mu buty, potem resztę uniformu, a na koniec go przykryła. Jak dla niej nic nadzwyczajnego, ale zauważyła, że Raditz ze zdziwieniem przypatruje się jej poczynaniom.

- Nie pasujesz. Nigdy nie będziesz – powiedział.

- Bo mam empatię? - spytała ze spokojem.

- Co to?

No tak. Prawie się zaśmiała.

- Nie ważne. Wiem, że nie pasuję.

- Czasami dobrze udajesz.

- To też wiem.

Zamilkła na chwilę i spojrzała na złamany nos Raditza. Przypomniało jej się, co wcześniej powiedział Vegeta. Zadziwiające, że dotknęło ją to bardziej, niż samego poszkodowanego. Tak przynajmniej sądziła.

- Nie powinien traktować cię jak gówno – powiedziała.

- On wszystkich traktuje jak gówno, więc nie czuję się wyróżniony. Ciesz się, ze wszystkich tobie chyba najbardziej udało się wkraść w jego łaski.

- Pięćdziesiąt pięć punktów IQ przewagi coś dać musiało.

- Stawiałbym raczej na cycki, ale niech ci będzie.

- Nie ważne... I tak nie czuję się, jakby łaska boska na mnie spłynęła. Chociaż i tak jest dużo lepiej, niż było kiedyś. Rany, chyba zaczynam się przyzwyczajać do tego życia.

Zaczynała robić się senna. Po takiej nocy nic dziwnego. Ziewnęła, potarła skroń i już miała się zbierać, gdy nagle przypomniała sobie, że jeszcze o coś chciała się spytać.

- Może to dziwnie zabrzmi tak ni z tego, ni z owego... Ale dużo się nad tym zastanawiałam... I jakoś nigdy nie mogłam zebrać się w sobie... W jaki sposób wasza trójka przetrwała tę katastrofę?

Raditz wzruszył ramionami.

- Chyba po prostu znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze.

- Ale nic nie pamiętasz?

- Niewiele. To było dawno.

- Zawsze mi coś w tym nie grało... Jak jedna asteroida mogła doszczętnie zniszczyć tak dużą planetę? To wbrew prawom fizyki.

- Nie znam się.

- Ale naprawdę. Jak tak głębiej o tym pomyśleć...

- Po co o tym myśleć? Było, minęło.

Nie dziwiła się Saiyaninowi, że nie ma specjalnej ochoty o tym rozmawiać. Choć gdyby ona znalazła się na jego miejscu, byłaby na pewno bardziej dociekliwa. Zapominała jednak czasem, jak bardzo się różnili.

- Idę spać – rzekła i wstała.

- Naprawdę aż pięćdziesiąt pięć punktów? - spytał Raditz, gdy już miała wychodzić.

- Tylko nic mu nie mów – spojrzała na niego porozumiewawczo nim zamknęła za sobą drzwi.

 

Nowe pytania.

 

Jej usilne starania, ciężka praca, zasługi i absolutna lojalność wobec lorda Friezy wreszcie popłaciły. Dostała przepustkę, o której tak marzyła. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś tam wróci, ale znowu było jej dane postawić stopy na powierzchni rodzinnego świata. Zmieniło się tak wiele. To był złoty okres dla jej rodu, władza wróciła w jego ręce. Teraz Ti Pring nie gościła w rezydencji na odludziu tylko w przepięknym pałacu w samym centrum stolicy. Nigdy nie widziała takiego przepychu, tyle służby, takiego powitania. Praktycznie odeskortowano ją pod same drzwi komnaty jej rodziców. Serce zabiło jej szybciej, a ręce drżały. Zabawne, teraz już chyba nigdzie nie pasowała. Nie sądziła, że poczuje się tu tak obco.

Przynajmniej jej rodzice nic się nie zmienili. Nie spodziewała się, że powitają ją tak gorąco, nie po tym wszystkim, co zrobiła dla lorda Friezy. Ale tego dnia doświadczyła tyle radości, wzruszenia i ciepła... Prawie już zapomniała, jak to jest.

- Chodź się przebrać, kochanie.

Matka zaprowadziła ją do garderoby. Dla Ti Pring przywdzianie sukienki było dziwnym uczuciem. Prawie zawsze chodziła w mundurze, nie licząc tajnych misji, które wykonywała czasem dla wywiadu. Teraz prawie się nie poznała. Ubrała długą zieloną szatę, rozpuściła włosy i na chwilę poczuła się, jak dawna Ti Pring.

Spacerowała z ojcem po ogrodzie i wyczuwała napięcie w powietrzu. Tak jakby oboje chcieli coś powiedzieć, ale bali się tego dokonać. Cieszyła się, że wróciła, ale wiedziała, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś. Że nawet, jak przywdzieje szaty damy, nie stanie się dawną Ti Pring.

- Jesteś szczęśliwy? - spytała w końcu.

Przystanął i zamyślił się.

- Pragnąłem władzy, ale... nie takim kosztem – wyznał. - Co ci strzeliło do głowy, żeby...

- Proszę. Nie poruszaj tego tematu – ucięła jego wypowiedź i wyraźnie zdenerwowała się. - Nie chcę o tym rozmawiać. Proszę – dodała już spokojniej.

- W porządku. Jak chcesz – westchnął ojciec i na chwilę zamknął oczy, jakby próbując się wyciszyć.

Spacerowali dalej, nie rozmawiając. Minęli fontannę i skręcili w labirynt z żywopłotu. Przeszli kilka kroków, aż dotarli do ławki, na której przysiedli. Coś od dawna chodziło Ti Pring po głowie i uznała, że to dobra okazja, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Tylko czy powinna teraz o to pytać? Czy to był dobry moment?

- Tato... Co wiesz o zagładzie Saiyan?

Wiedziała, że ojciec się zdziwi.

- Spotykamy się po tylu latach i jedna z pierwszych rzeczy, o jakie pytasz, to zagłada Saiyan?

- Po prostu to nie daje mi spokoju.

- Dlaczego?

Właściwie sama do końca nie umiała tego wytłumaczyć. Chciała po prostu znać prawdę. Widocznie odziedziczyła po matce ludzką dociekliwość.

- Poznałam Saiyan... Prawdziwych. Znałeś króla Vegetę, prawda?

- Tak.

- Jego syn wciąż żyje.

Tym razem Sybok zdziwił się znacznie bardziej, ale pomimo odrzucenia logiki dawno temu, opanował emocje i podszedł do całej kwestii racjonalnie.

- Więc czemu on nie odpowie na twoje pytanie?

- Sądzę, że sam do końca nie wie, co się wtedy stało.

- W takim razie nikt nie wie. A jeśli ktoś wie, to o tym nie mówi.

 

Niektóre pytania lepiej pozostawić bez odpowiedzi.

 

Zaczynała stawać się naprawdę dobra w tym, co robiła i to ją najbardziej przerażało. Przyzwyczajała się, coraz bardziej się przyzwyczajała. Mogła nie znosić swojej pracy, ale to nie zmieniało faktu, że wykonywanie jej przychodziło jej ze zdecydowanie mniejszym problemem, niż na początku. Po prostu ileż można użalać się nad sobą? W pewnym momencie człowiek zaczyna akceptować swoją żałosną sytuację i robi co do niego należy. A ona każdy rozkaz wykonywała śpiewająco. Skoro nie mogła pozbyć się Friezy ze swojego życia, mogła przynajmniej wkraść się w jego łaski, by je sobie ułatwić. I kiedy człowieczeństwo powoli z niej uchodziło, zaczęła zdawać sobie sprawę, że staje się kimś, kim resztki jej dawnego ja zawsze będą gardzić. A jeśli w przyszłości nie ostaną się nawet te resztki? Czy na pewno tego chciała?

 

Jeszcze nie jest za późno.

 

Siedziała na pryczy i wpatrywała się w dwie fiolki, być może jej przepustkę do wolności. Nie była jednak pewna, czy zdoła się targnąć na tak desperacki czyn. Zostawić wszystko za sobą, zacząć od nowa, dać sobie drugą szansę... To wszystko brzmiało tak pięknie, ale niepowodzenie mogło okazać się fatalne w skutkach. Gdyby Frieza zorientował się, że zdezerterowała, nie tylko ona znalazłaby się w niebezpieczeństwie, ale też jej rodzina. Jedyne, co jej pozostawało, to upozorować własną śmierć, a to wcale nie było takie proste. Najmniejszy błąd mógł ją słono kosztować. Ale musiała zaryzykować. Nie chciała spędzić reszty życia, jako niewolnik tyrana. Nie chciała być potworem służącym innemu potworowi. Nie chciała nawet pamiętać, że kiedyś nim się stała. Bała się wymazania wspomnień, ale tylko w ten sposób miała jeszcze szansę na normalne życie. Musiała zrzucić z siebie ten ciężar, by uciec od obłędu.

Zawartość drugiej fiolki potrafiła tymczasowo stłumić energię. Ti Pring nie wiedziała, czy bezpiecznie mieszać te dwie substancje, ale tylko tak mogła wymknąć się detektorom. Do tego nowa tożsamość i bilet w jedną stroną gdzieś na drugi kraniec galaktyki. Mogło się udać. Mogło się też nie udać. Ale decyzję musiała podjąć szybko.

 

Uwolnić się.

 

Nie zostaw po sobie żadnych śladów. Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Nikomu nie ufaj. Udaj się na Omis i tam już zostań. I nigdy nie próbuj sobie przypomnieć – napisała sobie na przedramieniu. Tyle informacji powinno wystarczyć. Liczyła na to, że nowa ona jakoś sobie poradzi.

Wciąż się wahała, ale jeśli nie zrobi tego teraz, na kolejną okazję może czekać bardzo długo. Akurat wracała z misji, a Kalsedonia znajdowała się na trasie jej przelotu. Do tego wylot na Omis był jutro, a Frieza miał jakieś ważne spotkanie i istniała szansa, że nie będzie drążył sprawy jej rzekomej śmierci. Musiała to zrobić. A czasu zostało niewiele, bo kapsuła zaczynała wchodzić w atmosferę.

Już wcześniej zmieniła strój i fryzurę, pozostawała część najtrudniejsza. Wzięła głęboki wdech, ubrała plecak i uderzyła w panel kontrolny kapsuły aż zaiskrzyło.

- Awaria wszystkich systemów. Spalenie w atmosferze nastąpi za pięć minut i pięćdziesiąt pięć sekund – odezwał się komputer pokładowy.

Teraz pozostawało Ti Pring mieć nadzieję, że jakoś przeżyje ewakuację na tej wysokości.

 

Nicość. Jak wyglądała nicość? Jak czarna otchłań bez dna, bez czasu, grawitacji i światła? Czy nicość w ogóle mogła wyglądać? Czy dało się ją opisać, wyobrazić, zobaczyć? Miało to jakiekolwiek znaczenie? Nicość po prostu nadeszła...

Ti Pring gwałtownie otworzyła oczy, zgięła się w pół i zwymiotowała. Poczuła, jak z jej nosa zaczyna cieknąć struga krwi. Z trudem próbowała opanować drżenie całego ciała. Obraz zamazywał się i rozdwajał, tak jakby wypiła za dużo wódki marki Coldy. Podejrzany staruch w poplamionym kitlu nachylał się nad nią i wpatrywał w nią dokładnie tak, jakby nie był pewien, czy zabieg zakończył się powodzeniem.

Zawroty głowy i torsje ustępowały, a wizja zaczynała się klarować. Ti Pring spojrzała przed siebie błędnym wzrokiem i zauważyła, że saiyański książę stoi pod ścianą, gapiąc się na nią podejrzliwie. Uniosła powoli rękę i poruszyła palcem wskazującym, jakby dając mu do zrozumienia, że chce, aby się zbliżył. Podszedł do niej i spojrzał na nią pytająco. Wstała. Położyła mu dłoń na ramieniu w niemalże czułym geście i... przywaliła mu z bańki. Następnie wyszła z laboratorium chwiejnym krokiem, a gdy znalazła łazienkę, wpadła do niej i przepłukała sobie usta. Spojrzała w lustro. Wyglądała tak, jakby przedawkowała najsilniejsze kardasjańskie narkotyki. Twarz blada, oczy podkrążone, usta sine, a nos umazany krwią. Zmyła ją, oparła się o umywalkę i zwiesiła głowę. Czuła się jak przejechane gówno.

- Zakładam, że zadziałało – usłyszała za plecami głos Vegety.

Nawet się nie odwróciła.

- Jesteś chuj.

- Jeszcze będziesz mi dziękować!

- Za to, że jesteś chuj?

Wiedziała, że się w nim gotuje, ale nie specjalnie ją to w tym momencie obchodziło. Zaśmiała się gorzko.

- Nie mogę uwierzyć, że przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy nie zaproponować ci wspólnej ucieczki – powiedziała.

- Nie jestem takim tchórzem, jak ty. Nie zrobiłbym tego.

- Dlatego nie zaproponowałam.

W końcu zwróciła się twarzą do niego. Nie wyglądał na tryskającego radością.

- Masz pięć minut, żeby zebrać się do kupy. Potem wracamy – oznajmił.

Ti Pring leniwie potarła skroń. Naprawdę czuła się, jak na kacu.

- Nie mogę uwierzyć, że miałeś taki ból dupy na myśl, że ja się uwolniłam, a ciebie zostawiłam po uszy w gównie – wymamrotała.

- To nie tak! Mieliśmy umowę!

- Tak, tak, tak... Wiem. Ale umowę, że zawsze jestem po twojej stronie, a nie, że jestem twoją własnością.

- No właśnie, po mojej stronie.

- Nie będę się teraz bawić w saiyańskie interpretacje i nadinterpretacje. Zebrałam się do kupy. Przywrócę włosy do poprzedniego stanu i możemy spadać – mruknęła beznamiętnie.

Już dawno nie czuła się tak przegrana, ale nie miała nawet siły wylewać żalów. Odnosiła wręcz wrażenie, że wszystkie emocje wypłynęły z niej nagle, jak woda z dziurowego worka.

- Może nawet zaplusujesz u Friezy – dodała równie z nudzonym tonem, co poprzednio.

- Nie liczyłbym na to.

 

Myślała, że przesłuchania nigdy się nie zakończą. A gdy wreszcie minęły, przyszedł czas na najgorsze: bliskie spotkanie trzeciego stopnia z lordem Friezą. Nie wiedziała, czego jeszcze od niej może chcieć, skoro opowiedziała już wszystko jego przybocznym. Nie wiedziała, póki nie ujrzała go przy stole beztrosko popijającego ziółka. Uśmiechnął się na jej widok i już czuła, że szykuje się jedna z jego gierek. A gierki Friezy nigdy nie zwiastowały niczego dobrego.

- Życzył się pan ze mną widzieć, sir – oznajmiła grzecznie Ti Pring, próbując ukryć strach.

- Tak. Zapraszam.

Wskazał jej miejsce przy stole, a to oznaczało, że prędko nie da jej spokoju. Przełknęła ślinę i usiadła. Nalał jej ziółek z tym swoim podejrzanie radosnym uśmiechem. Zawsze gdy widziała ten uśmiech, miała się na baczności.

- Już się bałem, że panią straciliśmy – powiedział. - Co za szczęście w nieszczęściu.

Oczywiście, że się nie bał. Swoje meble darzył większym uczuciem, niż swych żołnierzy. Ale czasami udawał, że jest inaczej, by wzbudzić fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

- Cieszę się, że tak to się skończyło, sir – skłamała.

- Przyznaję, że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem nie próbowała pani zdezerterować. Ale przecież jest pani inteligentną osobą i wie, jak łatwo mógłbym uczynić pani życie piekłem, nie mówiąc już o życiu pani rodziny. Więc na pewno nie zrobiłaby pani niczego, co mogłoby mnie zdenerwować, prawda?

- Oczywiście, że nie, sir.

- Nie lubi pani ziółek?

Ręce tak jej się trzęsły, że bała się podnieść filiżankę. Frieza wpatrywał się w nią wnikliwie, jakby czekając na jakiś ruch z jej strony. Uniosła spodek. Wiele trudu kosztowało ją, by napić się tak, by nie odsłonić swoich prawdziwych emocji.

- Skończyliśmy przesłuchanie, sir – oznajmił nagle stojący w drzwiach Dodoria.

- I?

- Obie wersje się zgadzają, sir.

- Przyprowadzić tu tego małpiszona.

- Tak jest, sir.

Ti Pring siedziała jak na szpilkach. Do tej pory fałszywe zeznania sprawdzały się całkiem nieźle. Wersja z niespodziewaną awarią, wypadkiem i utratą pamięci z powodu wstrząsu brzmiała wiarygodnie. Zwłaszcza że w jej krwi wykryto substancję przywracającą wspomnienia, a poprzednie chemikalia zdążyły się rozłożyć. Jednak lord Frieza na pewno miał jeszcze jakiegoś asa w rękawie.

- Dzień dobry, książę. Zechcesz zaszczycić mnie swoją obecnością?

Frieza przeszedł sam siebie ze swą fałszywą serdecznością. Poklepał krzesło obok siebie w zapraszającym geście. Vegeta miał równie beznamiętny wyraz twarzy, co Ti Pring i bez wątpienia równie bardzo, co ona cieszył się tą wizytą.

- No proszę, teraz jesteśmy w pełnym, królewskim składzie, a to oznacza, że na pewno się dogadamy – skomentował Frieza i napił się ziółek.

Czas dłużył się niemiłosiernie, a wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek.

- Powiedz mi, dlaczego ty wszystko musisz robić po swojemu? - Frieza zwrócił się ze spokojem do Saiyanina. - Czy te przeszło dwadzieścia lat służby niczego cię nie nauczyło? Chyba wiesz, że o każdym opuszczeniu bazy trzeba zameldować przełożonemu?

- Myślałem, że...

- Tak, wiem, że myślałeś. Sęk w tym, że nie tą częścią ciała, co trzeba.

- Sir... - Ti Pring postanowiła się wtrącić. - Jestem przekonana, że książę Vegeta działał przede wszystkim w pańskim interesie.

Mina Friezy zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie udawał już dobrego wujka. Był wściekły.

- Czy ja udzieliłem pani pozwolenia na zabranie głosu? - warknął.

- Przepraszam, sir. - Ti Pring zadrżała i zwiesiła głowę na znak pokory.

Frieza zwrócił się z powrotem do księcia.

- No właśnie. W czyim interesie działałeś? W moim? W interesie pani Ti Pring? W interesie armii? Nie, myślę działałeś tylko i wyłącznie w swoim. Obawiam się, że w innym nie potrafisz. A że masz iloraz inteligencji na poziomie mojej złotej rybki, to właśnie się potem kończy tak, jak teraz.

Choć nie był to atak wymierzony w nią, Ti Pring odłożyła filiżankę trzęsącymi się rękami, bo czuła, że ją zaraz upuści. Frieza spojrzał na nią, a ona ponownie zwiesiła głowę. Chciała, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. Wolała zostać ukarana, niż dłużej tu siedzieć.

- Ze względu na niską szkodliwość twojego czynu i fakt, że mam dziś dobry humor, jestem skłonny puścić ci to płazem, Vegeta. Ale musisz mnie ładnie przeprosić.

Atmosfera zamiast się rozluźnić, tylko się zagęściła. Zarówno Ti Pring jak i Frieza czekali na jakąkolwiek reakcję ze strony Saiyanina.

- Przepraszam... - mruknął Vegeta ledwo słyszalnie.

- To nie są ładne przeprosiny, to są przeprosiny na odwal się – podsumował Frieza. - Chcę, żeby to wypłynęło z głębi twojego serca. Sir, jest mi niezmiernie przykro, że nie dopełniłem obowiązków. Błagam o wybaczenie, jako twój uniżony sługa. Przysięgam wieczne posłuszeństwo, bla, bla, bla... Coś w tym stylu.

Znowu zapanowała cisza, a cała sytuacja zaczynała robić się nie do zniesienia. Ti Pring zacisnęła dłonie na oparciach krzesła i niewiele brakowało, a by je zmiażdżyła.

- Sir... - podjął w końcu Vegeta. - Nie mam nic więcej do dodania.

O dziwo Frieza wcale nie wyglądał na zdenerwowanego. Na jego twarzy z powrotem zagościł spokój. Pstryknął na Zarbona, który niezwłocznie pojawił się u jego boku.

- Bądź tak miły i połam mu palce – rzekł Frieza z taką beztroską, jakby prosił o podanie ciasteczek.

- Tak jest, sir.

Ti Pring otworzyła usta, żeby coś powiedzieć w ostatnim desperackim kroku ratowania sytuacji, ale gdy Frieza przeszył ją swoim spojrzeniem, natychmiast je zamknęła. Siedziała jak sparaliżowana i wlepiała wzrok w filiżankę. Sądziła, że wyzbyła już się resztek empatii, ale gdy usłyszała dźwięk łamanych kości i stłumione jęki, to aż sama poczuła ból w palcach. Kiedyś zastanawiała się, jakim cudem Vegeta jeszcze nie przypłacił życiem swojej niesubordynacji, ale teraz już rozumiała. Frieza czerpał jakąś atawistyczną radość z zadawania mu cierpienia i najwyraźniej nie chciał pozbywać się swojej maskotki.

- Na czym to stanęliśmy? A... właśnie. Ciasteczko?

Ti Pring nie mogła uwierzyć, że Frieza proponował jej przekąskę w takiej chwili, ale ze strachu nie odmówiła.

- Niestety, łatwiej wytresować krzesło, niż Saiyanina. Jakie szczęście, że mam kogoś tak zaufanego i posłusznego jak pani.

Wyczuwała nutkę ironii w jego głosie. A może było to tylko złudzenie? Akompaniament dźwięku łamanych kości i rozpaczliwego stękania mógł nieco zaburzyć jej osąd.

- Obcięła pani włosy? - spytał Frieza ni z tego ni z owego.

Tym razem Ti Pring opanowała drżenie, ale miała nadzieję, że nie widać, jak bardzo zaczęła się pocić. Podpuszczał ją, bez wątpienia ją podpuszczał. Wystarczyło zachować spokój. Przywróciła włosy do dawnej barwy i spięła tak, jak zawsze. Fakt, że były krótsze, jeszcze o niczym nie świadczył.

- Tak – odparła ze spokojem, który przyszedł jej z niezwykłym trudem.

- Pasują pani.

- Drugą rękę też? - wtrącił się Zarbon, gdy wyłamał piątą kość.

- Nie. Wsadź go do izolatki na dwa tygodnie.

- Tak jest, sir.

I zostali sami, ona i lord Frieza, nie licząc Dodorii, który stał na straży swego pana niczym wierny ochroniarz.

- Na pewno ma pani wiele obowiązków. Nie będę pani zatrzymywał – rzekł niespodziewanie Frieza.

Ti Pring nie mogła uwierzyć, że tak łatwo się wywinęła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bochun 21.03.2016
    Trochę o niczym ,i w sumie nie czytałem całego. No ale ,w dobrym opowiadsniu powinno móc się ogarnąć, w akcji nawet jak nie czytało się, od początku. Nie jest, to do końca dobre - bochaterka drażni, nie ma ani odrobiny uroku, dotego zawala tekst nie potrzebnymi emocjami. po co wogole tyle miejsca marnować na to, co takiej się w duszy gra ? Owiele lepieej bysię to czytało ,gdyby było więej akcji i mniej opisów i to opisówkompletnie nie dających rzadnej nowej ważnej informacji o tym co się, dzieje.
  • Vampircia 21.03.2016
    A ja myślałam, że daję za mało opisów. Smuteg:(

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania