FNAF: Formy Życia - IX - Nieznośna lekkość porażki

Czekanie. Bez względu na to, czy ktoś jest osobą cierpliwą, czy nie, oczekiwanie na cokolwiek nie należy do szczególnie przyjemnych. Zwłaszcza kiedy to, na co czekamy, stanowi, na dobrą sprawę, niewiadomą. Jednak, nie mieli wyboru. Musieli czekać. Nic więc dziwnego, że myśli Coleen krążyły nieustannie wokół tego, co może wyniknąć z rozmowy z Jasonem. Diler rozsądnie nie zjawi się na spotkaniu, a potem honorowo skontaktuje ją ze swoją ciotką? A może okaże się pieprzonym niewdzięcznikiem? Albo jeszcze gorzej – spróbuje ostrzec Mrówki...

 

Zestresowana śledziła na tyle, na ile mogła chłopaka, bacznie obserwując jego zachowanie, jednak póki co nie zauważyła w postępowaniu dilera większych zmian, co jeszcze bardziej ją denerwowało. Słowa Aftona, że cokolwiek nastąpi, nie jest to już zależne od nich, wcale nie pomagały. Mając minimalny wpływ na swój los, na swoją przyszłość, usiłowała kontrolować wszystko, co mogła, a kiedy i nad tym traciła władzę... Cóż, czuła się jak człowiek, który wbiega na ulicę i odkrywa, że tę pokrywa cienka warstwa lodu.

 

Po dwóch dniach spędzonych na zarywaniu nocy oraz niemal nieustannym podsłuchiwaniu ojca i podglądaniu Jasona, Afton powiedział basta. Zażądał – nie poprosił tylko zażądał – aby natychmiast skończyła z „tymi głupotami" i odpoczęła. Kiedy podenerwowana nie potrafiła zasnąć, zmusił ją do wzięcia środka nasennego, przejmując jej ciało, a na drugi dzień, kiedy tylko wkroczyła do rzeczywistości neurowirtualnej, oświadczył, że na sprawdzenie podsłuchów i tego, co u dilera ma TYLKO dwie godziny, a jeżeli spróbuje przekroczyć limit, to ponownie chwyci za stery. Mógł to zrobić. Wymęczona długotrwałym stresem, nie potrafiłaby skutecznie stawić czoła atakowi mentalnemu, dlatego też – chciała czy nie – musiała dostosować się do nieoczekiwanego reżimu. W ciągu kilku dni, zrozumiała, co to znaczy mieć chcącego dla ciebie najlepiej opiekuna, który wprowadza surowe restrykcje w trosce o twoje dobro. Nie powiedziałaby, że się jej to podobało, ale wiedziała, że nie ma sensu walczyć. Niestety miała ograniczoną kontrolę nad emocjami i myślami, jak każdy człowiek, dlatego też, raz po raz, przyłapywała się na analizowaniu sytuacji. Nic nie mogła na to poradzić.

 

Pod nakazem Aftona – wujaszka Willa jak go coraz częściej nazywała w myślach – po szkole chodziła na spacery, a potem, po wykorzystaniu swoich „roboczych" stu dwudziestu minut zajmowała się rozrywką. Zwykle oznaczało to oglądanie głupawych filmików ze śmiesznymi kotami lub młócenie w World Adventures. Niestety była zbyt rozstrojona na jakąkolwiek sensowniejszą rozrywkę jak książka, film czy jakaś ambitniejsza pozycja gejmingowa. Poza tym ta gra... To tutaj powoli zaczęła odkrywać czym, a raczej kim naprawdę jest towarzyszący jej Glitchtrap. Sprawdzać go. Dlatego też grając w nią, potrafiła przestawić swoje myśli na nieco inny tor.

 

- Pamięta pan, co się działo między pożarem, a tym, kiedy znalazł się pan w wirtualnej przestrzeni? – zapytała wędrując po irracjonalnie zielonej łące, usianej irracjonalnie czerwonymi makami. Swoją drogą, interesująca symbolika, biorąc pod uwagę, że maki od zawsze kojarzono ze snem, śmiercią oraz krwią poległych i wojną. Spece od gier Fazbear Entertainment byli dobrzy w serwowaniu tego typu smaczków.

 

Afton zwiesił głowę wbijając spojrzenie w murawę. Jego uszy zadrżały w sposób, który sugerował, że właśnie pomyślał o czymś nieprzyjemnym.

 

- Ból. Okropny ból. Gorszy niż wcześniej... Ale chyba nie trwało to długo. Znaczy, każda sekunda wydawała się godziną... Jednak sądzę, że w rzeczywistości nie trwało to szczególnie długo. Parę godzin, może dzień?

 

Rozejrzała się dookoła. Według wskazówek otrzymanych od ostatniego NPC'ta za Wielką Łąką Mokokrętek powinna znaleźć Dolinę Fredbeara, a w niej Zębate Miasteczko, jednak na razie nic nie zwiastowało szybkiej zmiany scenerii. Powoli zaczynało to być frustrujące. W sumie nic dziwnego, że tak jej się dłużyło, skoro tryb multiplayer zakładał obecność co najmniej dwóch, biorących jak najbardziej aktywny udział w wirtualnych wydarzeniach graczy. Niestety glitchtrapowa natura Aftona ograniczała jego możliwości włączenia się w rozgrywkę, a zagranie w single player okazało się niemożliwe, bo gra uparcie identyfikowała go – przynajmniej w części – jako osobę z zewnątrz i automatycznie przeskakiwał w tryb wieloosobowy.

 

- A co potem? Czarna otchłań?

 

- N-nie... Chyba nie. – Westchnął ciężko rozglądając się dookoła. – Tak jak mówiłem, niewiele pamiętam. Być może to wina moich dziur w pamięci, ale mam wrażenie, że cyfrowa otchłań nastąpiła od razu po pożarze. Chociaż to niekoniecznie to.

 

- To znaczy?

 

- Mogłem po prostu stracić czucie i przeleżeć parę lat w jakimś zapomnianym składziku. W trakcie pożaru utraciłem wzrok i słuch, a nawet orientację gdzie jest dół i góra... Jeżeli i zmysł dotyku się wyłączył, znaczy ból i reszta, mogłem stracić jakiekolwiek poczucie czasu i rzeczywistości. Niewykluczone, że dwadzieścia lat stało się dla mnie... Minutą? Dwoma? Istnieje też możliwość, że przeskoczyłem do wirtualnego świata wcześniej, jeszcze przed powstaniem gry, a ta historyjka ze skanowaniem animatroników na potrzeby Potrzebnej Pomocy to... cóż, zwykła historyjka. Część fabuły.

 

- Jak pan przeskoczył? – Uniosła brwi, przystając na chwilę i marszcząc czoło. – Sądzi pan, że ktoś na panu eksperymentował? Tak jak na tych dzieciakach z opowieści Mary? Że ktoś, Mike albo jego wspólnik, ten który go w to wszystko wciągnął, wiedział o pułapce Henry'ego? I chciał... Co? Sprawdzić czy pan przetrwa trzecią śmierć i jak oraz jak długo przetrwa? Czy świadomość może się przekształcić w cyfrowy byt?

 

- Możliwe. Albo doszło do bliżej nieokreślonego wypadku – mruknął. – W restauracji było sporo elektroniki i urządzeń podłączonych do sieci, a ja... Cóż, w końcu nie wiemy, co jest nośnikiem, pozwalającym zamykać świadomości w robotycznych ciałach, prawda? Może coś się... Nie wiem... Rozchlapało? A tak w ogóle, to czy nie jesteśmy tu, żebyś się rozerwała? Oderwała od bieżących wydarzeń? Obiecałaś, że...

 

- Właśnie to robię, odrywam się na tyle, na ile potrafię – warknęła. – Pytam nie o teraźniejszość, tylko przeszłość, prawda? Prawda. No i lubię zagadki, a to, co się wtedy działo to jedna wielka zagadka.

 

Westchnął ciężko, przewracając oczyma. Ostatnio warczała na niego coraz częściej, a on coraz częściej traktował ją jak marudnego dzieciaka. Zastanawiała się, czy właśnie tak wyglądają relacje w normalnych rodzinach.

 

- Jeszcze jakieś pytania? – mruknął krzyżując ręce na piersi i przekrzywiając znacząco głowę.

 

Wiedziała, że mówił retorycznie, kąśliwie, ale... No cóż, istotnie miała pytania. A właściwie to jedno, które już jakiś czas temu wpadło jej do głowy, a którego jakoś nie miała okazji zadać. Nie chciała „posypywać ran solą", tym bardziej, że Afton dopiero uczył się współżycia z nią w jednym ciele. Jednak teraz nabrał pewności siebie, zaczynał zachowywać się coraz swobodniej, a nawet jej rozkazywać i matkować. Dlatego postanowiła zaryzykować. Tym bardziej, że sam pytał.

 

- W sumie to tak. Mam – oświadczyła nieco cicho i poważnie, co zwróciło uwagę Glitchtrapa. – Chodzi o Mary, o śmierć jej ludzkiego ciała.

 

- Tak? – Afton wydawał się nieporuszony. Nie wiedziała czy dlatego, że nie chciał jej robić przykrości, czy może już pogodził się z tamtymi wydarzeniami. A może pierwsza śmierć Mary nie bolała go już tak bardzo, jak ta druga?

 

- W pana wspomnieniach zalała się błękitną cieczą... Niebieską krwią wypływająca z oczu i nosa. Takie coś musiało przykuć uwagę śledczych, a nigdzie o tym nie wspomniano. A chyba by wspomniano, prawda? Na pewno wyciekłyby jakieś plotki.

 

- Kiedy policja ją znalazła, krew przybrała już normalny kolor. – Odchylił głowę, zapewne zagłębiając się we wspomnienia. Te paskudniejsze. – Stwierdzili, że zmarła na niewydolność wielonarządową o nieznanej przyczynie. Był też krwotok wewnętrzny, ale nie aż tak silny, aby zabić... a przynajmniej nie w tak krótkim czasie. Nie stwierdzono obecności trucizny ani niczego innego, co mogłoby ją zabić... Jednak Henry musiał się dowiedzieć jeszcze czegoś. Po rozmowie z policją wydawał się zdruzgotany. Znaczy i wcześniej był taki, tym bardziej, że jeden z gliniarzy miał czelność go oskarżyć, ale wtedy... Cokolwiek usłyszał, dobiło go to.

 

Odnotowała sobie, żeby spróbować zdobyć dane z sekcji dziewczynki.

 

- Czyli to była jakaś super trucizna. Niewykrywalna, rozpadająca się do zera pod wpływem czasu, której nie można wykryć? – Westchnęła ciężko. – Naprawdę chciałabym wiedzieć, kto za tym wszystkim stoi... Znaczy oprócz Michaela. Kim jest ten jego pierwszy wspólnik, który to zaczął. Wspólnik, wspólniczka albo wspólnicy. I skąd to wszystko wiedzą. Jak zamykać jaźnie w robotach, jak tworzyć niewykrywalne trucizny i tak dalej. Przecież to nie jest szeroko dostępna wiedza. Więc skąd... Jeszcze trochę a zacznę wierzyć w kosmitów.

 

- Coś mi mówi, że rozwiązanie jest zbyt proste na kosmitów – mruknął Afton, a w jego głosie dało się słyszeć niemało goryczy. – A tak w ogóle, to widzę glitch... Chociaż to nieco dziwne, że właśnie ja to mówię.

 

Dziewczyna zamrugała i spojrzała w miejsce, które wskazywał Glitchtrap. Niewielki obszar intensywnie zielonej, cyfrowej murawy rozpadał się na piksele. Tak zwykle twórcy gry oznaczali wejście do ukrytych obszarów. Cóż, mogła się domyślić, że przedostać się do Doliny Fredbeara będzie można tylko w ten sposób. Westchnęła. Średnio miała ochotę na walkę z pokręconymi potworami ukrytego obszaru, a jeszcze mniej na zmianę perspektywy na wysoce psychodeliczną. O ile monochromatyczny świat o wysokim kontraście można określić mianem psychodelicznego.

 

- Super, no to teraz pod górkę – burknęła. – A miała to być prosta i przyjemna rozrywka. Ech...

 

Nagle tuż przed nią pojawił się ekran informacyjny z notką, że Tomcio Grubasek chce dołączyć do gry. Uniosła brwi, ale wpuściła go. Po pierwsze dlatego, że gra z Timem mogła jej naprawdę pomóc się rozerwać, a po drugie... Cóż, facet nie dałby jej żyć, gdyby odrzuciła jego prośbę. Potraktowałby rzecz jako swego rodzaju prztyczek w nos i tygodniami rozpamiętywał.

 

Po sekundzie zmaterializował się przed nią Tim w swym pszczelim, czy jak sam utrzymywał, trzmielim wydaniu. Naburmuszony, z czterema wirtualnymi kończynami skrzyżowanymi na piersi, posyłający jej obrażone spojrzenie..

 

- Odkrywasz sekrety World Adventures beze mnie! – zawołał celując palcem w jej pierś. – Zdrada!

 

- Przecież przeszedłeś tę grę po kilka razy na chyba wszystkie możliwe sposoby.

 

- Nie na wszystkie. Zostały mi dwa przejścia z cyklu odkryj wszystko, co możliwe i nawet ich nie tknąłem, żeby to zrobić z tobą. Razem poznać tajemnice tajemnic! – rzucił jej pełne wyższości, obrażone spojrzenie. – A ja tu przychodzę i co? I ty wcale na mnie nie czekasz.

 

- Przecież pierw miałam nadrobić podstawowe scenariusze, prawda? – mruknęła. – Poza tym i tak za wiele nie osiągnęłam, ledwie co opuściłam Wzgórza Fazbeara, przeszłam tutaj i... I blisko godzinę szukałam glitcha – dodała wskazując na rozpikselowaną murawę.

 

- To za karę, ze mną by ci poszło szybciej – prychnął, po czym spojrzał na nią z ukosa. – Mogę EWENTUALNIE dać się przeprosić, jeżeli dasz mi wyprzytulać Glitchtrapka.

 

Spojrzała na Aftona. W tym momencie naprawdę musiał się cieszyć, że jego królicze oblicze jest nieruchome, w przeciwnym razie – jak przypuszczała – miałby poważne trudności z utrzymaniem pokerowej twarzy. Jej samej zajęło trochę przyzwyczajenie się do wylewności Tima.

 

- Kim ja jestem, żeby ci czegokolwiek zabraniać? – zapytała, uśmiechając się półgębkiem.

 

Afton, posłał jej złe spojrzenie. Zapewne nie miał pretensji o to, że dała komputerowcowi przyzwolenie, tylko za to, że nieźle się przy tym bawiła. Niestety nic nie mogła poradzić na komizm sytuacji... I nawet nie zamierzała. W ciągu ostatnich ośmiu lat rzadko miewała okazję do uśmiechu, dlatego nie zamierzała sobie ich skąpić.

 

Szeroko uśmiechnięty Tim ruszył ku wirtualnemu królikowi, szeroko rozkładając ramiona. Po chwili już go trzymał w zwartym uścisku. Coleen posłała Aftonowi szeroki uśmiech nad ramieniem komputerowca. Afton – całkowicie nie rodzicielsko i niewychowawczo – pokazał jej środkowy palec.

 

Z trudem stłumiła chichot. Ach uroczy, ponadgabarytowy i przytulaśny Timothy... Słoneczko. Jak tu go nie kochać?

 

- Dobrze, to rozwalmy ukryty obszar! – zawołał Tim puszczając z objęć Glitchtrapa.

 

Pokręciła głową. Godziny pustej rozrywki i filmów ze śmiesznymi kotami, a mogła po prostu zaprosić tego FNaF maniaka do gry. W końcu nikt tak jak on nie potrafił oderwać człowieka od bieżących problemów. Była gotowa iść o zakład, że z nim nawet apokalipsa byłaby zabawna.

 

***

 

Egzekucja gangów odbyła się planowo w nocy z piątku na sobotę. Cały ten czas Coleen przesiedziała podglądając Jasona i podsłuchując ojca. Szczęśliwie wszystko poszło zgodnie z planem. Gangi zostały zmasakrowane, a Jason, posłuchawszy jej rady, pozostał w domu, udając problemy gastryczne. Wyglądało na to, że wszystko się udało, dlatego pozostało jej tylko czekać poniedziałku i zagadnąć dilera – czy raczej już ex-dilera – o to, aby się odwdzięczył. W każdym razie odetchnęła nieco....

 

... Niestety przedwcześnie, co zrozumiała już dzień później.

 

Niedzielne przedpołudnie upływało dość spokojnie. Ojciec był zajęty swoimi sprawami, Fred korzystał z chwili spokoju, a ona... Cóż, naciskana przez Aftona, wyszła wreszcie „przewietrzyć umysł i porozciągać kości". Właściwie tym razem nie musiał jej specjalnie namawiać. Co prawda średnio miała ochotę na przebieżkę, jednak nie zamierzała więzić mężczyzny w czterech ścianach. Owszem, zdawała sobie sprawę, że te wszystkie gadki o „kiszeniu się w domu" mówił ze względu na nią, a nie, żeby się samemu przejść, ale w jego wspomnieniach widziała, za ludzkiego życia był dość aktywną osobą. Pewnie brakowało mu natury, ruchu i tak dalej... O zjedzeniu ciastka i wypiciu kawy gdzieś poza domem, z daleka od tego całego cyrku nie wspominając. Chociaż pewnie wolałby piwo w jakimś cichym pubie, niestety, do tego musiałaby mieć ukończone dwadzieścia jeden lat. Idiotyczne prawo. Teoretycznie miała wystarczająco dużo lat, aby iść na wojnę, a nawet wyjść za mąż, a nie mogła wypić drinka. To zabawne... Zezwalają człowiekowi na mordowanie w innych w imię ojczyzny, na legalizowanie związków, płodzenie dzieci i wychowywanie ich, na prowadzenie pojazdów, a co do zachowania pod wpływem alkoholu nie mają krztyny zaufania. Ech...

 

Miasto ponownie nawiedziła fala upałów, jednak od przyszłego tygodnia zapowiadali gwałtowne ochłodzenie i ulewne deszcze, szczęśliwie bez burz. Zapowiedź ochłodzenia stanowił zimny, dość porywisty wiatr, równoważący żar przypiekającego słońca. Nie mając dużego pomysłu, co z sobą zrobić, Coleen ruszyła w stronę pobliskiego parku, licząc, że ten nie będzie aż tak zatłoczony jak zwykle. Normalnie poszłaby do Pizzerii Fazbeara, jednak oznaczałoby to po raz kolejny spędzenie czasu pod dachem, poza tym wiedziała, jaki stosunek do restauracji ma Afton. Nie chciała bez potrzeby narażać go na stres, starczyło, że musiał znosić jej pluszowego Freddy'ego.

 

Nieśpiesznie szła szerokim chodnikiem, błądząc niewidzącym wzrokiem po prostych, betonowych budynkach, pozbawionych gustu domach i niczym niewyróżniających się lokalach. Widywała je niemal codziennie od ponad dekady i wszystkie wyglądały nieodmiennie nieciekawie. Jednak rzeczy niezbyt nieinteresujące mają pewną zaletę – pozwalają się skupić na swoich myślach. W przypadku Coleen owe myśli krążyły wokół możliwych scenariuszy najbliższego poniedziałku. Tego, jak Jason zareaguje, gdy zgłosi się do niego po odbiór przysługi. Żywiła szczerą nadzieje, że nie odmówi, tym bardziej, że miała bardzo ograniczone możliwości nacisku. Mogła spróbować straszyć chłopaka panem prokuratorem Lesinskym, jednak byłyby to groźby bez pokrycia. Oczywiście, gdyby powiedziała ojcu, że Jason ją prześladuje, ten prawdopodobnie bez wahania pozbyłby się go, a także jego siostry i Trish, jeżeli zaszłaby taka konieczność, ale...

 

Ale nie byłaby zdolna do takiego kurestwa. Afton prawdopodobnie również. Owszem, cholernie zależało mu na tym, aby się uwolnić, także dopaść tych, którzy stali za upadkiem jego rodziny i całym tym popierdoleniem, w którym tkwił, jednak nie potrafił bezwzględnie dążyć do celu. Dobitnie o tym świadczyła ich wzajemna relacja. Owszem, chciałby stać się kimś nie patrzącym wstecz i bez wahania robiącym to, co musi być zrobione, ale był na to zbyt dobry. Niestety jak to mówią, kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę. Dobitnie się o tym przekonał, tak jak i ona sama.

 

Z głębi myśli powoli zaczęło ją wypychać ku powierzchni rzeczywistości wrażenie bycia obserwowaną. To oraz odgłosy niezwykle wartkich kroków. Dlatego, gdy nieoczekiwanie czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu, niemal się nie wzdrygnęła, tylko spojrzała za siebie.

 

Tuż obok stała dygocząca ze zdenerwowania Trish. W jej błękitnych oczach malował się strach. Usiłowała coś powiedzieć, ale potworna zadyszka – musiała biec już dłuższą chwilę – nie pozwalała jej wykrztusić z siebie słowa.

 

Tyle wystarczyło, żeby Coleen szpetnie zaklęła w myślach, a w umysł i ciało uderzyła fala graniczącego z grozą zdenerwowania. Jej własnego i Aftona, który zapewne również klął na czym świat stoi. Jednak na zewnątrz pozostawała spokojna... Przynajmniej na razie.

 

Czekała cierpliwie, aż dziewczyna złapie oddech i wykrztusi z siebie cokolwiek zrozumiałego. Niestety pierwsze słowo, jakie padło z jej ust sprawiło, że aż zadrżała.

 

- Chloe...

 

No to nie mogło oznaczać NICZEGO dobrego.

 

- Co Chloe? – zapytała ze ściśniętym gardłem.

 

- J-jason opowiedział mi o wszystkim. O tym, co mu powiedziałaś – wydyszała. – Chloe musiała coś słyszeć, bo poszła do magazynu Mrówek. Po dragi. Ta... Tam ją zgarnęli. Chyba ludzie twojego ojca. Jason pobiegł ją ratować. Musisz mu pomóc. Musisz...

 

Coleen poczuła jak krew odpływa jej z twarzy, a szczęki zaciskają się do bólu. Nie słuchała, co „musi", bo dobrze wiedziała, co musi zrobić i to szybko, jak najszybciej.

 

- Zamknij mordę i powiedz, gdzie ją zabrali – syknęła, natychmiast przerywając słowotok dziewczyny.

 

- Do jakiegoś magazynu na południu. W pobliżu jest podobno jakieś kino...

 

Wiedziała, gdzie to. Błyskawicznie wyjęła z torby telefon i wybrała numer korporacji taksówkarskiej, paroma stuknięciami palców zamawiając wóz na miejsce. Miało to pochłonąć większość jej miesięcznego kieszonkowego, jednak nie miała wyboru, jeżeli nie zamierzała skończyć w piwnicy wbita w kaftan bezpieczeństwa do końca swych dni... Znaczy do momentu, kiedy urodzi jednemu ze swych przyrodnich braci męskiego potomka.

 

Cholera by to wzięła, kurwa jego mać!

 

- Co zrobiłaś? – zapytała Trish, uważnie obserwując każdy jej ruch.

 

- Wezwałam taksówkę, za minutę tu będzie. Zabierze nas w okolice magazynu.

 

- Znaczy uratujesz Chloe? – twarz dziewczyny rozświetliła nadzieja.

 

- Nie. Powstrzymam Jasona. I, ostrzegam, zrobię to, chociażbym miała rozwalić mu łeb.

 

- Co? Chyba, kurwa, żartujesz...

 

- To ty żartujesz – syknęła, gwałtownie zbliżając się do Trish, która skuliła się w sobie. – Myślisz, że to jakieś pierdolone przedszkole? Że można kogoś od tak odbić z łap mojego starego? Że, nawet jeżeliby się udało, to nie będzie szukał uciekiniera? Otóż nie, nie można i będzie szukał. Będzie szukał, znajdzie, zmusi do mówienia, a potem zaszlachtuje. Chloe, ciebie, Jasona i waszych bliskich, jeżeli takich macie. A wpieprzy mnie w takie gówno, jakiego sobie nawet nie wyobrażasz. Dlatego, jeżeli chcesz żyć, zamknij mordę i rób co mówię.

 

Dziewczyna zająknęła się i spojrzała na nią, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. W sumie nic dziwnego. Większość ludzi wyobraża sobie życie jedynej córki prokuratora – mężczyzny powszechnie szanowanego, lubianego, a do tego owdowiałego w tragicznych okolicznościach – jak bajkę. Opowieść o małej księżniczce. Nikt nie spodziewa się, że owa mała księżniczka może drżeć ze strachu przed swoim ojcem i raz po raz ocierać o jego przestępcze działania. Mało tego, samej rozważać zabicie kogoś, byleby ten nie wpadł w prokuratorskie łapy. Widząc w telewizji idealną, uśmiechniętą rodzinkę, przystojnego ojca o sympatycznej twarzy i grzecznie ubraną, uprzejmą nastolatkę zwyczajnie nie chcą myśleć, że pod piękną fasadą może gnieździć przechodzące pojęcie zepsucie.

 

Kilka sekund obok zatrzymała się taksówka. Szczęśliwie autonomiczna, w związku z czym Coleen nie musiała się martwić ewentualnym wścibstwem kierowcy. Wstukała odpowiedni kod w SMS'ie zwrotnym na komórce, drzwi się rozwarły i mało subtelnie pchnęła w ich kierunku dziewczynę.

 

Trish nie protestowała. Przerażona jeszcze bardziej niż wcześniej usiadła na miękkiej kanapie i bez słowa zatrzasnęła pas bezpieczeństwa – tylko po zarejestrowaniu, że wszyscy pasażerowie je zapięli taksówka mogła ruszyć – podobnie zresztą jak Coleen.

 

- Dlaczego ostrzegłaś Jasona? – zapytała po chwili dilerka. Cicho, ostrożnie. To zadziwiające, jak bardzo ich role się odwróciły, biorąc pod uwagę spotkanie na początku wakacji.

 

Coleen zerknęła na nią z ukosa. Nie miała ochoty na rozmowę, była zbyt zajęta, myśleniem jak się wykaraskać z tego gówna. Jednak wiedziała, że jeżeli Trish nie uzyska odpowiedzi, zrobi się jeszcze bardziej niespokojna, a wytrącona z równowagi mogła narobić kłopotów.

 

- Bo jest względnie w porządku, poza tym, potrzebuje jego pomocy. Kontaktów.

 

- To znaczy?

 

Westchnęła ciężko. Dobrze, że zgodnie z prawem, w taksówkach zabronione było instalowanie wszelakiego urządzeń nagrywających głos, zaś rejestr obrazu udostępniano jedynie w razie popełnienia w taksówce przestępstwa.

 

- Stary mnie zaczipował. Znaczy wszczepił mi nadajnik, żeby wiedzieć, gdzie jestem. Jak psu czy coś. Muszę się go pozbyć, ale jest cholernie głęboko wszczepiony, a do tego zabezpieczony, więc sama nie dam rady.

 

- A gdyby nie był , to co? Pokroiłabyś się? – Trish uniosła brwi.

 

- Pamiętasz jak wbiłam w siebie nóż Chloe, żebyście się ode mnie odczepiły?

 

Dilerka zamrugała i przeklęła pod nosem. Wyraźnie niektóre elementy układanki zaczęły wskakiwać jej na odpowiednie miejsca – wyalienowana córka prokuratora, nie mająca przyjaciół, nie utrzymująca kontaktów ani ze swoją warstwa społeczną, ani z pospólstwem, cicha i dziwna, stroniąca od konfliktów, ale nie bojąca się zaczepek. Jednak nie wyglądała na zadowoloną. Wyraźnie nabierający kształtu obraz, nie przypadł dziewczynie do gustu.

 

Taksówka zatrzymała się w dość różnorodnej okolicy – na granicach dzielnic kulturalno-handlowej i magazynowo-transportowej. Klimatyczne kawiarenki, księgarnie i sklepy elektroniczne mieszały się z wielkimi halami i rampami przeładunkowymi. Tylko dzięki obecności tych pierwszych Coleen w ogóle zdecydowała się na interwencję. W razie kłopotów ojciec mógłby uwierzyć, że przebywała w okolicy czystym przypadkiem. W końcu w pobliżu znajdowała przyjemna, hipisowska knajpka, którą tak lubiła. No i antykwariat, gdzie można było dostać za przystępną cenę rzadkie, papierowe książki. Często go odwiedzała. Nie wspominając o kinie, gdzie co jakiś czas puszczano archaiczne filmy nieme, przygrywając do nich na pianinie, dokładnie tak jak przed ponad stu laty.

 

Tak, w pobliżu znajdowało się sporo rozrywek, które lubiła i które ojciec nawet pochwalał, jako że cenił sobie historię. Liczyła, że to wystarczy, aby uchronić ją przed dożywotnim uwięzieniem w kaftanie bezpieczeństwa.

 

Wysiadła, rozejrzała się wokoło i nie zwracając większej uwagi na Trish, wyjęła z torby komórkę. Błyskawicznie włączyła tryb ukryty i uruchomiła program „Monitoring Spy" ujawniający – a jakże by inaczej – na mapie miasta wszelkiego rodzaju kamery miejskie. Znalazła go swego czasu w mroczniejszych odmętach darkweb'u. To naprawdę wielkie szczęście, że ojciec średnio interesował się tym, co ściągała z sieci. W przeciwnym razie mogłaby mieć potworne kłopoty... Chociaż nie takie, jak groziły jej teraz.

 

- Co robisz? – zapytała poirytowana Trish, której najwyraźniej niezbyt odpowiadało stanie na uboczu. Mimo to pytanie brzmiało stosunkowo grzecznie. O wiele bardziej uprzejmie niż zabrzmiałoby ono jeszcze kilka dni temu w szkole.

 

- Sprawdzam monitoring. Nie wiem jak się sytuacja rozwinie, a cholernie nie chciałabym zostać uchwycona przez kamery miejskie, jakby coś poszło nie tak. A prawdopodobnie pójdzie.

 

Zmarszczyła brwi. W pobliżu znajdowało się tylko kilka kamer, jednak rozlokowano je w strategicznych punktach. Szybko przełączyła się na mapę, okrojoną wersję tej, którą utworzyła dla Aftona i odetchnęła nieco. Co prawda nigdzie nie dostrzegła zejścia do Morii, której korytarze mogłyby wyprowadzić je poza zasięg elektronicznych oczu, ale były za to kanały. Dostanie się do nich mogło stanowić pewien problem ze względu na ciężkie, wkręcane włazy, ale warto było spróbować.

 

Jednak przede wszystkim warto by się nieco się zamaskować.

 

Otworzyła torbę, przeszukując jej zawartość, nękana rozpaczliwą nadzieją, że wśród swojego zestawu „na każdą okazję" znajdzie coś użytecznego. Po chwili w jej ręce trafił biały, letni szal. Cienki, ale bardzo długi. Idealny, aby owinąć nim twarz... A nawet głowę. Tak, aby osłonić nią półdługie, kolorowe włosy.

 

Spojrzała na Trish – dziewczyna należała do tego typu ludzi, którzy rezygnują z bluz i innych tego typu narzutek tylko w PRAWDZIWE upały. Dzisiaj miała na sobie luźną bluzę w szaro-zielone pasy. Cienką, luźną i pozbawioną rękawów, ale posiadająca kaptur.

 

Chyba miała pomysł.

 

- Ściągaj bluzę – poleciła dziewczynie.

 

- A możesz mi wyjaśnić po co? – zapytała.

 

- Przebiorę się w nią, naciągnę kaptur na głowę. Ty weźmiesz mój szal i owiniesz nim głowę, twarz i te pstrokate pióra. Dzięki temu, nawet, jeżeli kamery nas złapią, to niewykluczone, że nie zostaniemy rozpoznane. Teraz rozumiesz?

 

- No tak.

 

- Doskonale. A teraz byłabym wdzięczna, gdybyś nie zadawała zbędnych pytań, tylko robiła co mówię. Musimy się śpieszyć, jeżeli chcemy dogonić Jasona.

 

- Ym... Ale to raczej my będziemy tam pierwsze – mruknęła Trish. – Wspominał, że musi coś jeszcze załatwić. Przypuszczam, że pojechał do jednej z kryjówek Mrówek, poszukać broni. No i pewnie chce rąbnąć jakiś wóz. Mówił, że po uratowaniu Chloe będziemy wiać z miasta, a jego samochód... Kocha go, ale to rzęch. Może się rozkraczyć w drodze.

 

Coleen wzięła głęboki wdech, po czym powoli wypuściła powietrze. Naprawdę miała ochotę przywalić dziewczynie. I to tak porządnie. Gdyby wiedziała, że mają JAKIKOLWIEK zapas czasu, być może jakoś by się przygotowała. Tymczasem działała na żywioł, planując w trakcie i mając nadzieję, że nic się po drodze nie sypnie.

 

- Miło, że teraz o tym wspominasz – burknęła, siląc się na spokój.

 

Wymieniły się ubraniami. Coleen wzięła bluzę dilerki i wywróciła ją na lewą stronę – od spodu była ciemniejsza, a zmiana koloru dawała szansę, że jeszcze trudniej będzie je rozpoznać na nagraniu – po czym założyła. Zaciągnęła przy tym mocno sznurki kaptura dbając o to, żeby ten nie spadł jej z głowy, niezależnie od sytuacji.

 

- Domyślam się, że nie masz okularów przeciwsłonecznych, prawda? – zapytała, na co dziewczyna potrząsnęła głową.

 

Westchnęła. Chciałaby, żeby Afton był fizycznie obok niej. Móc poradzić się go, albo chociaż porozmawiać, powyklinać na zaistniałą sytuację. Niestety nie miała jak z nim porozmawiać – poprzez komórkę trwałoby to zbyt długo i wzbudziło zbędne zainteresowanie Trish – znowu on sam najwyraźniej nie miał nic do dodania. Nie próbował „opętać" jej lewej ręki, ani nie czuła tego dziwnego, mentalnego ucisku świadczącego o tym, że chciałby przejąć kontrolę nad ciałem. Jedyne, co czuła, to jego zdenerwowanie, które z wielkim trudem usiłował opanować. Najwyraźniej obecna sytuacja przerażała go równie mocno jak ją samą.

 

Jakoś niezbyt dodawało jej to otuchy. Czuła, że znowu staje sama przeciwko całemu światu i znikąd nie może liczyć na pomoc.

 

Przełknęła ciężko i wzięła głęboki wdech usiłując opanować nagłe drżenie rąk.

 

- Dobrze – mruknęła, spoglądając na Trish. – Za zakrętem jest właz do kanałów. Jeżeli zdołamy go otworzyć, a mam szczerą nadzieję, że tak, zejdziemy do nich i przejdziemy pod magazyny, unikając większości kamer. Wtedy pozostanie nam otworzyć kolejny właz, co może nie być proste, znaleźć Jasona i znokautować go nim narobi kłopotów.

 

- Jak dla mnie ryzykowne i niepewne, ale sama nie mam lepszego pomysłu. Swoją drogą, naprawdę musimy się tak kryć? Przecież wymieniłyśmy się ciuchami. No i bez tych całych kanałów plan byłby o wiele prostszy. Tak to jeszcze do nich wejdziemy, drugiego włazu nie otworzymy i będziemy musiały się wracać. Głupie to...

 

Coleen westchnęła. Owszem to było głupie, ale jeżeli chodziło o ojca, wolała nie ryzykować. To, co mogłoby się stać, gdyby teraz sprawa się rypnęła... Gdyby dowiedział się, że ona ma coś z tym wspólnego... Na samą myśl dygotała.

 

- Jeżeli narobimy zamieszania i dojdą do tego, że to my jesteśmy za nie odpowiedzialne... Ty i Jason możecie mieć nadzieję na szybką śmierć. Ja nie.

 

Dziewczyna rozwarła usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale widząc, że Coleen mówi poważnie zająknęła się i odpuściła.

 

Udało im się otworzyć właz do kanałów. Nie było to proste, wymagało sporo wysiłku i zajęło dobrą chwilę, jednak wspólnymi siłami dokonały tego. Otwarły, a potem dokładnie zamknęły, aby nie wzbudzić zbędnego zainteresowania straży miejskiej.

 

- Coś łatwo poszło – sapnęła Trish. – Znaczy z zamknięciem. Wiem, że powinno być to łatwiejsze niż otwieranie, ale mimo to chyba nie aż tak.

 

- Pewnie jakiś mechanizm zabezpieczający dla hydraulików.

 

- To znaczy?

 

- Pewnie włazy od środka otwierają się dużo łatwiej. W interesie miasta jest, aby debile nie biegali po kanałach, a bezdomni nie zakładali tu gniazd. Stąd te ciężkie włazy. Ale jak ktoś tu już wejdzie, to lepiej, żeby potrafił wyjść prawda? Pal licho, jakby zamknęło tu na amen jakiegoś ćpuna czy kogoś takiego, ale hydraulik, któremu jakiś dowcipniś zamknął właz albo... No nie wiem... Dzieciak wrzucony przez szkolnych dręczycieli? W każdym razie jest szansa, że wyjdziemy stąd bez dużego problemu.

 

- To fajnie... Kurwa, jak tu śmierdzi... Jasna dupa, chyba zaraz się porzygam.

 

Tak, nie pachniało najlepiej, jednak nie tak, aby Coleen zbierało się na torsje. Była dość odporna na nieprzyjemne, organiczne zapachy... Głównie „dzięki" ojcu, który raz w ramach kary zamknął ją na tydzień w piwnicy z rozkładającymi się zwłokami. Jednak, chociaż zapachu nie mogła nazwać szczególnie przykrym, istniało ryzyko, iż ten przesiąknie odzież, a to na pewno zwróciłoby uwagę jak nie ojca, to przynajmniej Freda. Dlatego też szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Zresztą zarówno ona jak i Trish nie miały czasu do stracenia.

 

Od dłuższego czasu praktykowano budowanie po obu stronach kanału ścieku chodniczków dzięki czemu dziewczyny nie musiały brodzić w rzece chemikaliów i nieczystości, jednak żadna z nich nie mogła określić krótkiej wycieczki kanałami mianem przyjemnej. Dilerce najbardziej przeszkadzał smród, Coleen znowu... Cóż, nie potrafiła nie zauważyć płynących wraz z nurtem rzeki ścieków i leżących na chodniczkach martwych szczurów. Bardzo wielu martwych szczurów. Ich rozdęte, kudłate ciałka uparcie przywodziły jej na myśl obejrzany kiedyś film dokumentalny o dżumie. Bała się, że brnąc brzegiem ścieku złapie coś naprawdę nieprzyjemnego i potencjalnie śmiercionośnego. O ile sama śmierć jej nie przeszkadzała, to długie konanie i owszem. Nie wspominając o wzięciu ze sobą do grobu Aftona, któremu miała przecież pomóc.

 

Szczęśliwie domniemania Coleen o mechanizmie ułatwiającym otworzenie włazu od środka okazały się trafione. Owszem, po otworzeniu go, pozostawała kwestia uniesienia i przesunięcia piekielnie ciężkiej pokrywy, jednak z tym jakoś sobie poradziły... Tak jak i z zamknięciem jej. Mimo to cała operacja mocno nadwyrężyła zasób sił obu dziewczyn, szczególnie nienawykłej do wysiłku fizycznego Coleen, która po wszystkim dyszała jak lokomotywa.

 

- Co teraz? – zapytała Trish.

 

- Idziemy tam – wskazała na rząd niebieskich kontenerów stojących przy wielkich, sąsiadujących z torami kolejowymi magazynach.

 

- A dlaczego właśnie tam?

 

- Bo te magazyny za kontenerami należą do mojego ojca, a wolałabym nie podchodzić tuż pod nie. Skryjemy się między kontenerami i będziemy obserwować czy Jason nie kręci się gdzieś w pobliżu.

 

- No nie wiem... Nie lepiej byłoby gdzieś bliżej? Albo wejść na jeden z kontenerów? Tam będziemy miały mocno ograniczony widok od frontu. Gdybyśmy weszły na kontenery widziałybyśmy wszystko dookoła, a mało prawdopodobne, że któryś ze strażników zadrze głowę do góry. Poza tym, jak się położymy na płasko, to i tak raczej nas nie zauważą.

 

Zawahała się. Trish miała rację. Wejść na kontenery stanowiło lepsze rozwiązanie niż czajenie się za nimi. Miałyby dużo większy zasięg widzenia i o wiele łatwiej mogłyby wypatrzyć Jasona, kiedy się pojawi – o ile już tego nie zrobił – jednak niosło ze sobą też duże ryzyko. Momenty wchodzenia i schodzenia szczególnie. Byłyby wtedy łatwe do zauważenia, nie mówiąc o dźwięku, jaki wydaje kopnięty kontener. No i na gruncie miały większa szansę na ewentualną ucieczkę, w razie gdyby coś poszło nie tak.

 

Westchnęła. Teoretycznie znajdowała się w sytuacji, w której powinna ryzykować, żeby coś zyskać. Teoretycznie. Rzecz w tym, że za nic nie potrafiła się pozbyć zachowawczych nawyków, nakazujących jej minimalizować zagrożenie. Zawsze. Nawet w sytuacjach podbramkowych, kiedy przegrana nie wchodzi w grę, bo wiąże się z najgorszym, co możliwe, tak jak teraz... Zresztą zawsze istniała szansa, że nawet jeżeli ludzie ojca przyłapią Jasona, to zabiją go bez przesłuchiwania i wszystko rozejdzie się po kościach. Nie chciała się pozbawiać tej szansy. Mając do wyboru siebie – a właściwie to siebie wraz z Aftonem – i jego, bez wahania wybierała siebie... Mimo swych i tak niewesołych pespektyw na przyszłość. Samolubne? Owszem. Jednak nie miała sobie tego za złe.

 

- Jeżeli chcesz dać się złapać przy włażeniu na nie albo podczas schodzenia, to proszę bardzo – burknęła tylko, a Trish wyraźnie nie zamierzała się sprzeczać. Może nie była pewna swojej opinii, a może nie chciała narażać się komuś, kto już raz ocalił życie jej chłopakowi... I teraz znów go ratował. A przynajmniej próbował.

 

Przemykając na palcach dotarły do kontenerów i przykucnęły. Poprzez szpary między niebieskimi blokami uważnie obserwowały otoczenie. Na tyle na ile było to możliwe. Coleen skłamałaby mówiąc, że mają dobry widok. Dlatego też wytężała wszystkie zmysły, w szczególności słuch, licząc, że w razie czego usłyszy jakiś szmer czy też stukot przed ludźmi ojca.

 

Minuty upływały ciągnąc się w nieskończoność, a pełne lęku oczekiwanie szarpało jej nerwy. Do tego dręczyło ją wrażenie, że robi z siebie idiotkę. Kucająca za kontenerami niczym srający pies z zaparciem, przebrana w cudze ciuchy i czekająca na niewiadomo co. Na to, że koleś, z którym rozmawiała jeden jedyny raz, nagle się pojawi się gnany samobójczą misją ratowania rujnującej mu życie siostry. Przecież mógł otrzeźwieć. Zrezygnować z tego idiotyzmu. Mieć wypadek. Utknąć w korku. Zostać zwiniętym przez policję za kradzież samochodu albo posiadanie narkotyków...

 

To ostatnie było w sumie całkiem prawdopodobne. Cieszyłaby się niezmiernie, gdyby naprawdę nastąpiło.

 

Od niewygodnej pozycji zaczęły jej cierpnąć nogi, a plecy coraz bardziej przypominały o swoim istnieniu, Trish również wyglądała na coraz bardziej zmęczoną i poirytowaną przedłużającym się oczekiwaniem. Jednak, mimo niezręczności sytuacji oraz potencjalnego zagrożenia, Coleen cieszyła się, że nigdzie nie dostrzega Jasona. To oraz spokój wśród pilnujących magazynów ludzi ojca uznawała za dobry omen. Miała nadzieję, że ten stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej... Najlepiej do odjazdu pociągu, który miał zabrać rozmaite nielegalne towary ojca w siną dal. W tym „żywy towar" czyli urodziwych, wywodzących się z tak zwanej patologii przedstawicieli płci obojga, nieletnich przestępców i narkomanów. W szczególności tych ostatnich. Większość miała wylądować w nielegalnych burdelach, reszta zostać sprzedana prywatnym nabywcom. Los nie do pozazdroszczenia, aczkolwiek w stosunku do Chloe Coleen nie miała nawet odrobiny współczucia. Nie po tym, jak traktowała innych i jaki los fundowała Jasonowi, żerując na tym, że ten czuł się za nią odpowiedzialny.

 

Westchnęła ciężko. Nie miała pojęcia, kiedy pociąg odjedzie, ale jeżeli wśród ładunków znajdowali się ludzie, musiało stać się to jak najprędzej. Im dłuższy przestój, tym większe ryzyko, że ktoś ucieknie lub narobi zbędnego hałasu. Naprawdę żywiła nadzieje, że nastąpi to lada moment i Jason, nawet jeżeli przybędzie, odkryje, że się spóźnił i cała sprawa rozejdzie się po kościach.

 

Niestety, jak wielokrotnie wcześniej, nadzieja przegrała konfrontację z brutalną rzeczywistością.

 

- Steve! Jakiś żółty szczyl kręci się przy budach rolniczych! – za kontenerami rozbrzmiał donośny, męski głos.

 

Coleen zesztywniała i zaciskając szczęki spojrzała w oczy Trish, która pobladła ze zdenerwowania.

 

- Rolniczych? Po chuj? Chce podpierdolić wór nawozu?

 

- Cholera wie. Może zamierzą zajebać paliwo do kombajnów? Ponoć drogie. Weź ze sobą Faję i Złotego, i sprawdźcie to. W razie czego spuście wpierdol młodemu i pogońcie go. Szef się wkurwi, jeżeli gówniarz wejdzie w szkody albo zobaczy coś, czego nie powinien. Ale nie przesadźcie. Przy ostatnich czystkach mocno sypnęło trupami i lepiej nie przeginać.

 

Na chwilę ponownie rozbłysła w Coleen nadzieja – zamierzali spuścić Jasonowi manto. Znaczy chłopak przeżyje, chociaż dostanie taki wpierdol, że ledwie będzie mógł chodzić, a zatem nie zdoła się wpakować w prawdziwe gówno brnąc dalej w tę całą pożal się boże misję ratowniczą. Jednak owa nadzieja prysła niczym mydlana panika na widok Trish, przemykającej w stronę magazynów. Dziewczyna, nie czekając na jej reakcję, ruszyła za trójką mężczyzn, najwyraźniej zamierzając za wszelką cenę chronić swojego chłopaka. Nawet za cenę własnego życia i – o ironio – jego również.

 

- Kretynka – warknęła pod nosem.

 

Z braku większego wyboru ruszyła za dilerką. Co prawda, biorąc podejście ludzi ojca do tematu intruza, istniała szansa, że i jej skopią tyłek, i na tym sprawa się skończy. Niestety tu ryzyko było zbyt wielkie. Przypuszczała, że dziewczyna nie pozwoli od tak okładać swojego faceta i rzuci się na ludzi ojca, a wtedy... Cóż, sprawa nie wyglądałaby różowo. Złoty, o ile dobrze kojarzyła typa, dość brutalnie traktował tych, którzy ważyli się podnieść na niego rękę. Jednak gorszy problem stanowił Faja, którego znała aż nazbyt dobrze, chociaż widziała go ledwie cztery razy w życiu. Otóż mężczyzna nie tylko pracował dla jej ojca, ale też stanowił jedno z jego ulubionych narzędzi tortur. Zwichnięty psychicznie dewiant lubował się w brutalnych, wynaturzonych gwałtach. Zwykle preferował kobiety, ale z braku laku potrafił się „poświęcić" i zabawić również z facetem, jeżeli ten był przystojny i młody. Naprawdę wątpiła, aby ten wiecznie napalony zwyrodnialec przepuścił okazję i odpuścił Trish. Wtedy znowu któreś z nich – jak nie ona sama to Jason – prawdopodobnie wydałoby ją, chcąc ratować sytuację. Oczywiście w żaden sposób nie pomogłoby to im, ale z doświadczenia wiedziała, że ludzie potrafią się posunąć do najgorszej podłości, byleby tylko mieć chociaż cień szansy. Nie, nie cień – ułudę.

 

- Co ty wyprawiasz?! – syknęła wprost do ucha Trish, czając się tuż za nią w cieniu magazynów. – Nie słyszałaś? Chcą mu tylko spuścić wpierdol, rozejdzie się po kościach. Zmiatamy stąd!

 

- Skatują go! Wyląduje w szpitalu!

 

- Ale przeżyje i my również. Wraca...

 

- Nie! Jason nigdy mnie nie zawiódł, to i ja go nie zawiodę.

 

Z tymi słowy dilerka wstała i pochylona ruszyła za mężczyznami. Coleen przez chwilę rozważała ogłuszenie jej, jednak odrzuciła ten pomysł. Szamotanina mogła zwrócić uwagę ochrony, a tego bynajmniej nie chciała.

 

„Nie chcesz go zawieść, ale właśnie to robisz cholerna idiotko!" – warknęła w myślach, przeklinając moment, w którym wpadła na to, aby spróbować zwrócić się o pomoc do Jasona. Gdyby tego nie zrobiła, nie siedziałaby teraz po uszy w gównie. Inna rzecz, że po raz kolejny nie potrafiła się nadziwić, jak to niektórzy nie rozumieją, że najlepszą przysługą jaką mogą wyświadczyć drugiemu człowiekowi, to pozwolić mu ponieść konsekwencje własnych decyzji.

 

„W dodatku wmieszała mnie w to wszystko! Kurwa mać, nie wystarczyło jej, że już raz uratowałam tego ćwoka?!" – złorzeczyła dalej, raz po raz atakowana nie tylko przez własny strach, ale też ten Aftona. Naprawę żałowała, że nie ma tak jak na filmach, według który świadomości współdzielące ciało mogą swobodnie rozmawiać ze sobą w myślach. Bardzo chciałaby zamienić z nim chociaż dwa słowa, poczuć nie tylko jego emocje, ale też wsparcie, to, że nie musi radzić sobie ze wszystkim sama.

 

„Ale musisz radzić sobie sama. Zawsze musiałaś i będziesz musiała. Jesteś istotą skazaną na samotność" – upomniała siebie. – „Afton w końcu zniknie, tak jak wszyscy inni. Oby tylko zniknął odchodząc, a nie ginąc".

 

Gdy tak przemykała między magazynami, nagle zdała sobie z czegoś sprawę... Jakim cudem Jason wiedział, że akurat tutaj zabrano Chloe? I że to ludzie prokuratora ją zgarnęli? Przecież pierdolnięta ćpunka, taka jak ona, mogła wpakować się w niejedne tarapaty. Chociażby wbiec ze swoim naćpanym dupskiem pod rozpędzoną ciężarówkę albo wreszcie zafundować sobie złoty strzał.

 

Kurwa. Powinna pomyśleć o tym zaraz na początku i od razu zapytać. Przecież źródło, z którego Jason mógł mieć informacje... Cóż, to mogła być pułapka. Na niego, na nią, na ich oboje, cholera wie. Chociaż, jeżeli byłaby to pułapka to czy ludzie ojca nie zareagowaliby szybciej i bardziej skutecznie na wieść, że ktoś kręci się przy magazynach?

 

Przełknęła ciężko. Zbyt wiele możliwości. Zbyt wiele stresu. Zbyt wiele rzeczy mogących pójść nie tak. Czuła się osaczona, stłamszona, balansowała na skraju załamania. Potrzebowała uwolnić emocje, pozbyć się tego uścisku z wewnątrz siebie, tego ciążącego w żołądku, lodowatego, a zarazem palącego ciężaru. Krzycząc, płacząc, śmiejąc się histerycznie – wszystko jedno. Niestety nie mogła. Nie teraz, nie tutaj... O ile kiedykolwiek i jakkolwiek.

 

Kryjąc się w cieniach, przykucając za każdą możliwa osłoną, stąpając na paluszkach i wstrzymując oddech za każdym razem, kiedy ludzie prokuratora zwalniali kroku, dotarły do miejsca, gdzie magazyny zmieniały nieco swój wygląd. Nie było już tu zwykłych, betonowo metalowych sześcianów, a budynki przypominające stodoły o półkolistych dachach. Były to magazyny o tak zwanych „bezpiecznych ścianach" – niezbyt odpornych na uszkodzenia mechaniczne, ale „oddychających", niereaktywnych, niepalnych, ułatwiających utrzymanie wewnątrz stałej temperatury i wilgotności. Wypełniał je tak zwany kryptoazbest czy też wata azbestowa, tworzywo przypominające wyglądem watę, mające wszystkie zalety azbestu, lecz nie niosące ze sobą ryzyka kontaminacji. W takich magazynach zwykle przechowywano materiały chemiczne w tym pestycydy, a prócz tego zboża, nasiona siewne, nawozy i paliwa. Nierzadko razem. Dlatego też przeważnie wykorzystywali je przewoźnicy i handlarze mający powiązania z gospodarką rolną.

 

- Właściwie to, co twój ojciec ma wspólnego z farmerami – zapytała, czając się za rzędem beczek Trish. Marszcząc brwi, uważnie obserwowała rozmawiających o czymś mężczyzn.

 

- Gra pod publiczkę – mruknęła. – Osiem lat temu założył jakiś fundusz czy coś. Generalnie instytucję czy tam organizację wspierająca rolnictwo tradycyjne, farmy i tak dalej. Miejsca, gdzie kury mają szansę pobiegać po podwórku, krówki poskubać świeżą trawę, a świnki potaplać się w błocku. Wyczuł pismo nosem, bo farmy wielko-powierzchniowe nie dość, że wkurzają obrońców praw zwierząt i ekologów, to przy obecnym spadku populacji, tracą uzasadnienie ekonomiczne, tym bardziej, że negatywnie wpływają na klimat. Zdaje się, że teraz, to nawet ta cała jego zabawa generuje jakieś-tam zyski.

 

- Uroczo, ekologiczny mafiozo – burknęła Trish.

 

- Mafiozo, szaleniec z kompleksem boga, pozbawiony empatii socjopata, wielokrotny morderca, manipulator i sadysta, z którym właśnie chcesz zadrzeć – uzupełniła Coleen, rozglądając się wokół. Szukała wzrokiem kamer, czujników mogących odpowiadać za ciche alarmy i tym podobne. O dziwo niczego nie dostrzegła. Nawet kamer, co ją nieco zaniepokoiło. – Mamy jeszcze szansę na odwrót, nie bądź idiotką.

 

- To mój facet. Będę go bronić.

 

- Twój facet przez ciebie może zginąć. Ty też. A jeżeli odkryją, że mam coś z tym wszystkim wspólnego, mnie czeka los gorszy od śmierci i, kurwa, nie żartuję.

 

- Możesz zawrócić.

 

- A ty możesz mnie wsypać, kiedy będą łamać ci nogi, mając nadzieję, że coś tym ugrasz. Poza tym sama nie dźwignę włazu do kanału.

 

Trish tylko prychnęła, dając znać, żeby ucichła, a Coleen ponownie zastanowiła się, czy może ogłuszenie jej nie byłoby dobrym pomysłem. Niestety dilerka nie ważyła dziesięciu kilo, a ona sama nie należała do szczególnie silnych czy wysportowanych. Po znokautowaniu jej, musiałaby ją zostawić na terenie magazynów, a to znów... Powiedzmy, że konsekwencje mogłyby wyglądać równie nieprzyjemnie, co malowniczo.

 

Nagle coś przykuło jej uwagę. Odwróciła się gwałtownie, ale niczego nie dostrzegła, jednak mogła przysiąc, że zobaczyła coś kątem oka. Jakiś ruch. Zmarszczyła brwi.

 

Tymczasem pomagierzy prokuratora się rozdzielili. Każdy z trójki mężczyzn ruszył w innym kierunku. Najgorszy z nich, Faja, w stronę, gdzie Coleen zauważyła poruszenie. I właśnie wtedy ogarnęło ją to okropne, paskudne uczucie. Wrażenie wygenerowane przez współpracujący z podświadomością – z natury gromadzącą wielokrotnie więcej informacji niż świadomość – instynkt, który nie raz ani nie dwa ocalił jej życie.

 

Zacisnęła dłonie w pięści, i spojrzała na podenerwowaną Trish, wyraźnie nie mająca pojęcia, za którym z mężczyzn pójść.

 

- Za tym w czerwonej koszulce – mruknęła do dziewczyny, na co ta zamrugała zaskoczona.

 

- A nie lepiej, żebyśmy się rozdzieliły...? - zaczęła, ale nagle urwała, sztywniejąc.

 

Reakcja Trish podpowiedziała Coleen, że właśnie zaczęła tracić wszelką kontrolę nad emocjami i teraz ma wszystkie je wymalowane na twarzy i w spojrzeniu. Jednak jakoś jej to nie obchodziło. Miała ważniejsze sprawy na głowie, niż zsuwająca się „maska".

 

- Coś dużego ruszało się tam, gdzie idzie – mruknęła tylko i nie czekając na dilerkę, ruszyła za Fają. Wiedziała, że ta i tak pójdzie za nią. Co jak co, ale skłonności przywódczych czy siły przebicia Trish nie posiadała. Owszem, wkurzona potrafiła się postawić, ale współpracując z grupą naginała się do woli innych. Gdyby tak nie było, nie niańczyłaby przez lata Chloe i już dawno uciekła od matki alkoholiczki. No i nade wszystko od samego początku nie przystawałaby z taką łatwością na wszystkie jej sugestie.

 

Faja kierował się na południowy zachód, zmierzając do jednego z magazynów rolniczych – przysadzistego, nieco obdrapanego, wyposażonego w solidne, metalowe drzwi. Widok ziejącej czernią szczeliny pomiędzy ich ciężkimi skrzydłami, sprawił, że dreszcz niepokoju przeszedł Coleen wzdłuż kręgosłupa. Owszem, drzwi oplatał solidny łańcuch z utwardzonej stali sprężystej, skutecznie uniemożliwiający wyniesienie z magazynu czegokolwiek większego, a co za tym idzie mogącego mieć realną wartość dla włamywacza. Niestety został na tyle luźno założony, że przy odrobinie wysiłku szczupła osoba mogłaby się wślizgnąć do środka.

 

Mężczyzna spojrzał na rozchylone skrzydła metalowych wrót i uśmiechnął się paskudnie, a Coleen poczuła jak lodowata dłoń ściska jej żołądek aż do bólu. Przyspieszyła kroku, na tyle, na ile mogła jednocześnie się nie narażając, przy czym rzuciła szybkie spojrzenie przez ramię. Trish była jakby bardziej blada niż ledwie minutę temu, a usta zaciskała w wąska linię. Wyraźnie i ona zrozumiała, co może oznaczać nieszczelne wejście do magazynu.

 

Faja – wysoki, mocnej budowy, ale szczupły, żylasty jak to mówią – nie zadał sobie trudu otwierania kłódki broniącej wejścia do budynku, tylko zwyczajnie przecisnął się przez szczelinę. Widząc to Coleen zaklęła pod nosem. Co prawda obie z Trish również mogły przecisnąć się bez większego problemu do środka, ale pozostawienie przez mężczyznę drzwi zamkniętymi – czy raczej „zamkniętymi" – generowało dwa problemy. Po pierwsze trudność z określeniem, gdzie konkretnie, a przede wszystkim, jak daleko od drzwi, znajduje się Faja. Po drugie łańcuch. Kiedy będą wchodzić do środka na pewno zacznie podzwaniać, a to może je zdradzić.

 

„Jasna cholera, czy chociaż raz nie może być łatwo? Naprawdę łatwo?" – zapytała w myślach wszechświat, lecz ten nie śpieszył się z odpowiedzią.

 

Ostrożnie, wychodząc na otwartą przestrzeń, zaczęła skradać się ku drzwiom. Nieustannie strzelała spojrzeniami na boki i kręciła głową niczym samotna gazela oczekująca ataku drapieżnika. Bo też tak było. Lada moment mogła zostać odkryta, a wtedy, gdyby jakimś cudem nie pokonała przeciwnika, jej los zostałby przypieczętowany. W takiej sytuacji mogłaby mieć tylko nadzieję, że nie zostanie od razu rozpoznana przez Faję czy innego z ludzi ojca, a ten z rozpędu skręci jej kark.

 

Dopadła metalowych wrót i z wahaniem, uważnie nasłuchując, zajrzała do środka. Wnętrze spowijał gęsty mrok, a dostrzeżenie w nim czegokolwiek zakrawało na niemożliwość – widoczne pozostawały jedynie zarysy przedmiotów, wielkich skrzyń, pudeł i beczek. Jednak Faja nie zachowywał się szczególnie cicho, dzięki czemu bez większego trudu potrafiła namierzyć jego położenie. Poruszał się gdzieś za ścianą sporej wielkości skrzyń i kanistrów, skąd nie powinien mieć dobrego widoku na wejście.

 

„Czyli musiał je jakoś zabezpieczyć. Nie zostawiłby drzwi ot tak otwartych, żeby domniemany złodziejaszek mógł się zwyczajnie wymknąć. On raczej należy do takich, co to jak koty lubią łapać swoje ofiary, a potem się nimi bawić" – pomyślała, mrużąc oczy i wpatrując się w ciemność, usiłując dostrzec coś, co mogłoby być pułapką. Niestety mrok był zbyt gęsty.

 

- Zobaczyłaś coś? – usłyszała tuż przy uchu.

 

Wzdrygnęła się gwałtownie, niemal podskakując w miejscu i z trudem tłumiąc krzyk.

 

Przestraszona i wściekła, posłała Trish mordercze spojrzenie, jednocześnie usiłując uspokoić kołaczące się w piersi serce. Co jak co, ale dziewczyna kompletnie nie miała wyczucia. Robić coś takiego w takim momencie... przecież gdyby krzyknęła, obie wylądowałyby po uszy w gównie. Nie, nie po uszy. Gówno zalałoby je całkiem, przykrywając tak, że nawet palca dłoni nie byłyby wstanie wyciągnąć ponad brązową powierzchnię i utonęły by w cuchnącej, pełnej najgorszych plugastw brei.

 

- Nie, nie zobaczyłam – mruknęła, starając się utrzymać głos na poziomie szeptu. – W środku jest za ciemno. Ale co nieco słyszałam. Faja jest dość daleko...

 

- Faja?

 

- Ten koleś za którym tu przyszłyśmy. W każdym razie odszedł od drzwi i CHYBA możemy WZGLĘDNIE bezpiecznie wejść do środka. Pytanie tylko czy naprawdę chcemy to zrobić.

 

- Oczywiście, że chcemy.

 

- Tak? A zdajesz sobie sprawę, że to jest JEDYNE wyjście z magazynu i jak, nie daj Boże, ten sukinsyn zacznie nas gonić, to będziemy w czarnej dupie? Nie wydostaniemy się stamtąd. Nie dość szybko. Nie wspominając, że wnętrze jest ciemne i zagracone, łatwo możemy na coś wpaść i zaalarmować tego fiuta. Poza tym towary rolnicze potrafią być niebezpieczne.

 

- Laska, spuściłaś wpierdol mnie i Chloe na raz, a jakimś palantem będziesz się przejmować? Tym bardziej, że masz moje wsparcie. No i Jasona, jeżeli jest w środku.

 

Coleen spojrzała na nią ponuro. Tak, spuściła jej i Chloe łomot, ale było parę „ale". Po pierwsze wspierała ją wtedy wściekłość Aftona, a ten obecnie nie był zły tylko – podobnie jak ona sama – zestresowany. Po drugie ani Chloe ani Trish nie potrafiły się bić. Nie tak naprawdę. Zwykle bazowały na zastraszaniu, wymachiwaniu nożem i przewadze liczebnej. Nie wiedziały jak zadawać ciosy, jak się uchylać, jak zyskać przewagę nawet mając kilkoro przeciwników, jak odebrać broń napastnikowi. Nie ćwiczyły się w walce w przeciwieństwie do ludzi jej ojca w tym Faji. Poza tym ani Trish ani Chloe nie były strzelistym, żylastym facetem zdającym się składać z samych mięśni i ścięgien.

 

Niestety nie było możliwości wybicia dilerce z głowy idiotycznego pomysłu pójścia za Fają. Właściwie to przez chwilę była nawet zła na samą siebie, że w ogóle poszła za mężczyzną zamiast wybrać któregoś z pozostałych. Wtedy ci nic by nie znaleźli i sprawa rozeszłaby się po kościach... Jednak sekundę później zdała sobie sprawę, że Faja mógłby zawołać pozostałych przez krótkofalówkę, a wtedy sprawy przybrałyby naprawdę fatalny obrót. Dwie nastolatki mogły mieć jakieś-tam szanse w starciu z jednym mężczyzną, ale z pozostałymi... One dwie, przeciwko im trzem... No to nie skończyłoby się dobrze.

 

- Wchodzę pierwsza, ty przytrzymaj łańcuch. MOCNO. Jak to cholerstwo zacznie dzwonić, to obie z miejsca wpakujemy się w niezły gnój.

 

Dziewczyna skinęła głową i chwyciła łańcuch w szczupłe ręce, podczas gdy Coleen zaczęła się przeciskać do środka usiłując jak najmniej napierać na skrzydła wrót. Po chwili już była w środku i naciągając się, przytrzymywała łańcuch, aby i dilerka mogła wejść do środka. Oczywiście Trish miała nieco trudniejsze zadanie, bo chcąc pomóc towarzyszce Coleen musiała częściowo zatarasować jej wejście, jednak będąc niemal chorobliwie chudą podołała zadaniu.

 

- Dobra, to co teraz robimy? – zapytała Trish, kiedy w końcu i ona znalazła się w magazynie.

 

Coleen wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Napięcie towarzyszące całej tej sytuacji sprzyjało rozwojowi frustracji, którą podejście dziewczyny tylko potęgowało. To Trish chciała koniecznie „ratować" swojego chłopaka, to przez nią wdepnęła w to całe gówno, a ta, jak głupia, raz po raz pytała się jej „co robić". Naprawdę miała ochotę przywalić dilerce, jednak zamiast tego pozwoliła sobie na odrobinę sarkazmu.

 

- Zaczniemy wołać Jasona, może odpowie – warknęła. – Chodzić po magazynie, unikać Faji i mieć nadzieję, że wpadniemy na twojego niedorobionego faceta przed nim... zakładając, że Jason tu jest. A co myślałaś?

 

Trish tylko wzruszyła ramionami, na co Coleen nie potrafiła się powstrzymać od wywrócenia oczami. Powoli jej frustracja zaczęła dorównywać lękowi.

 

Pochylone zaczęły powoli i ostrożnie skradać się w głąb magazynu, uważnie stawiając każdy krok. Niestety, nie ważne jak bardzo czujne były, nie dostrzegły tego czegoś, co wydało głośny trzask pod ich stopami.

 

Coleen momentalnie spojrzała pod nogi, gdzie walały się odłamki szkła. Szkła pokrytego ciemną, matową farbą, które dostrzegła jedynie dlatego, że przełomy pokruszonego czegoś nieznacznie połyskiwały w mroku. Gdyby miała czas na głębszą analizę sytuacji, zapewne doceniłaby pomysłowość Faji i zastanowiła się, skąd wziął te szklane „cosie": natknął się na nie w magazynie, czy może zawsze nosił ze sobą, tak na wszelki wypadek. Jednak czasu nie miała, chociaż świat jakby zwolnił, niczym internetowy film ustawiony na połowę szybkości.

 

Trzask kruszonego szkła zalał wnętrze niczym fala, odbijając się od ścian oraz wielkich wież ze skrzyń i beczek wypełnionych rozmaitymi towarami. Obie z Trisch gwałtownie nabrały powietrza. Zaraz potem z głębi magazynu dobiegł odgłos szybkich, ciężkich kroków zmierzających wprost ku nim. Słysząc je, Trish pobiegła w lewo, między spiętrzone skrzynie, zaś ona instynktownie obrała przeciwny kierunek, zmierzając ku beczkom i wypchanym nie wiadomo czym worom. Wtedy też gdzieś na tyłach rozbrzmiały donośny huk i dźwięk tłuczonego szkła. Nie szklanych drobiazgów, które zdradziły Faji ich położenie, tylko czegoś dużego i ciężkiego.

 

Kroki prześladowcy momentalnie ucichły, a Coleen natychmiast zatrzymała się i przykucnęła za niewysoką piramidką z beczek. Serce jej waliło jak oszalałe, nerwy miała napięte niemal do granic. Do tego ten zapach... Magazyn powili zaczęła wypełniać drażniąca woń kojarząca się zarazem z ekskrementami i odorami wytwarzanymi przez zakłady chemiczne.

 

Coleen przypomniało się, że w szklanych naczyniach, tych większych, przewozi się jedynie żrące, chemiczne substancje, które są zbyt reaktywne, aby napełniać nimi bezpieczniejsze pojemniki.

 

- Proszę, proszę... Widzę, że w magazynach zaległo się więcej szczurów, a szkodniki trzeba tępić – w głosie Faji pobrzmiewała radość. Wyraźna i niezdrowa. Taką, jaką wykazuje wredny dzieciak szykujący się do podpalenia sierści kotu sąsiada.

 

Kroki mężczyzny stały się ostrożniejsze, ale nadal były głośne. W dodatku towarzyszyło im nieprzyjemne szuranie. Coleen znała ten dźwięk – odgłos ostrza przesuwanego po różnego rodzaju powierzchniach. Wiedziała, co Faja robi. Zamierzał ich – je oraz Jasona, bo rozbicie bliżej nieokreślonego „czegoś" jasno świadczyło, że tu jest – przestraszyć. Sprawić, aby nerwy im puściły i wyskoczyli ze swoich kryjówek albo ujawnili się jakimś niespokojnym, głośniejszym ruchem. Ewentualnie struchleli ze strachu i czekali, aż ich odkryje.

 

Nic z tego... A przynajmniej nie, jeżeli o nią idzie.

 

Powoli wstała i ostrożnie, zaczęła iść po łuku w stronę mężczyzny. Tak aby go zajść od tyłu i na miarę możliwości obserwować. Oraz przy pierwszej-lepszej okazji zaatakować. Nie miała, co do tego złudzeń – aby uciec, będzie musiała ogłuszyć Faję, ewentualnie go zabić. Ogłuszyć, jeżeli uda się tak wszystko rozegrać, aby jej nie zauważył. Zabić w każdym innym przypadku. Nie mogła dopuścić, aby ojciec dowiedział się, że tu była. Że majstrowała przy jego sprawach. Że ważyła się wystąpić przeciw niemu.

 

- No to panie Afton, w niezłe gówno nas wpakowałam. Wydostać się z niego nie będzie łatwo, ale zrobię wszystko co konieczne – wyszeptała tak cicho, że ledwie sama słyszała swoje słowa. Ale William słyszał. Świadczył o tym niepokój, który zalał ją ledwie kilka sekund później. Jego niepokój.

 

Na początku zaskoczył ją. Ten niepokój. Uczucie było różne od towarzyszącego jej do tej pory strachu Aftona i nie przystawało do tego, co właśnie powiedziała. W końcu oświadczyła, że zrobi wszystko, co konieczne, prawda? Powinno go to uspokoić. Dopiero po chwili zrozumiała. Jej cielesny współlokator obawiał się, co może oznaczać „wszystko, co konieczne". Niemal od początku wykazywał wobec niej troskę i nie chciał, aby zabijała. Nawet Faji... A pewnie nie miał pewności czy tylko na nim by się skończyło, czy może również Trish i Jason skończyliby martwi, gdyby odmówili współpracy. Właściwie, co do tego ostatniego, sama nie była pewna. Czy jeżeli Jason nie da za wygraną i nadal będzie próbował ratować Chloe, pozbędzie się go? Jego i Trish, bo wątpiła, że dziewczyna odpuści?

 

Mimo tego wszystkiego, co przeszła do tej pory, los nigdy nie postawił jej w sytuacji, w której musiałaby wybierać miedzy sobą, a kimś niewinnym. No... względnie niewinnym. W każdym razie, sama nie potrafiła przewidzieć, do czego byłaby zdolna, gdyby jedyną drogą ocalenia było poświęcenie kogoś innego.

 

Przemykała pomiędzy pudłami, beczkami i osłoniętymi brezentami pakunkami ostrożnie, co chwilę przystając, nasłuchując i rozglądając się dookoła. Jak szczur w piwnicy pełnej zapasów, spodziewający się natknąć na kota. Co chwilę do jej uszu dobiegały rozmaite szmery i szurnięcia z różnych stron magazynu, a każde z nich sprawiało, że Faja zmieniał kierunek, w którym szedł. Nie było jej to na rękę, oj nie, dlatego też raz po raz przeklinała niezgułowatość zarówno Trish jak i Jasona. Podobnie irytowało ją, że jak dotąd nie znalazła niczego, co mogłoby jej posłużyć za broń w wypadku ewentualnego starcia. Liczyła, że może natknie się na łom albo siekierę. Niestety, jedyne, co potrafiła dostrzec to góry pudeł, beczek i worków. Mało tego, wszystko okrywała dość gruba warstwa kurzu, co sugerowało, że od dawna nikt tu nie zaglądał. Od bardzo dawna, co było dość dziwne w przypadku tego typu towarów rolniczych. W końcu rolnictwo to coś, co nie ulega zawieszeniu, prawda? Owszem, w zimę się nie sieje, nie pryska, nie nawozi, ale przygotowania do pracowitej wiosny nie raz trwają już od jesieni. Poza tym nawozy, insektycydy i tak dalej ulegają przeterminowaniu, prawda? Tymczasem okryte kurzem i resztkami starych pajęczyn skrzynie sugerowały, że ostatni raz interesowano się nimi tak z trzy lata temu. O ile nie więcej. Nie wspominając o mysich bobkach i słodkawym zapaszku pleśni, który towarzyszył Coleen na każdym kroku. Nawet odór rozlanej przez Jasona substancji nie potrafił go stłumić... A przynajmniej nie do końca.

 

„Przynajmniej nie wpadł na to, żeby użyć latarki. Gdyby zobaczył ślady w kurzu, bez problemu wytropiłby nas wszystkich, jedno po drugim" – pomyślała.

 

Tak... Faja sprawiał wrażenie bardziej chytrego niż inteligentnego. Osobnika mającego czasem przebłyski geniuszu, jak to z tym malowanym szkłem przy wejściu, ale potrafiącego przegapić najoczywistsze rozwiązania. Kombinującego nawet wtedy, kiedy kombinować nie trzeba. Jednak, jak to przeczytała w pewnej książce, chytrym jest się do czasu, a potem się umiera. Rzecz w tym, że ludzie chytrzy i okrutni niejednokrotnie doprowadzają do śmierci wielu innych nim sami odejdą z tego świata.

 

Jednak trzeba pamiętać, że okrucieństwo działa również na niekorzyść okrutnika. Jest słabością, czynnikiem ryzyka. Kot bawiący się myszą ryzykuje, że ta mu ucieknie, albo że jego samego zajdzie od tyłu coś większego i groźniejszego. Dlatego Coleen pozostawało mieć nadzieję, że dzisiejszego dnia dopisze jej szczęście, a inteligencja pokona duet okrucieństwa i chytrości.

 

Niestety, póki co remisowali... Chociaż, jeżeli Coleen miała być szczera, to wolała remis od porażki. Szczególnie, kiedy na szali leżały resztki jej wolności i tymczasowa, seksualna nietykalność. No i życia Jasona oraz Trish, ale szczerze powiedziawszy w tej chwili bardziej przejmowała się sobą.

 

Zdołała jakoś okrążyć Faję. Teraz podążała teraz za nim krok w krok – za strzelistą, męską sylwetką z trudem dostrzegalną we wszechobecnym mroku.

 

Nagle mężczyzna zatrzymał się, na co Coleen natychmiast zastygła w bezruchu, nie ważąc się nawet głębiej odetchnąć. Przestraszona lustrowała spojrzeniem otoczenie, jednak nie dostrzegła ani nie usłyszała niczego, co mogłoby zwrócić uwagę zbira. Jednak w oczy rzuciło jej się coś innego – fragment czerwonego znaku ostrzegawczego na jednej ze skrzyń, którą potraktowano czarnym sprejem. Poczuła, jak obraz porusza coś w jej pamięci, jednak wspomnienie uparcie nie zamierzało wypłynąć na powierzchnię.

 

Faja, ku uldze Coleen, ruszył dalej, a ona sama tuż za nim, trzymając się cieni, czając za towarami i rozpaczliwie szukając czegoś, co by jej pomogło nadchodzącej walce. Niestety łopaty, widły i tym podobne nie leżały w zasięgu jej wzroku, chociaż – nomen omen – przemierzała magazyn mający być wypełniony szeroko rozumianymi artykułami rolnymi.

 

Zabawa w kotka i myszkę, czy raczej trzy myszy i wrednego kocura, trwała już dłuższą chwilę, a stan napięcia nerwów Coleen osiągnął niemal szczyt. Miała wrażenie, że jeszcze chwilka, a coś w niej pęknie. Chciała, żeby coś się stało, żeby ten cholerny impas został przerwany, a jednocześnie... Jednocześnie zdawała sobie sprawę jakie prawdopodobnie miałoby to konsekwencje, tym bardziej, że nie miała pod ręką żadnej broni. Z drugiej jednak strony, wiedziała, że jeżeli ich chora zabawa w chowanego zacznie się przedłużać, Faja w końcu straci cierpliwość i przez krótkofalówkę wezwie pozostałych, a wtedy... Wtedy to już naprawdę będą bez szans.

 

Gwałtowny ruch Faji zaskoczył ją. W jednej chwili szedł powoli, czujnie stawiając kroki i nasłuchując niczym drapieżnik tropiący zwierzynę, w następnej skakał zwinnie między pudła. A to wszystko w ułamku sekundy poprzedzającym zduszony, dziewczęcy krzyk.

 

Długie, ale silne palce zbira zaciskały się na gardle usiłującej rozpaczliwie nabrać tchu Trish, a ostrze noża, którym wcześniej się bawił, tańczyło przy jej twarzy, grożąc, że lada moment przetnie delikatną skórę. Jednak dilerka nie zamierzała się ot tak poddać. Z zażartością godną podziwu, kompletnie ignorując zagrożenie ze strony połyskującego kawałka metalu, okładała mężczyznę pięściami, drapała i próbowała kopać.

 

Po niecałej minucie szarpaniny Faja stracił cierpliwość, puścił gardło nastolatki, schwycił ją za twarz i uderzył głową dziewczyny w pobliską skrzynię. Trzasnęło. Coleen nie była pewna, co dokładnie – deski czy może czaszka Trish. W każdym razie dilerka wyglądała na z lekka ogłuszoną, aczkolwiek nie straciła przytomności, jedynie nieco zwiotczała, spoglądając błędnym wzrokiem na swojego oprawcę.

 

- Tak lepiej – mruknął mężczyzna, uśmiechając się szeroko, a jego głos uderzył w niskie wibrato. – Muszę powiedzieć, że spodziewałem się szczura, a nie szczurzycy... W sumie miła niespodzianka. Osobiście wolę się bawić z samiczkami, chociaż, jeżeli mam być szczery, chłopcy też mi nie przeszkadzają.

 

Powiedziawszy ostatnie słowa, wsunął nóż pod bluzkę dziewczyny i zaczął ciąć cienki materiał. Niemal natychmiast rozległ się odgłos szybkich kroków, a po chwili młody azjata skoczył Faji na plecy, spiesząc swej dziewczynie na ratunek. Niestety mężczyzna był na to przygotowany – Jason nie miał wystarczająco silnych nerwów, aby powoli podkraść się do oprawcy i dopiero wtedy go zaatakować. Zamiast tego zdradził się robiąc rumor, przeskakując skrzynie i biegnąc ku niemu. Efekt? Płynny cios łokciem w nos, a potem kolejny kolanem w żołądek. Mężczyzna nie musiał się nawet wysilać, żeby obezwładnić chłopaka, który jęcząc padł skulony na podłogę.

 

Coleen nie zamierzała powielać błędu Jasona. Zamiast atakować Faję, podkradła się jak najbliżej tylko mogła, usiłując panować nad swoim gniewem, który podniósł łeb jak tylko mężczyzna położył łapy na Trish. Swoim i Aftona, który też się burzył obserwując walkę. Podwójny gniew, a do tego strach podsycający go – najlepszy sposób na wywołanie ataku wściekłości, tak jak podczas gry na konsoli HNVR. Jednak tym razem nie dała się ponieść. Tym razem w starciu z szalejącymi emocjami wygrał utarty latami znoszenia tyranii ojca wzorzec zachowań będący jej drugą naturą. Naturą, której nie chciała, ale która – o ironio – nie pozwalała jej skoczyć w odmęty szaleństwa.

 

Podkradła się najbliżej jak tylko mogła, bacznie obserwując walkę o z góry znanym wyniku. Co prawda Trish zdołała wstać i zaatakować Faję, jednak nie maiła dość siły aby mu sprostać, podobnie jak poturbowany Jason. Mężczyzna dobrze o tym wiedział, dlatego nie dobył uczepionej paska broni.

 

Broń... Nurt myśli płynął przez umysł Coleen z prędkością światła, może nawet większą, a konkluzje rodziły się jedna za drugą: ukraść pistolet? Wtedy musiałaby zabić Faję. Zabić strzałem z pistoletu, a strzał z pistoletu to wielki, rozrywający bębenki huk. Huk zwabiłby pozostałych. Do tego kula w głowie, czyli brak możliwości upozorowania wypadku. No i kabura jest zabezpieczona – aby wyjąc broń, trzeba byłoby odpiąć specjalny zatrzask. A może skorzystać z zamieszania i spróbować uciec? Mężczyzna, zajęty „zabawą" z jej znajomymi, prawdopodobnie nie zwróci uwagi na trzask szklanych „alarmów" przy wyjściu... Zresztą, jeżeli nawet, pewnie i tak nie wyruszy w pościg. Jednak wtedy Trish i Jason pewnie zdradziliby ją. Uwolnić narastającą w sobie furię i zaatakować? Nie. Jest zbyt słaba, a pozostali nie będą dla niej żadnym wsparciem. Wynik byłby przesądzony. Niestety nie może też stać bezczynnie...

 

Jak szalona przesuwała wzrokiem po skrytych w mroku przedmiotach i kształtach, rozpaczliwie szukając czegoś, co mogłoby jej pomóc. Kiedy, ponownie zwróciła oczy ku Faji, który właśnie kopał leżącą na podłodze Trish w brzuch, jej spojrzenie padło na zarys czegoś prostokątnego, uczepionego paska mężczyzny tuż obok krótkofalówki. Znała ten kształt.

 

Nie wierzyła. Normalnie nie wierzyła, że Faja może być takim idiotą.

 

Najszybciej jak umiała podkradła się do mężczyzny i chwyciła za prostokątny kształt. Szarpnęła, przytrzymująca go klamra puściła, a zbir, natychmiast zwrócił się w stronę nowego przeciwnika... Akurat na czas, aby ujrzeć zimny rozbłysk paralizatora.

 

Nastolatka nie wahała się – jej uzbrojona w elektroniczne urządzenie dłoń wystrzeliła ku gardłu mężczyzny niczym kobra. Rozbrzmiało parę trzasków, żylaste silne ciało zadrgało spazmatycznie i runęło na ziemię. Bezwładnie... A już za chwilę miało pozostać bezwładne na zawsze.

 

Coleen nie mogła pozwolić Faji żyć. Nie po tym, jak zobaczył jej twarz... i szczerze powiedziawszy nie chciała. Nie wiedząc, kim i czym był. Oczywiście, gdyby nie to, że spojrzał na nią nim go poraziła, z czystej ostrożności pozwoliłaby mu dalej oddychać, ale w tej sytuacji... W tej sytuacji musiała skrócić jego egzystencję. I nawet wiedziała jak to zrobi.

 

Faja zyskał swe przezwisko z dwóch powodów. Pierwszym był jego niesłabnący popęd seksualny i to, że z chęcią wtykał swoją podobno niemałą „faję", gdzie tylko mógł. Drugim, że nieustannie palił. Niemal nie sposób było go ujrzeć bez peta w gębie, za co nie raz obrywał, bo „puszczał dymka" w najmniej odpowiednich miejscach i sytuacjach. Pamiętał mgliście, jak ojciec kiedyś darł się na niego przez telefon, bo doniesiono mu, że „znowu palił w trakcie tankowania". Tego typu zwyczaje lubią się mścić.

 

Uniosła kąciki ust spoglądając na rzędy beczek. Na wielu z nich dostrzegła oznaczenia materiałów łatwopalnych, wiele też było nadżartych przez rdzę. Takie miejsce i papieros... To się aż prosiło o malowniczy wypadek.

 

Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy te płomienie... Kiedy poczuje zapach dymu i ciepło na skórze.

 

Zadrżała.

 

Przeciągły jęk z tyłu uświadomił jej, że nim przejdzie do przyjemnej części bałaganu, ma jeszcze jedną sprawę do rozwiązania. Naprawdę miała nadzieję, że akurat w tym wypadku nie będzie musiała nikogo odsyłać w zaświaty.

 

Schyliła się i po chwili szarpania się z zatrzaskiem, wyjęła z kabury Faji pistolet. Klasyczny dziesięciostrzałowiec średniego kalibru zaciążył jej w dłoni. Nie chciała grozić swoim... znajomym, jednak coś jej mówiło, że nawet palę solidnych ciosów w czerep nie wybiło Jasonowi z głowy idei radowania popieprzonej siostruni. Przypuszczała, że konieczne będzie sięgnięcie po zabójczy argument.

 

Odwróciła się do pary pobitych nastolatków, jednocześnie chowając broń w tylniej kieszeni spodni. Wolała nie dobywać jej bez powodu. Owszem, przypuszczała, że lada moment sytuacja zostanie postawiona na przysłowiowym ostrzu noża, ale na wszystko jest odpowiednia chwila.

 

Oczywiście w pierwszym odruchu chłopak pobiegł do Trish sprawdzić, co z nią. Ostrożnie podniósł dziewczynę, otarł krew z jej twarzy, zadał parę niedorzecznych pytań typu „nic ci nie jest?", chociaż wyglądała jakby przed chwilą walczyła w klatce z niekwestionowanym liderem ringu. Szczęśliwie, mimo licznych stłuczeń, rozcięcia łuku brwiowego i porządnego krwotoku z nosa, nadal potrafiła chodzić i jasno rozumować. Wyglądało na to, że nie doznała poważniejszych urazów, aczkolwiek bez badania lekarskiego nie sposób było niczego orzec na pewno.

 

- Jasna cholera... – sapnął, kiedy Trish piąty raz powiedziała mu, że „wszystko w porządku", chociaż nic nie było w porządku. – Coleen, trzeba powiedzieć, że jesteś bohaterką dnia. Swoją drogą, skąd się tu wzięłaś?

 

Coleen uniosła brew. Wyraźnie w sytuacjach stresowych Jason niezbyt potrafił kojarzyć fakty, co mogło się na nim paskudnie zemścić. I ktoś taki zamierzał wydostać siostrę z łap prokuratora psychopaty, z magazynu otoczonego przez wianuszek jego ludzi. No naprawdę, tego jeszcze nie grali. Inna rzecz, że gdyby z jarzeniem Jasona wszystko było stuprocentowo w porządku, już dawno odpuściłby sobie chronienie Chloe.

 

- Skąd się tu wzięłam? Naprawdę musisz pytać? – mruknęła znacząco spoglądając na Trish.

 

Chłopak spojrzał na swoją dziewczynę, zamrugał i nagle jakby coś przeskoczyło w jego głowie. Zaklął szpetnie, a początkową ulgę na jego twarzy zaczęła wypierać złość.

 

- Mówiłem ci, żebyś się nie mieszała! Mówiłem, że załatwię to sam! A ty co? Mogłaś zginąć! W dodatku wmieszałaś w to wszystko ją!

 

- A co miałam zrobić? – warknęła. – Siedzieć i patrzeć jak popełniasz samobójstwo? A ja nie wmieszałam jej bez przyczyny. W końcu potrzebuje twojej pomocy, prawda? A kiedy będziesz martwy to jej nie dostanie!

 

- Na chwilę obecną, to nade wszystko potrzebuję, żebyście przestali się drzeć – oświadczyła chłodno Coleen, posyłając im lodowate spojrzenie. – Osobiście wolałabym nie zwabić tutaj reszty ludzi ojca.

 

Popatrzyli na nią zmieszani, ale wyglądało na to, że mimo iż sytuacja – delikatnie rzecz ujmując – nie była najlepsza na tego typu dyskusje, nie potrafili sobie odpuścić.

 

- A co niby pomogłaś, hm? – głos Jasona nadal był przepełniony gniewem, ale już cichy. – Tylko dałaś się pobić.

 

- Tak, a ciekawe, jak niby TY poradziłbyś sobie SAM z tym kolesiem – pełen goryczy szept Trish przypominał syk grzechotnika. – We dwoje, a nie potrafiliśmy go powalić. Tymczasem na zewnątrz gdzieś krąży dwóch kolejnych, którzy ciebie szukają.

 

- Co?

 

- To, co powiedziała. – Coleen uznała, że najwyższy czas, wtrącić swoje trzy grosze. – Zauważono twoją obecność i obecnie dwóch ludzi mojego ojca cię szuka. Co prawda mieli nakazane zostawić cię przy życiu, ale niestety jeden z nich leży teraz obezwładniony. Facet, który nie odpuści ci takiej zniewagi i który doskonale widział twoją twarz. Twoją, Trish oraz co gorsza moją. Dlatego, nawet jeżeli udałoby ci się ocalić Chloe, ojciec doskonale będzie wiedział, kogo za ten stan rzeczy winić. Znajdzie was i zabije, prawdopodobnie w dość brutalny i nieprzyjemny sposób. Jednak osobiście przypuszczam, że nie uda ci się nawet dotrzeć w pobliże odpowiedniego magazynu. Nie wiesz, który to podobnie jak ja, zresztą nielegalne towary ojca na pewno nie leżą sobie ot tak w jednej z tych blaszanych bud. Osobiście obstawiam, że pod jedną czy dwoma znajdują się dobrze ukryte piwnice. Wątpię, żebym sama potrafiła je znaleźć, znowu ty, nie znający sposobu myślenia mojego tatuśka... Cóż, jesteś skazany na porażkę.

 

- Chcesz, żebym odpuścił – mruknął Jason, spoglądając jej w oczy. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.

 

- Oczywiście, że chcę – mruknęła uśmiechając się ponuro. – Los, który was spotka, jeżeli ojciec dowie się o tym wszystkim to bajka w porównaniu z moim. Jedynym sposobem, abym go uniknęła, jest wybicie ci ze łba pomysłu tej kretyńskiej misji ratunkowej i usunięcie śladów. Znaczy leżącego tutaj pana o barwnym pseudonimie Faja. A usunąć go muszę tak, aby wszystko wyglądało na wypadek. To znowu zwabi tutaj różne służby...

 

- Chcesz go zabić? – zapytała Trish, a jej twarz przybrała wyraz zaprawionego lękiem zaskoczenia.

 

- A masz lepszy pomysł? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, Coleen westchnęła. – Słoneczko, ledwie parę dni temu na rozkaz mojego ojca rozwalono blisko czterdzieści osób, bo uznał je za zbędne i niewygodne. Nie wspominając o tych wszystkich razach, kiedy odpowiadał za pożary i zatrucia gazem w schroniskach dla wykolejeńców życiowych. A ten facet, co tutaj leży na jego rozkaz gwałcił i mordował. Gdyby nie to, że cudem wypatrzyłam, że ma paralizator, zerżnąłby i ciebie. I nie wykluczone, że Jasona również. Płeć nie stanowi dla niego przeszkody.

 

- Muszę uratować Chloe, a przynajmniej spróbować – zaczął Jason, wyraźnie odporny na wiedzę.

 

- Już spróbowałeś, nie udało się – przerwała mu. – A próbując dalej narazisz nie tylko siebie, ale też Trish i mnie. Osobę która już dwa razy ocaliła ci skórę. Nie wspominając o twojej babci i innych krewnych.

 

- Chloe to moja siostra.

 

- Siostra, która ciągnie cie na dno. Ciebie i wszystkich dookoła. Pasożyt najgorszego rodzaju.

 

- To moja RODZINA.

 

- Ojciec też jest moją rodziną, a sprzedałabym duszę, aby go zawlec w najgłębsze otchłanie piekieł – warknęła. Wiedziała, że nie będzie łatwo przekonać Jasona, ale jego upór, to że stanowczo odmawiał zobaczenia w młodszej siostrze potwora, którym ta była, działało Coleen na nerwy. W dodatku i tak już kotłowała się w niej mieszanina lęku i gniewu – własnego oraz Aftona – pragnąc znaleźć ujście w przemocy. No i fakt, że lada moment Faja może się przebudzić, albo jego kumple ich znaleźć, bynajmniej nie wpływał na nią kojąco.

 

Chłopak zająknął się, ale po chwili ponownie otwarł usta. Jego poczucie obowiązku i więzi rodzinnych wyraźnie było silniejsze niż zdrowy rozsądek.

 

Coleen nie miała czasu na to wszystko. Na dyskusje i przepychanki słowne, tym bardziej, że wiedziała, że do niczego nie doprowadzą. Żaden rozsądny argument nie mógł przekonać Jasona. Dlatego postanowiła sięgną po argument nie do końca rozsądny ale ostateczny – płynnym ruchem dobyła broni, jednocześnie ją odbezpieczając.

 

- Chyba nas nie zabijesz?!- krzyknęła Trish, wlepiając spojrzenie w czarny kształt.

 

- Was? Nie kochana, nie was. Nas. – Uśmiechnęła się krzywo. – Jeżeli to wszystko wyjdzie, czeka mnie los gorszy od śmierci, dlatego, jeżeli twój chłopak nie odpuści, zacznę pociągać za spust.

 

- To sama sobie strzel w łeb, a nas w to nie mieszaj – warknął Jason zasłaniając sobą Trish, co setnie ubawiło Coleen. Bronił dziewczynę, a jednocześnie zamierzał skazać ją na śmierć i tortury poszukując siostry.

 

„Jego problem tkwi w tym, że uparcie wierzy, że ma szansę" – pomyślała.

 

- Kiedyś ojciec wcisnął mi do ręki broń i kazał zabić pewnego mężczyznę. Powiedział, że jeżeli tego nie zrobię, facet zginie w o wiele mniej przyjemny sposób. Wtedy nie potrafiłam pociągnąć za spust i ludzie ojca wlali gościowi do ust żrący płyn. Nie było to przyjemne doświadczenie, aczkolwiek muszę przyznać, że ktoś usiłujący krzyczeć, kiedy rozpuszczają mu się twarz i krtań, wydaje naprawdę ciekawe dźwięki. – Posłała chłopakowi ponury uśmiech. – Powiedzmy, że zabicie was będzie moim ostatnim dobrym uczynkiem, przed odejściem z tego świata.

 

Oboje jakby zszarzeli. Wyraźnie coraz bardziej zdawali sobie sprawę z czyhającego na nich niebezpieczeństwa. Nie tylko z jej strony, ale też tych, którzy czaili się na zewnątrz magazynu.

 

- Nie wierzę, że masz tyle ikry, żeby się zabić – spróbowała Trish.

 

- Słońce, pierwszy raz próbowałam się zabić mając jedenaście lat. To, że jeszcze żyję, jest tylko zasługą tego, że ojciec potrafi tak zastraszyć człowieka, żeby się bał nawet popełnić samobójstwo. – Westchnęła ciężko, widząc ich twarze. Przestraszone, pełne wahania. Postanowiła więc postawić na szczerość. Nic nie miała do stracenia, poza czasem, który by zmarnowała rzucając klasycznymi groźbami. – Już ci mówiłam o pożarze, o tym, że stał za nim mój ojciec, chcąc się pozbyć mnie i mojej matki, prawda Jason? Tyle że z mamą mu się udało, a ze mną niekoniecznie. Niestety, bo okazało się, że nie spłodził już żadnej dziewczynki, a córka jest mu bardzo potrzebna. Do czego zapytacie? Otóż w mojej rodzince panuje długowieczna tradycja przekazywania popierdolenia. Otóż wszyscy faceci w moim rodzie mają się za coś w rodzaju wybrańców, półbogów, jedynych mających w sobie szlachecką krew. Krew, której nie wolno rozrzedzać. Dlatego co drugie pokolenie, akurat wypadło na mojego tatusia, facet płodzi tyle bachorów, ile się da z różnymi kobietami. Potem wszystko aranżuje tak, żeby dzieciak z prawowitego małżeństwa stuknął się z jednym z dzieciaków jego kochanek i oboje narobili potomków. Zwykle wszystko dzieje się w nieświadomości strony żeńskiej, ale za jej zgodą. Na swoje nieszczęście swego czasu odkryłam pierw czym się mój tatuś zajmuje, a potem co zamierza ze mną zrobić. W każdym razie, ze względu na swoje plany hodowlane tatko zabić mnie nie może. Dlatego, jeżeli okaże się, że „puszczona wolno" wchodzę mu zbytnią szkodę, trafię do psychiatryka pod pretekstem załamania nerwowego, gdzie będę gwałcona i raz za razem zapładniana przez swoich przyrodnich braci. A gdy mnie wyeksploatują do końca, kulka w łeb i do piachu. Więc radziłabym mnie potraktować poważnie, bo naprawdę wolę zabić nas wszystkich tu i teraz, niż tak skończyć.

 

- T-ty mówisz poważnie – wydukał Jason. – Ty serio... To serio... Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa...

 

- Idealne podsumowanie – mruknęła uśmiechając się kwaśno. – Dlatego, jeżeli nie masz nic przeciwko, byłabym zobowiązana, gdybyś wraz z Trish udał się do domu. Ja w tym czasie załatwię sprawę z panem Fają. I naprawdę radzę wam nie kręcić się w pobliżu, bo za chwilę zrobi się tu naprawdę gorąco. Dosłownie...

 

Skinęła spluwą w stronę drzwi, zachęcając parę do wyjścia. Jason nieco się ociągał, ale Trish rozsądnie wzięła go pod ramię i zaczęła ciągnąć ku drzwiom. Po chwili ich tańczące w półmroku sylwetki zniknęły z zasięgu jej wzroku.

 

Coleen nie martwiła się, że wrócą – szklany ostrzegacz Faji nadal robił robotę. Bardziej obawiała się, że Faja nagle odzyska przytomność. Dlatego też, nie chcąc powielać schematu z horrorów, poraziła go po raz kolejny, po czym pieczołowicie przypięła paralizator powrotem do jego paska. Podobnie uczyniła z bronią, która ponownie zabezpieczona spoczęła w kaburze. W końcu byłoby dziwne, gdyby podczas wypadku zniknęła prawda? Jednak pożyczyła sobie na chwilę – naprawdę tylko na chwilę – wielką latarkę. W końcu musiała jakoś znaleźć odpowiednią beczkę. Albo worek. Albo cokolwiek innego. Przypuszczała, że odszukanie odpowiedniego pojemnika z odpowiednią zawartością nie zajmie jej dużo czasu.

 

Góry towarów znanych i nieznanych piętrzyły się wokół niej, a snop światła latarki ujawniał ich stan oraz oznaczenia, jakimi zostały opieczętowane. Szczególnie te charakterystyczne dla materiałów łatwopalnych. Nie musiała długo się rozglądać za czymś stojącym odpowiednio blisko, czego stan był na tyle kiepski, aby lada moment zaczęło przepuszczać swoją zawartość. Beczka paliwa wyglądająca jak przerdzewiała puszka stanowiła idealną kandydatkę. Około trzech metrów odległości od Faji, akurat tyle, żeby mężczyzna zdołał tam bez problemu dorzucić niedopałek, a jednocześnie mógł nie dostrzec wycieku. Więcej niż dobrze. Teraz wystarczyło uszkodzić w niewielkim stopniu beczkę, a dalej powinno pójść już z górki.

 

Powinno. Jednak był jeden szkopuł.

 

Piromania sprawiła, że swego czasu Coleen zaczęła uczyć się zwyczajów ognia. Jego reakcji na prądy powietrza, dostępność i niedobór tlenu, wilgotność, obecność rozmaitych substancji. Szkopuł w tym, że nie do końca wiedziała, co znajduje się w tych wszystkich beczkach, pudłach i worach. Na pewno paliwo i nawozy sztuczne, ale co jeszcze? I gdzie? W jakich ilościach? Podpalenie magazynu wiązało się z ryzykiem wielkiego wybuchu. Z tym, że nim zdąży go opuścić zostanie rozerwana na strzępy przez wielką eksplozję, zaś zabezpieczone łańcuchem drzwi nie nastrajały optymistycznie. Stanowiły poważne utrudnienie w przypadku konieczności ekspresowej ewakuacji. Problem stanowiła też sama piromania jako taka. Istniało ryzyko, że zafascynowana płomieniami, stanie jak słup soli i będzie się na nie gapić aż nastąpi koniec. Jej koniec, który mogłaby przecierpieć. I koniec Aftona, który – jeżeli istniało jakieś życie po życiu – nie wybaczyłaby sobie przez wieczność.

 

Miała nadzieję, że rozsądek i samokontrola nie odpłyną w niepamięć, kiedy rozgorzeje złoto-pomarańczowe piekło. Jednak musiała je rozpocząć i – chociaż wiedziała jakie to głupie, jakie to niebezpieczne – drżała z ekscytacji na samą myśl. Płomienie... Naprawdę je kochała.

 

Podeszła do beczki i kopnęła ją z całej siły u dołu, przy krawędzi, gdzie metal był najbardziej skorodowany. Pojawiło się niewielkie wgniecenie i pęknięcie, a przez otwór powoli zaczęła się wlewać gęsta, smoliście czarna maź. Raczej nie było to paliwo, jak pierwotnie zakładała, aczkolwiek oznaczenie na beczce jasno mówiło „substancja łatwopalna". Tyle jej wystarczyło.

 

Poczekała chwilę, aż kałuża wokół beczki zrobi się odpowiednio duża i otoczyła stojące obok pojemniki i pakunki. To miało zagwarantować, że pożar nie wygaśnie szybko, tylko pochłonie cały magazyn wraz z panem Fają...

 

„Oby nie ze mną przy okazji" pomyślała, zerkając na piramidę skrzyń i worków koło siebie. Nawet jeżeli tylko co piąty wór zawierał jakiś nawóz sztuczny to... Cóż, mogło być naprawdę nieciekawie.

 

Jednak nie miała dużego wyboru, prawda? Spalenie Faji stanowiło najlepszy, o ile nie jedyny sposób na zatarcie śladów. A przynajmniej jedyny, jaki widziała.

 

Podeszła do mężczyzny i przypięła mu na powrót latarkę do paska. W zamian za to wyjęła mu z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Jako, że był jej potrzebny tylko jeden papieros, resztę wsadziła do dłoni mężczyzny.

 

Przyjrzała się tytoniowej tutce, większą jej część oderwała, a „niedopałek" potraktowała płomieniem zapalniczki. Przytknęła żółty filtr do ust i wzięła wdech, uważając, żeby przypadkiem się nie zaciągnąć. Czubek okaleczonego papierosa rozżarzył się czerwienią, a Coleen czym prędzej wydmuchnęła z ust gryzący dym i schowała zapalniczkę do kieszeni mężczyzny.

 

Nie miała pojęcia czy ta cała inscenizacja jest potrzebna – w końcu pożar powinien zniszczyć wszystkie ślady, a na pewno spopielić bez śladu papierosy i odesłać w niebyt większość śladów biologicznych. Jednak wolała zachować wszelkie środki ostrożności. Sprawić, aby wszystko naprawdę wyglądało jak wypadek, pod każdym możliwym względem. Po pierwsze, na dobrą sprawę nie znała pełni możliwości laboratoriów kryminalnych i śledczych. Co, jeżeli posiadali urządzenia pozwalające wykryć ślady nikotyny nawet po potraktowaniu miejsca ich bytności nie tylko płomieniami, ale też chemikaliami i temperaturą godną pieca do wypalania ceramiki? Po drugie, stawka była zbyt wysoka. Zaniedbując cokolwiek mogła zesłać siebie i Aftona do piekła na Ziemi.

 

Tak, prawdopodobnie przesadzała, ale będąca wynikiem doświadczenia paranoja nie pozwalała jej odpuścić.

 

Odeszła od kałuży łatwopalnej substancji najdalej jak tylko mogła, zachowując możliwość wrzucenia do niej spreparowanego niedopałka. Wzięła zamach, wycelowała i... Po chwili, dosłownie w ułamku sekundy, wyrosły przed nią płomienie. Cudowne, złocisto-czerwone, niezwykle intensywne. Sam ich widok wystarczył, aby – chociaż to irracjonalne – poczuła się bezpiecznie, a napięcie opuściło ciało. Pozostały jedynie lęk Aftona, jednak strach mężczyzny jakby stracił dostęp do jej umysłu. Pobrzmiewał gdzieś tam z tyłu głowy, jednak nie miał mocy sprawczej. Nie potrafił zmusić dziewczyny do ucieczki. Do tego, aby ratowała siebie i jego.

 

Szczęśliwie wola to potrafiła.

 

Owszem, płomienie były cudowne. Ogniste języki zdawały się chcieć oczyścić duszę Coleen, spopielić toczące ją zgryzoty i niepokoje wraz ze wszystkim innym, co stanie im na drodze. Do tego ich widok... Podrygujące barwy, zmienne kształty, szum przypominający huk odległego wodospadu. To hipnotyzowało, przyciągało. Budziło pragnienie, aby niczym ćma skoczyć w szkarłatno-złoty cud i skończyć na zawsze z tym ponurym, pełnym bólu światem. Jeden wrzask przeraźliwej udręki, jedna chwila zamiast dekad katorgi i beznadziei... Jednak jakkolwiek ogień kusił Coleen, nie potrafił przyćmić jej umysłu. Wiedziała gdzie jest, co robi i jakie musi podjąć kroki. Dlatego też – nieco wbrew sobie – pognała do drzwi magazynu i zaczęła przeciskać się pod zabezpieczającym je łańcuchem.

 

Gdy tylko znalazła się na zewnątrz, zaczęła pędzić w stronę torowiska prowadzącego do północnego wyjścia z magazynów. Tak było bezpieczniej – w pobliżu stacji załadunkowej nie zamontowano tylu kamer, bo same składy były nimi naszpikowane, a torowisko nie otaczało nic, co mogłoby zająć się ogniem lub wybuchnąć. Poza tym wiedziała, że gdy tylko cały magazyn stanie w płomieniach, zaczną się zbiegać ludzie, żeby ratować, gasić i szukać winnych. Znowu nadbiec mogli tylko od strony ulicy, nie torów. Owszem, w tunelu kolejowym zwykle przebywało sporo osób, ale nie z rodzaju tych, które biegną z pomocą, widząc katastrofę.

 

Nie przebyła nawet piętnastu metrów, kiedy usłyszała za sobą głośny huk, na co przyspieszyła jak tylko mogła. Jej kondycja pozostawiała sporo do życzenia, więc po chwili płuca zaczęły palić, a mięśnie ostrzegać, że jutro zemszczą się okropnymi zakwasami, jednak nie zwalniała. Jak się okazało słusznie, bo następna eksplozja była wstrząsająca. Dosłownie. Grunt pod nogami dziewczyny zadrżał, a huk... Był wręcz ogłuszający.

 

Niemal upadła, w uszach jej piszczało, ale nie zatrzymała się nawet na chwilę. Nawet wtedy, gdy coś spadło tuż za nią. Wiedziała, że jest zbyt blisko, że nadal ktoś niewskazany może ją zobaczyć. Szczególnie teraz, kiedy do magazynu popędzi większość ludzi jej ojca.

 

„To nieprawda, że na eksplozje nie oglądają się bohaterscy twardziele. Na eksplozje nie oglądają się ci, co są ich winni, a mają tyle rozumu, żeby nie dać się złapać" – pomyślała, ciężko dysząc.

 

W końcu kompletnie zabrakło jej tchu, a kołaczące serce zaczęło grozić przebiciem klatki piersiowej. Zmuszona przez swoje ciało przystanęła, aby nieco uspokoić tętno i złapać oddech. Dopiero wtedy spojrzała na magazyn... i szczęka niemal jej opadała.

 

Z budynku niewiele zostało, a magazyny wokół niego poważnie ucierpiały. Większość zajęła się ogniem, niektóre utraciły części dachów. Niestety płomienie – piękne, karminowe – były ledwie widoczne spod grubej warstwy czarnego dymu. Jednak nawet te drobne skrawki czerwieni działały na nią kojąco.

 

- No to narozrabiałam. Straty na setki tysięcy, jeżeli nie więcej – mruknęła ze spokojem, bez śladu żalu.

 

Spoglądając na palące się budynki, obracała w głowie fakt, że właśnie zamordowała człowieka, a życie i zdrowie wielu innych ludzi – głównie zbirów ojca – naraziła. Jednak nie potrafiła się doszukać w sobie na tym tle najmniejszych wyrzutów sumienia. Przeciwnie. Czuła satysfakcję. Faja zasługiwał na to, aby go zetrzeć z powierzchni ziemi, a ona to zrobiła. Ubiła szkodnika, sprzątnęła śmiecia. Uczyniła świat odrobinę lepszym miejscem.

 

Gdy tylko względnie uspokoiła oddech, ruszyła szybkim marszem w stronę torowiska. Potem idąc wzdłuż szyn kierowała się ku centrum, do którego prowadził zalany wiecznym mrokiem, pełen ćpunów i bezdomnych tunel kolejowy. Jego ziejący czernią otwór był dobrze widoczny na tle szarości betonowego muru utrzymującego tony infrastruktury drogowej.

 

U wlotu do tunelu stało parę osób z umiarkowanym zaciekawieniem obserwujących słup czarnego dymu, jednak nie można było tego nazwać tłumem. Tłum krył się w środku. Podpierający ściany różnoracy pechowcy, degeneraci, a czasem i pechowi degeneraci bądź generowani pechowcy. Wyrzutki. Betonowy korytarz, co jakiś czas rozdzierany hukiem przejeżdżającego, pociągu stanowił ich schronienie.

 

Niejeden wchodząc do tunelu czułby strach, ale nie Coleen. Podsłuchując rozmowy ojca, sporo dowiedziała się o tym miejscu, między innymi, że tutejsi bywalcy nie stanowią zagrożenia. Otóż korytarz był swego rodzaju ziemią swiętą tych, którym się nie powiodło, gdzie panował niepisany rozejm. Dlatego, mimo iż wyróżniała się na tle otaczających ją wyrzutków – czasem brudnych, zlewających się ze wszechobecną szarością, a czasami pstrych i ekstrawaganckich – mogła iść bez lęku. Poza tym, nawet gdyby tunel stanowił siedlisko najgorszych szumowin, zwyczajnie nie potrafiłaby się bać. Pożar, wybuch, płomienie... Wszystko to podziałało na nią jak narkotyk. Jak silny środek psychotropowy odcinający ją nie tylko od lęku, ale też od reszty negatywnych emocji. Od dawna, bardzo dawna, nie czuła takiego spokoju, nie myślała tak jasno. Widziała wszystkie swoje błędy, których w ciągu ostatnich kilku godzin popełniła niemało, oraz ich potencjalne konsekwencje, zarówno te ledwie prawdopodobne jak i niemal pewne...

 

Niemal pewne było, że Jason jej nie pomoże z nadajnikiem. Celowała w niego, groziła mu bronią, zastraszyła i zabroniła ratować siostrę. Sprawiła, że stchórzył. Robiąc to, zniszczyła obraz dzielnego rycerzyka. Obraz tworzony latami, wizerunek którego się kurczowo trzymał, traktując opiekę – czy raczej „opiekę" – nad nieobliczalną nastolatką jak życiową misję. Takiego czegoś nie będzie w stanie jej wybaczyć. Sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby na samym początku odmówiła Trish i zostawiła ją samą sobie – chłopak nie mógłby mieć za złe, że nie chciała się mieszać. Powinna była tak zrobić. Powinna była się domyślić się, że Jason nie ma pojęcia, w którym konkretnie magazynie przetrzymywana jest Chloe. No i ojciec ani jego ludzie nie zabijali ot tak, na lewo i prawo. Owszem, mieli na sumieniu niejedno życie, ale wszystkie swoje działania planowali wcześniej, a po wszystkim dokładnie zacierali ślady. Gdyby zastanowiła się chwilę, od razu zrozumiałaby, że Jasonowi grozi co najwyżej porządny łomot. Tak jak potem w magazynie. Niepotrzebnie wdała się w dyskusję z nim i Trish, niepotrzebnie chwytała za broń. Gdyby powiedziała, że mogą iść, a ona zatrze ślady, miałaby święty spokój. Po podpaleniu i wybuchu, kiedy do magazynów ściągnęłoby policję, straż pożarną i dziesiątki gapiów, poszukiwania Chloe dosłownie spaliłyby na panewce. Potem mogłaby naściemniać, że to wszystko to tylko nieszczęśliwy wypadek. Nie miałby dowodów, że było inaczej. Tymczasem...

 

Tymczasem pogrążona w stresie, drążona paranoją i obsesją kontrolowania wszystkiego, co tylko może kontrolować, wybrała jedną z gorszych ścieżek. Naraziła siebie, ich, Williama i miała niczego na tym nie zyskać. W dodatku nie wiedziała czy cała akcja ujdzie jej na sucho. W prawdzie dość dobrze się zamaskowała, ale ojciec mógł rozpoznać jej sylwetkę na nagraniach. On albo ktoś inny. Fred był dobry w te klocki. Pytanie tylko, czy w takiej sytuacji zdradziłby ją? Teoretycznie nie miałby powodu, ale...

 

No właśnie, zawsze jest jakieś „ale".

 

- Chyba zawaliłam sprawę, panie Afton – mruknęła. – Chyba będziemy musieli znaleźć inny sposób, na pozbycie się tego nadajnika.

 

Starszawy, drzemiący pod ścianą tunelu bezdomny spojrzał na nią, unosząc krzaczastą, siwowłosą brew. Może i przejazd podziemny stanowił ziemię świętą, ale od czasu do czasu i tutaj zdarzały się rozmaite incydenty. Głównie ze strony niezrównoważonych psychicznie, zaś głośne mówienie do siebie rzadko kiedy jest uznawane za zdrowy objaw.

 

Uśmiechnęła się krzywo i zwolniła kroku, zbliżając się do mężczyzny. Podała mu pozbawiony filtra papieros, a zaraz potem wręczyła bluzę Trish, pozbywając się zbędnego już przebrania. Bezdomny spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony, a po chwili jego twarz wykrzywił promienny uśmiech. Papieros i porządne ubranie, do tego bez żebrania. Pewnie dawno nie miał równie dobrego dnia. Ona... ona wręcz przeciwnie. Dawno nie miała gorszego. W końcu to dzisiaj przepadł wysiłek kilku ostatnich tygodni, wypełnionych planowaniem, kalkulowaniem ryzyka, przypłaconych potwornym stresem. To dzisiaj przyszłość Aftona, a zatem i wszystkich nieszczęsnych, wcielonych w animatroniki dzieciaków stanęła pod znakiem zapytania.

 

Zdawała sobie sprawę, że na powrót znalazła się w punkcie wyjścia, a co gorsza na chwilę obecną nie widziała możliwości, aby ruszyć dalej. Mimo to...

 

Mimo to czuła się dziwnie lekko. Niemal beztrosko. To wprost niewiarygodne, co potrafił zrobić z jej psychiką nawet krótkotrwały kontakt z ogniem. Gdyby potrafiła, byłaby porządnie zaniepokojona tym faktem. Niestety obecnie negatywne emocje leżały poza jej zasięgiem. Unosiła się w słodkim, różowym obłoku irracjonalnie dobrego nastroju... Utkanego, tak jak wata cukrowa, w płomieniach.

 

***

 

William się martwił. Wieloma rzeczami. Bolała go utrata szansy na usunięcie nadajnika, jednak najbardziej przejmował się prokuratorem. Tym, że oboje wraz z Coleen mogą wpaść. Na razie mieli więcej szczęścia niż rozumu i wyglądało, że wszystko ujdzie im na sucho, jednak musieli jeszcze przetrwać przegląd nagrań.

 

Otóż okazało się, że kamery wokół magazynów najmowanych przez Lesinskego były atrapami. Dlaczego? Bo według miejscowego prawa zewnętrzny monitoring mógł zakładać jedynie właściciel terenu, a prokuratorowi było nie na rękę, aby osoby trzecie miały podgląd na to, co on wyprawia. Dlatego też dogadał się z rzeczonym właścicielem, że ten rozmieści na najmowanym terenie niesprawne urządzenia. W razie kłopotów, jeżeli policja będzie domagała się nagrań, miał powiedzieć, że sieć przechodzi konserwację i stąd atrapy. Jednak Lesinsky nie oczekiwał kłopotów takiego kalibru. Takich, które poszczują na niego opinię publiczną.

 

Nim prokurator mógł jakoś zareagować, wydało się, że nie zabezpieczył odpowiednio magazynu z materiałami łatwopalnymi i potencjalnie eksplozywnymi... Chociaż nie była to do końca prawda. Pierwotnie budynek został zamknięty jak się należy, jednak – co wyszło w trakcie śledztwa – jeżdżąc na wózku widłowym Faja miał mały wypadek. Uderzył w magazyn, uszkadzając zamek. Potem zabezpieczył drzwi łańcuchem na kłódkę, pewnie z zamiarem naprawienia szkody w przyszłości... O czym zapomniał. To prawdziwa ironia, że to akurat jego spaliła Coleen...

 

Wzdrygnął się wewnętrznie. „Coleen spaliła"... Do tej pory nie potrafił przejść obojętnie nad czynem nastolatki. Co prawda sam postąpiłby podobnie na jej miejscu, jednak to, że ona... Że tak kompletnie bez emocji, bez wyrzutów... Nie. Właściwie towarzyszyły temu emocje. Satysfakcja i poczucie dobrze spełnionego, obywatelskiego obowiązku. Martwiło go to. Cholernie martwiło. Niemal równie mocno, co ich stojąca pod znakiem zapytania przyszłość.

 

Przyszłość... Nad tą prokuratora pojawiło się kilka ciemnych chmur jednak nie wątpił, że kanalia wyplącze się z tego wszystkiego. W końcu to on pociągał tu za sznurki. Jednak na razie musiał się gęsto tłumaczyć. Z niezabezpieczonego magazynu, z braku kamer wewnątrz magazynów – których nie zamontował w obawie, że ktoś może się dobrać do nagrań i zobaczyć, co w nich wyprawia – oraz ze zwłok. Dziewięć znaleziono w piwniczce jednego ze składów. William nie musiał być geniuszem, aby się domyślić, że należą do żywego towaru prokuratora... między innymi do siostry Jasona. Biedne dzieciaki zatruły się toksycznymi oparami i dymem powstałymi, gdy ogień zajął i ich magazyn. W sumie lepsze to, niżby miały się upiec tam żywcem.

 

Tak, doszło do tragedii, chociaż być może lepiej, że dzieciaki zginęły od razu, zamiast umierać latami dzień po dniu gwałcone i szprycowane narkotykami. Poza tym, z tego co powiedziała mu Coleen, wynikało, że jej ojciec „utylizował" dziwki, które przestawały być użyteczne, czyli wszystkie te które zbrzydły, oszalały bądź się postarzały. Znowu starość czekała wszystkich. Mimo to nie było lekko. W końcu więźniowie zginęli przez nich. Przez Coleen i pośrednio przez niego.

 

Znowu z jego powodu ginęły dzieci... To chyba jakieś przekleństwo. Miał wrażenie, że gdziekolwiek się nie zjawi, tam zawsze ktoś umiera. I to nie ten, kto powinien. Od zawsze pod tym względem prześladował go pech, nawet w dzieciństwie. Pierw jego mały braciszek zmarł na skutek powikłań po śwince, dwa lata później ukochany pies wpadł pod ciężarówkę, a rok po tym ci zwyrodnialce zamordowali jego rodziców. Jednak od momentu, kiedy opiekę przejęła nad nim ciotka, pasmo nieszczęść ustało. Miał nadzieję, że na zawsze, ale niestety...

 

W każdym razie, normalny człowiek z dziewiątki trupów w piwnicy wynajmowanego przez siebie magazynu w życiu by się nie wytłumaczył. Lesinskemu jednak się udało. Oficjalnie dzieciaki ze schowka były uciekinierami z domów, którzy zrobili sobie tam kryjówkę. Williama ogarniał gniew, gdy o tym myślał. Nietykalny. Mający się za boga psychol, niszczący życia innym, atakujący słabych i tych, którym powinęła się noga, pastwiący się nad własną córką nietykalny. Jego mógłby zabić bez najmniejszych wyrzutów sumienia, tak jak Coleen Faję. No, może nie używając ognia. Dwukrotnie niemal zginął w płomieniach i miał go serdecznie dość, podobnie jak metalowych zatrzasków.

 

W tedy, w magazynie, gdy ujrzał strzelający ogień... Gdyby nie to, że jaźń Coleen otoczyła ochronna bańka graniczącego z euforią spokoju, zapewne dziewczyna ugięłaby się pod ciosem jego paniki. Do tamtej chwili nie zdawał sobie sprawy z siły swojej traumy. Tego, że ta przerodziła się w fobię. Naprawdę nieprzyjemne odkrycie, chociaż nieszczególnie zaskakujące. W końcu ból płomieni... Nawet śmierć w kostiumie Springbonniego była niczym w porównaniu z tamtą udręką.

 

Westchnął. Chciałby zasłonić uszy dłońmi, niestety na razie to Coleen dowodziła ciałem i najwyraźniej nie miała nic przeciwko krzykom swego ojca. A ten krzyczał niemal bez przerwy, głównie na prawników i swoich ludzi, jednocześnie planując, kto odpowie za to wszystko. Przypominał wściekłego lwa, takiego, którego boi się własne stado, bo nie wiadomo czy któremuś z pobratymców nie przegryzie gardła. Dlatego prokuratorskie sługusy skamlały przez telefony, kajały się na wideokonferencjach, błagały o przebaczenie. Jedynie Fred i Coleen pozostawali niewzruszeni... Przynajmniej zewnętrznie.

 

Cóż, stan emocjonalny dziewczyny jasno świadczył, że dziwna euforia, jaką wywołała w niej bliskość otwartego ognia, odpłynęła w niebyt. Obecnie nastolatka niemal wiła się ze strachu, chociaż z boku wyglądało na to, że całkowicie spokojnie ogląda telewizję. Do strachu znów miała solidne powody. Po pierwsze stan prokuratora jasno mówił, jak skończy ten, kto stoi za podpaleniem. Po drugie lada moment miał się zjawić ktoś z kopiami nagrań z monitorowanej części magazynów i okolic.

 

Nadal istniało ryzyko, że ktoś ją rozpozna. Ją ewentualnie Trish bądź Jasona. Szczególnie prawdopodobne było to ostatnie, bo William szczerze wątpił, aby chłopak równie paranoicznie jak Coleen ukrywał się przed kamerami. Znowu przyciśnięty Jason mógł próbować oszczędzić sobie bólu, wsypując ją. Bo ból chłopaka, w razie odkrycia, był pewny. Prokurator dość barwnie opisywał, co czeka podpalacza, kiedy go dorwie... Chociaż na dobrą sprawę nie wiedział czy istnieje jakiś podpalacz. Wszyscy, znaczy wszyscy oprócz niego, obstawiali, że to właśnie Faja przypadkiem wzniecił ogień, paląc w magazynie. Aż nazbyt dobrze znali jego zwyczaje. Jednak Lesinsky uparcie odpychał od siebie tę ewentualność. Cały czas poruszał kwestię kręcącego się przy magazynach Azjaty, wyraźnie chcąc mieć pod ręką kogoś, na kim mógłby bezkarnie wyładować gniew.

 

Tak, Coleen była przerażona, balansowała na krawędzi paniki, co skrzętnie ukrywała bez zaangażowania śledząc wydarzenia na ekranie telewizora. On sam również przeraźliwie się bał, a jednocześnie dręczył go palący gniew wycelowany w prokuratora. Usiłował opanować oba uczucia, jednak bezowocnie. Raz po raz nawiedzały go zarówno myśli o ucieczce, jak i niezwykle realistyczne wizie tego jak łapie nóż i rozpruwa temu prokuratorskiemu knurowi brzuch. Oczyma wyobraźni widział wypływające wnętrzności, czuł zapach krwi i strachu...

 

Wykonał mentalny odpowiednik potrząśnięcia głową, po czym skupił się na ekranie telewizora, chcąc odwrócić uwagę, od niewygodnych i – co ważniejsze – niebezpiecznych myśli. Niestety akurat nadawano wiadomości lokalne, w których po raz kolejny mówiono o tym nieszczęsnym magazynie. Raz po raz uzupełniano relację o nowe, niekoniecznie znaczące fakty, jednak temat pożaru obecnie był topowy, a większość obywateli z niecierpliwością czekała na jakieś pikantne szczegóły, najlepiej takie oczerniające prokuratora. Owszem, Lesinsky cieszył się dużym poparciem i zaufaniem społecznym, ale ludzkość ma w sobie coś takiego, że lubi oglądać upadki wielkich. Ich lot z przysłowiowego szczytu i głuche uderzenie w ziemię zdawało się mieć niemal taki wpływ na tłuszczę jak widok płomieni na Coleen.

 

Spojrzał na reporterkę. Wyglądała chłodno i profesjonalnie na tle dymiącego jeszcze pogorzeliska, jednak, jeżeli się dobrze przyjrzeć, można było dostrzec w jej oczach ekscytację. Zastanawiał się, na jakim etapie rozwoju człowiek stał się tak spaczoną istotą, że cierpienie i nieszczęścia innych zaczęły go ekscytować. Pierw rzymskie Koloseum, potem publiczne egzekucje, a teraz... Teraz młoda kobieta w garsonce za kilka tysięcy z dobrze ukrytym entuzjazmem prowadząca relację z pogorzeliska:

 

- ... odkryto dziewięć ciał. Sześć z nich należało do dzieci pomiędzy siódmym, a dwunastym rokiem życia, reszta miała...

 

Co?

 

Pierw nie dowierzał swoim uszom, czy też raczej uszom Coleen, jednak informacja została ponownie podana, tym razem w formie przesuwającego się paska u dołu ekranu. Sześcioro dzieci... sześcioro dzieci z których najstarsze miały tylko po dwanaście lat, a on... Lesinsky... Ten chory skurwysyn zamierzał wsadzić je do burdeli. Oddać pedofilom, szprycować lekami, żeby były posłuszne i z uśmiechem znosiły wszystko, co im robiono. Zniszczyć psychicznie, wykorzystać, „wyeksploatować", a potem zabić i wyrzucić, jakby były zużytymi rzeczami.

 

Uderzenie wściekłości było gwałtowne i potężne. Mało brakowało, a zerwałby się ze stołka, złapał za leżący obok na blacie wielki nóż kuchenny i zrealizował swoją wizję sprzed chwili. Jedynie silna wola Coleen i moc jej strachu zdołały utrzymać go w miejscu. Ledwie zdołały, w końcu dziewczyna również miała niemałe problemy z gniewem i łatwo się nim „zarażała".

 

Na chwilę utracił kontrolę nad sobą i o mało by co nie przejął kontroli nad ciałem Coleen. Oprzytomniał dopiero czując ból – to dziewczyna z całej siły wbijała widelec w udo. Tak mocno, że ten przebił skórę.

 

Widząc krew wzdrygnął się wewnętrznie, uświadamiają sobie jak było blisko, aby doprowadził do tragedii. Kolejnej tragedii.

 

Patrząc na cztery krwawe otwory po zębach widelca, które dziewczyna po chwili przesłoniła opuszczając nogawkę czarnych szortów, mógł myśleć jedynie „przepraszam". Powtarzał to słowo w kółko w myślach, jakby mogło cos zmienić, jednak wiedział, że rana od tak nie zniknie.

 

Przez ostatnie wydarzenia miał wrażenie, że jest kompletnie niepotrzebny i bezradny. Że jest tylko balastem dla Coleen, ciężarem pogrążającym ją coraz bardziej w kłopotach, bo też – nie da się ukryć – to właśnie on był pośrednią przyczyną tego wszystkiego. To ze względu na niego dała cynk Jasonowi, a potem musiała ratować kretyna i podpaliła magazyn, a teraz... A teraz groziło jej zdemaskowanie. Im groziło.

 

- Wyłącz to gówno! – ryknął Lesinsky, wbijając nienawistne spojrzenie w ekran, który obecnie zajmowało zbliżenie reporterki.

 

Głośno tupiąc, zjeżony niczym zły pies, podszedł do kuchennego blatu, z którego porwał butelkę wody.

 

Coleen posłusznie wykonała polecenie, po czym wstała i ruszyła w stronę schodów.

 

- Coś ci się nie podoba? Nie chcesz być z ojcem w jednym pokoju, tak? – warknął.

 

- Muszę do ubikacji – odpowiedziała całkiem spokojnie, na co prokurator odłożył butelkę, uderzając nią o blat z taka siłą, że tworzywo pękło, a woda roztrysnęła się dokoła.

 

Wściekły zaczął szpetnie przeklinać i utyskiwać. Coleen, jakby nie zwracając na to uwagi, powoli wyszła z kuchni, powstrzymując się całą sobą, żeby nie zacząć biec. Co prawda zazwyczaj stosował wobec niej bardziej subtelną przemoc, taką nie zostawiającą śladów, jednak w obecnym stanie mógłby ją uderzyć... i nie wiadomo czy poprzestałby na jednym ciosie.

 

Tego właśnie obawiał się William. Że padalec straci panowanie nad sobą jeszcze nim obejrzy nagrania. Że uderzy raz, drugi i trzeci, i zabije...

 

„Tłukłby ją, a ja nie mógłbym nic zrobić... Nie licząc współdzielenia bólu. Tylko w tym jestem dobry, w pieprzeniu wszystkiego i cierpieniu. Oraz użalaniu się nad sobą." – pomyślał z goryczą.

 

Gorycz. Gorycz i poczucie bezradności nabrzmiały w nim tłumiąc strach i gniew. Po raz kolejny był ojcem nie potrafiącym ochronić dziecka. Całkowicie bezsilnym w starciu ze złem świata, przeciwko któremu powinien stanowić tarczę. Co prawda Coleen nie była jego...

 

„Nie, ona JEST moja. Może nie ja ją spłodziłem, ale na pewno jest bardziej moja niż tego potwora. To MOJE dziecko. MOJA córka".

 

Myśl ta była tak gwałtowna, tak stanowcza, że niemal zaskoczyła jego samego. Zupełnie jakby jedna część umysłu usiłowała zakrzyczeć drugą. Ale tak. Mógł nazwać Coleen swoją córką. Była mu najbliższą osobą spośród wszystkich żyjących, troszczył się o nią i martwił bardziej niż o kogokolwiek na świecie i to nie tylko dlatego, że tkwił w jej ciele. Jednak to wspólne ciało sprawiło, że stali się wobec siebie niezwykle otwarci, niczego nie zatajając, dzieląc ze sobą nie tylko emocje, ale też niemal wszystkie myśli. Bywało, że całe dnie spędzali podpięci do konsoli NVR rozmawiając bez końca.

 

Żałował, że nie doświadczył podobnej bliskości ze swoimi dziećmi. Może wtedy zdołałby je ochronić, zapobiec wypadkowi Normana. Może wtedy wszystko byłoby normalnie.

 

Coleen, zyskując chwilę względnej prywatności, szybko opatrzyła ranę po widelcu i zniknęła w swoim pokoju słusznie schodząc ojcu z oczu. Wewnątrz, ciężko opadła na łóżko i przez dłuższą chwilę gapiła się tępo w ścianę. W końcu odwróciła spojrzenie w stronę zestawu komputerowego i konsoli NVR. William wyczuł jej zawahanie. Rozumiał je. Żadne z nich nie miało pojęcia, kiedy zostaną dostarczone nagrania i jak długo zajmie prokuratorowi przejrzenie ich. Znowu z konsolą na głowie dziewczyna była niemal głucha i ślepa. Lesinsky mógłby wtargnąć do pokoju, a ona nawet nie zauważyłaby, tylko tkwiła zupełnie bezbronna w fotelu. Nie, żeby mogła wiele zdziałać nawet, gdyby była przygotowana.

 

Najwyraźniej doszła do podobnego wniosku, co on, bo po chwili wstała i zasiadła przed komputerem.

 

Uczucie spadania, chwila ciemności i po chwili znowu siedział w fotelu, w wirtualnym pokoju nastolatki. W jedynym miejscu, gdzie dziewczyna nie musiała ukrywać swoich emocji, gdzie mogła być sobą...

 

Dzisiaj kulącą się na posłaniu kupką nieszczęścia.

 

Wyglądała naprawdę żałośnie siedząc na łóżku, wtulając twarz w kolana. Cyfrowy strój – workowaty i okropnie brzydki popielaty sweter oraz wytarte dżinsy tego samego koloru – jakby sam dobrał się do jej nastroju. Wykrzywiona w grymasie zmartwienia, wbijała nieruchome spojrzenie w nagie stopy.

 

- Tkwimy po uszy w gównie i nic nie możemy z tym zrobić – oświadczyła po chwili. – Może tylko modlić się o cud.

 

Chciał coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale niestety nie mógł. Wiedziałaby, że kłamie, że to tylko puste słowa. W końcu doskonale znała swoje położenie.

 

- Przepraszam – wyrzucił tylko, opierając łokcie na kolanach. Czuł się zmęczony. I stary. Cholernie stary.

 

Wyraźnie zaskoczona dziewczyna uniosła brwi.

 

- A za co?

 

- Za to, że wpakowałem cię to wszystko.

 

- Przepraszam bardzo, ale akurat w to byłam wpakowana, od samego początku. Jeszcze nim się poznaliśmy. I prędzej czy później marnie skończę...

 

„Nie skończysz, już ja tego dopilnuję" – oświadczył stanowczo, ale tylko w zaciszu swoich myśli. Wiedział, że dziewczyna nie uwierzy żadnym jego zapewnieniom. Inna rzecz, że biorąc pod uwagę ich obecną sytuację sam im do końca niedowierzał.

 

- ...chociaż przyznaję, wolałabym później niż wcześniej.

 

Westchnął. I tu tkwiło sedno sprawy. We „wcześniej".

 

- Niewykluczone, że z mojej winy bieg wypadków przyspieszył. Za to przepraszam.

 

- Wie pan, że jestem świadoma zarówno swoich decyzji, czynów jak i ich konsekwencji? – zapytała, spoglądając mu prosto w oczy. Jej głos był ciężki, pełen lęku i napięcia, ale spojrzenie miała poważne. Wręcz twarde. – Decydując się na pomoc wiedziałam, co robię i szczerze powiedziawszy nie żałuję. Większość moich działań do naszego spotkania sprowadzała się głównie do zabijania czasu w oczekiwaniu na nieuniknione. Angażując się w pana sprawę, brałam udział w czymś co mogło okazać się ważne, zmienić świat na lepsze. I może nadal będę to robić, jeżeli to przetrwamy... Chociaż tutaj już nic nie zależy od nas, tylko od ślepego losu. Poza tym chyba nie warto przepraszać, jeżeli wie się, że to, co się zrobiło, było słuszne i że nadal ma się zamiar to robić, prawda?

 

Westchnął. Nie mógł nie przyznać dziewczynie słuszności. Nie potrafił zarzucić swojej misji i nie żałował, że się jej podjął. Co prawda nie poświęciłby dla niej Coleen, ale też nie zrezygnował tylko dlatego, że dziewczyna mogłaby się znaleźć w niebezpieczeństwie. W końcu to, co zamierzał, było ważniejsze od ich obojga.

 

Poza tym, jedynie zyskując własne ciało, mógł pomóc samej Coleen i wyeliminować Lesinskego. Ten skurwysyn był równie zły jak Michael i jego poplecznicy, a może nawet bardziej.

 

- Tak, masz rację. Jednak boli mnie to wszystko... A najbardziej to, że jestem bezradny. Że nic nie mogę.

 

- Słucha pan mnie. Nie ocenia, nie moralizuje, a usiłuje zrozumieć. Jest pan jedyną osobą, która w pełni wie czym jestem, kim jestem i jaka jestem. Wie, co się tu dzieje i co mnie czeka. Niby niczego to nie zmienia, ale... Ale jest ważne. Liczy się.

 

William poczuł zalewające go żal i ciepło. Powoli wstał ze swojego fotela, usiał koło dziewczyny i przytulił ją. To było jedyne, co obecnie mógł zrobić. Jedyny sposób by ją uspokoić i pocieszyć, po który mógł sięgnąć. Jednak wiedział, że gest jest tylko namiastką prawdziwego objęcia, bo też świat wykreowany przez neurowirtualną konsolę nie mógł w pełni oddać świata rzeczywistego.

 

Naprawdę chciał mieć własne, fizyczne ciało. Chociażby po to, aby przytulić to biedne dziecko, tak jak się należy.

 

Trwali w objęciu dłuższą, nieco niezręczną chwilę. Przerwała ją Coleen.

 

- Ktoś potrząsa moim ramieniem – mruknęła. – Chyba musimy wracać.

 

Skinął głową. Tak, musieli wracać. Prędzej czy później zawsze musieli.

 

Przeskok do świata rzeczywistego nie był specjalnie przyjemny, podobnie jak widok złowróżbnej twarzy Freda.

 

- Ojciec chce cię widzieć – oświadczył oschle lokaj. – Pospiesz się, bo dzisiaj jest wybitnie nie w humorze.

 

Gdyby William mógł, uśmiechnąłby się krzywo. Co jak co, ale Coleen doskonale zdawała sobie sprawę z nastroju prokuratora. On zresztą również, jednak właśnie dlatego słowa Freda dały mu nadzieję. W swoim obecnym stanie Lesinsky, dowiedziawszy się, że córka miała coś wspólnego z podpaleniem, osobiście zawlókłby dziewczynę do pokoju tortur, a nie wysyłał po nią lokaja.

 

Prokurator oczekiwał na córkę w swoim gabinecie, wbijając ponure spojrzenie w ekran wielkiego monitora. Widniało na nim kilka ujęć z kamer. Kilka bardzo dokładnych Jasona oraz trzy częściowe Coleen i Trish. Widząc to William soczyście zaklął w myślach. Chociaż spodziewał się, że chłopak da się złapać monitoringowi, miał nadzieję, że zachowa chociaż tyle rozsądku, aby zasłonić twarz. Niestety. Jego przestraszone, pełne napięcia oblicze doskonale malowało się na obrazie uchwyconym przez elektroniczne oko.

 

- Znacie ich? – Lesinsky zwrócił się do Coleen i Freda.

 

- Tego chłopaka. Jego siostra chodzi ze mną do szkoły – mruknęła dziewczyna. – To ćpunka, on bodajże diluje.

 

W pierwszym momencie słowa Coleen zaskoczyły Williama, ale po chwili zrozumiał. W obecnym, wysoko zelektronizowanym świecie namierzenie kogoś na postawie wizerunku nie powinno przysporzyć trudności. Media społecznościowe i wrzucane hurtowo do sieci zdjęcia pozbawiały człowieka anonimowości. Poza tym Fred doskonale wiedział, kim jest dzieciak, którego twarz wyświetlała się na ekranie. Kłamstwo zostałoby natychmiast uchwycone i obalone.

 

- Zgadza się – potwierdził lokaj. – Z tego co mi wiadomo, młodzieniec ma coś wspólnego z narkotykami, dlatego od dłuższego czasu miałem na niego oko, żeby nie kręcił się wokół Coleen.

 

- I co, kręcił się? – zapytał prokurator.

 

- Nie.

 

- A ci dwaj albo te dwie... – machnął w stronę monitora. – Może któreś to jego siostra?

 

- Wątpię. – Przez twarz Freda przesunął się cień wzgardy. – Ta młoda dama to osoba wysoce nierozsądna i przy każdej okazji manifestująca swoją kobiecość. Nawet po to, aby podpalić skład ubrałaby zwiewną sukienkę.

 

Wzrok prokuratora przesunął się na Coleen.

 

- To prawda. No i gdyby ona tam wtedy była, pewnie też zginęłaby w wybuchu albo zaatakowała ochronę i została schwytana. Ma porządnie nie po kolei. Co prawda Jason ma też dziewczynę w naszej szkole, ale raz, że Chloe, znaczy jego siostra, chodzi za nią krok w krok, dwa jest chuda jak śmierć. Żadna z nich nie wygląda jak szkielet w ubraniu, więc raczej żadna to nie ona. Chociaż trochę trudno stwierdzić po tych fragmentach.

 

Mężczyzna wydał z siebie niezrozumiały pomruk, a jego twarz wykrzywił ponury, złowieszczy grymas.

 

- Wiecie, gdzie mieszka?

 

- Nie.

 

- Tak. – Fred spojrzał na pracodawcę obojętnie. – W końcu miałem go na oku, prawda?

 

- Doskonale. Przekaż adres Tomowi, odwiedzi tego młodzieniaszka z chłopakami.

 

Chociaż zapewne oczekiwała tych słów, Wiliam poczuł jak serce dziewczyny zamiera, kiedy wypowiedział je głośno. Tylko Jason łączył ją z podpaleniem. Jeżeli go złapią, zaczną torturować... Cóż, wtedy może się pożegnać z dotychczasowym, niewesołym życiem i przywitać z istnym piekłem na ziemi.

 

William również, jednak już tyle razy zaznał piekła, że nie przerażało go to aż tak bardzo. Bardziej martwił się o Coleen... I o to, że być może już nigdy nie dopadnie Michaela i jego nekromantów. Że po raz kolejny polegnie i nie zdoła nikogo ani niczego ochronić.

 

Coleen wyszła z gabinetu ojca z ciężkim sercem, które ciążyło jej niczym kamień, a jednocześnie wrażeniem pustki. Zupełnie, jakby była chodzącą skorupa. Afton doskonale znał to uczucie, bo i jemu ono towarzyszyło. Obecnie emocje jego i nosicielki doskonale się nakładały, stanowiąc werbel do pełnego napięcia oczekiwania na najgorsze.

 

Jednak najgorsze mimo upływu godzin jakoś nie chciało nadejść, co obudziło w nim nadzieję. Stojący na biurku dziewczyny klasyczny budzik wskazywał szóstą po południu, kiedy drzwi na dole trzasnęły, a prokurator gdzieś pojechał.

 

Może Jason zdążył uciec? A może opierał się podczas przesłuchania i nic nie powiedział? Nie miał pojęcia. Miał jednak nadzieją, że chłopak zbiegł i ukrył się na tyle dobrze, aby nikt go nie odnalazł. Chociaż bardziej prawdopodobnym było, że jeden z ludzi Lesinskiego przesadził i zabił dzieciaka.

 

Naprawdę nie życzył Jasonowi śmierci, ale już wolał taki scenariusz od wpadki. Coleen natomiast... Ona chyba nic nie wolała. Skulona na łóżku – tym razem rzeczywistym, nie elektronicznym – wydawała się zawieszona w stanie pełnej przerażenia apatii. Nie ruszała się, nic nie mówiła, nawet mrugała rzadko. Wola walki kompletnie ją opuściła. Wyglądało na to, że kompletnie się poddała.

 

Żałował, NAPRAWDĘ żałował, że nie może nic zrobić. Że nie może pomóc.

 

Nieoczekiwanie rozległo się pukanie do drzwi – krótkie, ale stanowcze.

 

- Proszę – mruknęła, czy raczej wychrypiała Coleen. Siedziała tak długo niczego nie jedząc ani nie pijąc, że kompletnie zaschło jej w gardle.

 

Lokaj wkroczył prężnym krokiem do środka i obrzucił dziewczynę chłodnym spojrzeniem, z którego kompletnie nic nie dało się wyczytać. Zimne spojrzenie obojętnego zabójcy, aż skóra cierpła... Jednak Fred nie wykonał żadnego gestu mogącego świadczyć, że zamierza zrobić Coleen krzywdę. Stał tylko z założonymi rękoma, czym skojarzył się Williamowi z nauczycielem wiszącym nad niesfornym uczniem, który właśnie pobazgrał ławkę.

 

- Jason zbiegł. Do morloków – oświadczył po chwili, głosem będącym ledwie słyszalnym, a zarazem niezwykle wyrazistym szeptem. – Jest poza zasięgiem twojego ojca. Z chłopaka straszny idiota, ale instynktu samozachowawczego nie można mu odmówić.

 

Gdyby metaforyczny ciężar, który spadł z serca dziewczyny uderzył w podłogę, rozległby się głośny huk, a panele doznałyby poważnego uszczerbku.

 

William pozwolił sobie wykonać mentalny odpowiednik głębokiego oddechu, jednak Coleen nawet nie drgnęła, wlepiając spojrzenie w Freda. Rozumiał dlaczego – mężczyzna nie powiedziałby jej tego ot tak. Musiał mieć powód.

 

- Wiesz dlaczego nie pisnąłem ani słówka? – zapytał po chwili, jednocześnie obwieszczając, że wie o wszystkim... A przynajmniej o prawie wszystkim. Musiał jakimś cudem rozpoznać ją na jednym ze zdjęć. – Bo nikt mnie nie mógł na tym przyłapać. No i muszę przyznać, że usuwając z tego świata Faję odwaliłaś kawał dobrej roboty. Skurwysyn już dawno powinien spłonąć. Jednak następnym razem nie licz, że COKOLWIEK przemilczę. Znasz stawkę. Ja też ją znam, więc się pilnuj. To było pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Jeżeli poczuję się zagrożony, pogrążę cię. Bez wahania. Rozumiesz?

 

Coleen nic nie odpowiedziała. Prawdopodobnie obawiała się, że lokaj ma na sobie jakiś podsłuch i ją tylko podpuszcza. Fred musiał to zrozumieć, bo skinął głową i złapał za klamkę zamierzając wyjść.

 

- W pożarze zginęły dzieci – rzuciła Coleen ni z tego ni z owego.

 

Przez twarz Freda przemknął cień.

 

- Śmierć była dla nich łaską. Zresztą i tak by umarły po miesiącu, może dwóch. Skurwiele, którzy odwiedzają burdele, do których twój tatuś zbiera towar... To nie są normalni ludzie. Właściwie to nie są nawet normalni zboczeńcy. Nie masz pojęcia do czego są zdolni. Raz... Raz były kłopoty i musiałem tam posprzątać. Widziałem w życiu wiele zła i wyrządziłem go wiele, ale czegoś podobnego nie chcę już NIGDY oglądać.

 

Po tych słowach wyszedł, cicho zamykając drzwi.

 

Fred nie chciał nigdy czegoś takiego widzieć, William wolałby nigdy o tym nie słyszeć, tym bardziej, że jego wyobraźnia, która przez lata naoglądała się wielu makabrycznych rzeczy, zaczęła podsuwać mu niezbyt przyjemne obrazy. Jednak, szczerze powiedziawszy, bardziej niż nimi przejmował się powodem, dla którego dziewczyna w ogóle wspomniała o śmierci tamtych dzieci. Przecież to nie miało związku...

 

Nagle pole jego widzenia przesłoniły pierw dłonie dziewczyny, potem koc, który naciągnęła na głowę, kładąc się na łóżku. Jednocześnie uderzyła w niego fala emocji nastolatki. W większości niemożliwych do określenia, za wyjątkiem tej jednej, dominującej. Ulgi.

 

Dziewczyna dygotała na całym ciele, pod powiekami zamkniętych oczu zaczęły się zbierać łzy, a w gardle nabrzmiał... Szloch? Skowyt? Chociaż współdzielili ciało, William nie potrafił tego określić.

 

To niewiarygodne, że ulga potrafi rozbić człowieka na miliard kawałeczków tak samo jak prawda.

 

- Chyba nigdy nie odwdzięczę się Fredowi. Naprawdę... naprawdę mam więcej szczęścia niż rozumu – szepnęła ni to do siebie ni to do niego.

 

Łzy nie popłynęły. Powstrzymała je, zapewne widząc, że jeżeli będzie miała twarz opuchniętą od płaczu, prokurator może zacząć zadawać pytania. Strach przed potworem sprawił, że kontrolowała się nawet w takiej chwili.

 

William nienawidził Lesinskiego. Naprawdę nienawidził. Bardziej niż nienawidziła go Coleen, a to dlatego, że zwyrodnialec zagrażał właśnie jej. Obecnie jedynej osobie, na której Williamowi zależało, o którą się troszczył. A zawsze bardziej nienawidzimy tych, którzy krzywdzą naszych ukochanych, niż tych, którzy krzywdzą nas.

 

Lesinski był człowiekiem, który chciał skrzywdzić jego dziecko, czego William nie mógł i nie chciał wybaczyć.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bajkopisarz 06.12.2020
    „zapowiadali gwałtowne ochłodzenie i ulewne deszcze, szczęśliwie bez burz. Zapowiedź”
    Zapowiadali – zapowiedź - powtórka
    „rzeczy niezbyt nieinteresujące mają”
    Podwójne zaprzeczenie, które chyba wypacza sens?
    „spojrzała na nią, jakby widziała ją”
    Nią – ją – jedno zbędne
    „ruszyć – podobnie zresztą jak Coleen.”
    Dopowiedzenie o Coleen już niepotrzebnie łopatologiczne
    „się po drodze nie sypnie.
    - Miło, że teraz o tym wspominasz – burknęła, siląc się na spokój.
    Wymieniły się”
    3 x się
    „porozmawiać, powyklinać na zaistniałą sytuację. Niestety nie miała jak z nim porozmawiać”
    2 x porozmawiać
    „coraz bardziej przypominały o swoim istnieniu, Trish również wyglądała na coraz”
    2 x coraz
    „Teraz podążała teraz za nim”
    2 x teraz
    „Pamiętał mgliście, jak ojciec”
    Pamiętała
    „z głowy idei radowania „
    Ratowania
    „Bronił dziewczynę, a jednocześnie „
    Dziewczyny
    „I koniec Aftona, który – jeżeli „
    Raczej: którego (tak sądzę)
    „a torowisko nie otaczało „
    Torowiska
    „jednak nie wątpił, że kanalia wyplącze się z tego wszystkiego. W końcu to on pociągał tu za sznurki. Jednak”
    2 x jednak

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania