FNAF: Formy Życia - XI - Warstwy cz. 1

Słowem wstępu:

Zdecydowałam się podzielić rozdział na dwie części. Redagując go przekonałam się, że czterdzieści stron + na raz to jednak za dużo. No to, zapraszam do tekstu właściwego :)

 

XI Warstwy (cz. 1)

 

Po raz kolejny odwiedzała mieszkanie Tima i szczerze powiedziawszy, nie wiedziała, jak się z tym czuje. Po pierwsze, dlatego że Afton, otoczony przez fazbearowskie figurki i pamiątki z nieszczęsnym wycinkiem z gazety na czele, bombardował ją niekoniecznie przyjemnymi emocjami. W domu z trudem tolerował nawet pluszowego Freddyego, którego, za każdym razem, kiedy miał kontrolę nad ciałem, eksmitował do szafy. Tutaj znów... Cóż, pewnie w takim otoczeniu trzymanie przykrych wspomnień na dystans kosztowało go wysiłku. Po drugie... Po drugie z wiadomego powodu od lat nie odwiedzała znajomych, a przynajmniej nie tych, których lubiła. Towarzyska wizyta, taka nie odnosząca się do świata wirtualnego, nabrała dla niej wręcz abstrakcyjnego wymiaru. Gdyby nie cierpnące nogi i grożące wbiciem się w miękkie ciało, kocie pazury, miałaby wątpliwości, co do rzeczywistości tego wszystkiego. Jednak głośno mrucząca i młócąca powietrze grubym ogonem Fredzia z całą pewnością była prawdziwa. Nic tak nie rozwiewa wątpliwości, co do realności zdarzeń jak kot. Szczególnie taki domagający się pieszczot i grożący rozlewem krwi, jeżeli jego żądania nie zostaną spełnione.

 

Głaskanie kota uspokajało nieco Aftona, jednak nie mogła tego samego powiedzieć o sobie, głównie dlatego, że nigdy nie miała własnego zwierzęcia. Właściwie, to jeżeli chodzi o czworonogi, to na co dzień utrzymywała przymusowy kontakt jedynie z psami. Jakoś nigdy nie zdarzyło się jej mieć na kolanach kota. Mruczenie, towarzyszące mu wibracje i ciepło niedużego, chociaż jak na kocie standardy stanowczo zbyt otłuszczonego ciałka stanowiły dla niej zupełnie nowe doznania. Nie do końca wiedziała jak reagować na to wszystko, bo też nie miała pojęcia jak Fredzia zareaguje na jej reakcje...

 

Naprawdę z chęcią oddałaby stery Aftonowi, jednak ten jakoś się do tego nie palił.

 

Nagle kocisko przekręciło się na plecy i rozciągnęło, ukazując swoje grube brzuszysko w pełnej krasie, przy czym wydało z siebie niemal zalotny pomruk. Coleen spojrzała na Fredzię podejrzliwie. Może i nie miała własnego mruczka, ani nigdy wcześniej nie doznała zaszczytu miętolenia żadnego, ale obejrzała tysiące filmików ze śmiesznymi kotami i wiedziała z czym może się wiązać kontakt z kocim podwoziem.

 

- Tak, ja cię pogłaszczę po brzuszku, a ty mi amputujesz powieki, tak?

 

Kocisko spojrzało na nią niewinnie przekrzywiając łepek i wydając z siebie ciche, jakby pytające „mru".

 

- Nie ma obaw, Fredzia taka nie jest. Co innego, gdybyś spróbowała zrzucić ją z kolan. Obcym takich rzeczy nie wybacza – świadczył Tim odwracając się od rozłożonych na podłodze laptopa i przypominających maciupkie, czarne pudełeczka urządzeń, przy których grzebał pryszczaty trzynastolatek. Na dowód swych słów, posmyrał kocicę po brzuszysku, na co ta zagruchała zachwycona.

 

Big D, bo tak przedstawił jej się trzynastolatek przypominający zarazem ofiarę ospy prawdziwej i zbiega z Auschwitz. Według słów Tima był niekwestionowanym specem od urządzeń przechwytujących, zmieniających i tłumiących sygnały, a do tego prawdziwym profesjonalistą, który po wykonaniu zlecenia, całkowicie o nim „zapominał". Właśnie dlatego i tylko dlatego Coleen zgodziła się na jego udział w przedsięwzięciu. No i dlatego, że to Tim mu płacił, bo sama miałaby poważne kłopoty z utajnieniem swojego rozchodu. Miała na tym tle lekkie wyrzuty sumienia, jednak sytuacja z ojcem nie pozostawiała jej dużego wyboru. Big D zażyczył sobie takiej sumy, że nie chcąc zwracać uwagi urzędu skarbowego, komputerowiec musiał zapłacić mu nie tylko przelewem, ale też fantami. Czy raczej fantem. Nowoczesną, superskuteczną i oszczędzającą wodę zmywarką. Młody wybrał dość praktyczny towar, jednak na jego miejscu wolałaby wizytę u dermatologa. Na co dzień przejmowała się własną urodą jedynie z konieczności, zaś cudza naprawdę niewiele ją obchodziła, jednak w tym przypadku... Pryszcze smarka były nie dość, że bardzo liczne, to jeszcze zaognione, sporo z nich miało podbiegnięcia ropne i groziło eksplozją. To nie tylko wyglądało ohydnie, ale też niehigienicznie i niezdrowo. Na twarzy młodocianego speca nieustannie kwitł stan zapalny, który to – między innymi – mógł stać za jego niezdrową chudością tak bardzo kontrastującą z tuszą Tima.

 

Oprócz maciupkich pudełek, mających w niedalekiej przyszłości tłumić i nadawać sygnał umieszczonego w ciele Coleen urządzenia, na podłodze leżało jeszcze mnóstwo innych klamotów połączonych z przenośnym komputerem, nad którymi Tim i Big D odprawiali bliżej nieokreślone czary. Podczas tego wszystkiego głównym zadaniem Coleen było siedzieć w pobliżu i na miarę możliwości się nie ruszać. Nie bardzo jej to odpowiadało, bo nie dość, że czuła się kompletnie bezużyteczna, to jeszcze nie potrafiła oderwać się od odczuć Aftona, niezwykłości całej sytuacji i leżącego na kolanach kota. Kota, który właśnie zaczął wydawać z siebie coraz cięższe basy ewidentnie domagając się uwagi.

 

Spojrzała w pozornie niewinne ślepia Fredzi. Ta odwzajemniła się tym samym. Niestety, jak powszechnie wiadomo, człowiek w pojedynku na spojrzenia ma nikłe szanse z tak doświadczonym stworzeniem jak kot. Dlatego z cichym westchnieniem Coleen zaakceptowała swoją porażkę i ostrożnie wyciągnęła dłoń.

 

- Ale jak mnie ugryziesz, to oddam, chociażbym miała przypłacić swoim skalpem – oświadczyła, po czym ostrożnie zatopiła palce w miękkim futerku.

 

Fredzi najwyraźniej przypadło to do gustu, bo zaczęła mruczeć tak intensywnie, że wprawiła w drżenie nie tylko siebie, ale i kolana Coleen. Na okrągły pyszczek wystąpił przypominający uśmiech, błogi wyraz, a tłuściutkie ciało rozluźniło się do tego stopnia, że dziewczyna miała wrażenie, że zaraz zacznie spływać jej po nogach.

 

Tak, Fredzia była zadowolona. A Coleen była zadowolona, bo Fredzia była zadowolona.

 

- Wy koty rozgryzłyście świat, prawda? – mruknęła na w poły do siebie, na w poły do rozanielonej kocicy. – Nauczyłyście się tak manipulować tępymi dwunogami, żeby czuły satysfakcję, sprawiając wam przyjemność, tak?

 

- Właśnie dlatego, jeżeli reinkarnacja istnieje, chcę być kotem – wtrącił się Tim. – Kot może być tłustym, niewdzięcznym tyranem, a i tak jest kochany, bo jest puchaty i potrafi mrucz...

 

- Cii! – uciszył ich Big D, który, przed chwilą nałożył na uszy imponującej wielkości słuchawki i obecnie wbijał skupione spojrzenie w ekran przenośnego komputera.

 

Coleen zamrugała. Nie znała się na rzeczy, ale o ile dobrze pamiętała lekcje fizyki, fale emitowane przez te wszystkie, maciupkie urządzenia szpiegowskie, poza samym rodzajem zjawiska, niewiele miały wspólnego z falami dźwiękowymi. Czyżby czegoś nie wiedziała? Cóż. Całkiem możliwe. Podobnie jak to, że Big D zwyczajnie potrzebował muzyki, aby się skupić.

 

Tim powrócił na swoje stanowisko przy komputerze i wraz z trzynastoletnim specjalistą dalej odczyniał swe „czary". Coleen znów pozostało zabawiać Fredzię do czasu, aż ta miała dość pieszczot i głuchym tąpnięciem zeskoczyła jej z kolan.

 

Kiedy kocica zniknęła w swoim domku drapaku, dziewczyna nie potrafiła odwrócić uwagi od kolorowej kolekcji Tima. Co gorsza nie mógł zrobić tego i Afton, którego poziom stresu automatycznie wzrósł. Szczęśliwie niedługo potem panowie eksperci skończyli. Tim, chociaż pełnił jedynie funkcję pomocniczą, promieniał dumą, zaś Big D... Cóż, miał minę jak nauczyciel historii, który po raz tysięczny wygłosił ten sam wykład.

 

- Trzy egzemplarze tłumika i urządzenia kopiująco-emitującego – burknął wkładając jej w dłoń sześć maleńkich, czarnych kosteczek różniących się symbolami na obudowach przedstawiających przekreślone głośniczki lub mikrofony. – Jedne i drugie włącza się o tu z boku – wskazał na ledwo widoczne zagłębienie obok kolejnego zagłębienia i tyciej, połyskliwej kropeczki, zapewne diody – wystarczy wsunąć igłę czy coś podobnego, żeby nacisnąć przycisk w środku. Po zrobieniu tego lampka jednokrotnie błyska. Urządzenia mają zamontowane baterie typu XRS, więc mogą działać przez pięć lat nieustannie. Po uruchomieniu trzeba dostroić do konkretnego sygnału, oczywiście z zakresu tych wykorzystywanych przez nadajniku tego typu, z tym, że można zrobić to tylko raz, dlatego nie radzę wykorzystywać wszystkich na raz. Dostrajanie odbywa się poprzez drugi z przycisków – tu wskazał drugie zagłębienie – Kładziemy każde z urządzeń jak najbliżej źródła sygnału i naciskamy go. Oczywiście należy to zrobić z dala od urządzeń mogących zakłócić proces, jak inne nadajniki podobnego typu czy cokolwiek emitującego silniejsze pole elektromagnetyczne i tak dalej. Po dostrojeniu lampka błyska dwa razy. Potem wystarczy trzymać tłumik w pobliżu pierwotnego źródła sygnału, a kopiarkę tam, skąd chcemy, żeby sygnał był nadawany. Chyba nie muszę mówić, że tłumik i kopiarka powinny działać z dala od siebie, prawda?

 

Nie, nie musiał mówić. Ale miała jedno pytanie:

 

- Oba urządzenia trzeba włączyć, czy też raczej dostroić z dala od siebie. W efekcie przez pewien czas jednocześnie pracować będą dwa nadajniki, pierwotny i kopiarka. Jak wpłynie to na odbiór sygnału?

 

- Nijak. Odbiorniki zaczynają szaleć jeżeli sygnał jest za słaby, ale nie, kiedy jest za silny. A uruchamiając i dostrajając urządzenia wystarczy zachować dystans dużo mniejszy niż błąd pomiarowy. Minimalny to pięć metrów, optymalny to dziesięć... A tak a propos odbiornika to, trochę pomajstrowałem przy telefonie grubasa, a on na szybko machnął odpowiednią apkę i ten może robić za drugi odbiornik. Dzięki temu posprawdzacie czy wszystko działa jak trzeba...

 

- Będę wiedział, gdzie jesteś, zarówno w sieci, jak i w rzeczywistości, MWAHAHAHA! – oświadczył Tim, wyszczerzając się w szerokim, obłąkańczym uśmiechu.

 

Coleen też się uśmiechnęła. Nieco niepewnie. Rozumiała, że drugi odbiornik to konieczność i rozumiała też, czemu został wmontowany w telefon Tima, a nie jej – w końcu jej rzeczy ni z tego ni z owego mógł sprawdzić ojciec – jednak mimo tego... Cóż, koleś już wcześniej ją szpiegował, do czego przyznał się bez najmniejszej skruchy. Znowu teraz mógł bez problemu śledzić ją w prawdziwym życiu... No, teoretycznie wcześniej również mógł namierzając jej telefon, który niemal zawsze miała przy sobie, ale telefon to jednak coś innego niż wszczepiony ciało nadajnik prawda?

 

- Dobra, zbieram się – oświadczył Big D, pakując swoje klamoty do plecaka. – Jak coś, Tim, to masz moje namiary. No i standardowo, nie było mnie tu, o niczym nie wiem i wy również nic nie wiecie, rozumiemy się?

 

Coleen skinęła głową, a Tim zasalutował, dramatycznym głosem oświadczył, że nikt z niego nie wyciągnie nawet torturując go łaskotkami, po czym odprowadził chłopaka do drzwi... Czyli jakieś dwa metry. Kiedy te się zamknęły, a odgłosy kroków nastolatka ucichły, odwrócił się, posyłając jej tryumfalny uśmiech. Wyglądał na cholernie z siebie zadowolonego.

 

- No i co? Nie mówiłem, że załatwimy to od ręki? Trzeba było tak długo kręcić, zamiast od razu powiedzieć mi o wszystkim?

 

Wzdychając ciężko, przewróciła oczami.

 

- No tak, bo ty byś z miejsca uwierzył, gdybym ci powiedziała, że mój Glitchtrap to tak naprawdę prawdziwy Wiliam Afton, który od niedawna współdzieli ze mną ciało i mam zamiar pomóc mu z odkryć, kto stoi za ogólnokrajowym, morderczym spiskiem, aby mógł powstrzymać winnych. Przyznaj, że po takim wyznaniu zadzwoniłbyś z miejsca na pogotowie, aby zgarnęli mnie do psychiatryka, bo gry zlasowały mi mózg. A jakoś wątpię, żebym zaprzyjaźniła się z kaftanikami o wiązanych na plecach rękawach. Pan Afton zresztą też.

 

- No... Może i racja. Swoją drogą czemu ty tak per „pan" do Willy'ego? Przecież siedzicie w jednym ciele! Bliżej chyba już nie możecie być... a jeżeli nawet, to byłoby BARDZO creepy i bardzo chore.

 

Coleen wolała się nie zastanawiać, co Tim miał na myśli wypowiadając ostatnie zdanie. I wolała go o to nie pytać, bo jeszcze by się dowiedziała i słono tego pożałowała.

 

- Bo ty mówisz do niego per „Willy". Równowaga na świecie musi być – mruknęła tylko.

 

- Ale ja serio pytam – Tim nie odpuszczał. – Rozumiałbym, gdyby Willy był z lekka zboczkowaty czy coś, bo wiadomo każdy prysznic teraz bierzesz tak-jakby razem z nim i tak dalej, i pewnie chciałabyś w takiej sytuacji, podkreślić swoją odrębność czy coś, chociażby takim durnym „pan". Ale koleś brzmi cholernie aseksualnie, a w dodatku zachowuje się wobec ciebie jak tatko na ćwierć etatu i pewnie na aluzję, że patrzy na ciebie w kontekście seksualnym, zareagowałby jak na propozycję udziału w orgii pedofilskiej. Zresztą, biorąc pod uwagę, że od kilkudziesięciu lat facet nie ma genitaliów... Znaczy takich działających, bo na myśl, co zostało z nich po zatrzaśnięciu w powłoce sprężynowej sprawia, że mnie samego aż boli... W każdym razie, pewnie jest wyprany z tego typu ciągot. No, teoretycznie teraz ma twoje genitalia, ale to mu raczej niczego nie ułatwia. Co miesiąc okres razem z tobą... Współczuję chłopu. Swoją drogą miałby przesrane, gdybyś była puszczalska albo w ciąży. O matko... Co prawda nie jeden fetyszysta zobaczyłby świat od drugiej strony, ale większość jednak nie, poza tym poród...

 

- Tim, zdajesz sobie sprawę, że on wszystko SŁYSZY? – przerwała mu, żałując, że sama wszystko to słyszy. Naprawdę wolała nie rozmawiać z komputerowcem o genitaliach Aftona, a tym bardziej o swoich, czy tym, jak Afton odbiera jej nagość. Właściwie to nie chciała o tym nawet myśleć. William zresztą też, czemu dał wyraz pakietem emocjonalnym, którym mimowolnie się z nią podzielił. W sumie to chyba był nawet bardziej zażenowany niż ona.

 

- A ty myślisz, że nie zapytałbym o to, gdyby tu fizycznie stał?

 

Westchnęła. No tak. Przecież Tim to Tim. Niewykluczone, że nie tylko by o to zapytał, ale jeszcze zaczął podpytywać Williama, jak sprężynowa powłoka przemieliła jego części intymne. Najgorsze w tym wszystkim było, że komputerowcem kierowały czysta ciekawość i nadmierna bezpośredniość, a nie złośliwość, dewiacje czy też niesmaczne poczucie humoru.

 

- Mówię do pana Aftona per „pan", bo tata zrył mi mózgownicę dobrym wychowaniem. Zostało mi wpojone, że jak rozmawiam o kimś lub z kimś znacznie od siebie starszym i do tego spoza rodziny, to mam do niego się zwracać „pan", „pani" czy tam „panna". A że od dłuższego czasu moim jedynym krewnym jest mój ojciec, nie miałam zbyt wielu okazji mówić osobom dużo starszym ode mnie na „ty". W sumie jedynym wyjątkiem od reguły jesteś ty, bo mój mózg uparcie wypiera fakt, że jesteś kolesiem po trzydziestce.

 

- To zacznij mu gadać per „wujku". W końcu – technicznie rzecz biorąc – jesteście teraz krewnymi. W końcu jedno ciało, jedna krew, prawda?

 

Nie podobała jej się logika Tima. Niby już od jakiegoś czasu nazywała Aftona w myślach „wujaszkiem", ale powiedzieć coś takiego na głos... chyba nie przeszłoby jej to przez gardło.

 

Nagle poczuła dawkę rozbawienia ze strony Williama. Wyraźnie skrępowanie, jakie wywołała w niej sugestia komputerowca, poprawiło mężczyźnie humor.

 

„Cudownie, tego tylko brakowało, żeby teraz obaj zaczęli się ze mnie nabijać. Śmieszki zasrane" – pomyślała, jednak tak naprawdę nie była zła. W ciągu kilku ostatnich dni zauważyła, że przebywanie z Timem poprawia Aftonowi samopoczucie. W końcu William tak długo był odseparowany od kogokolwiek, z kim mógłby normalnie porozmawiać, kto wiedziałby, kim jest i co zrobił... Owszem, teraz miał ją, ale tylko ją, znowu takie wzajemne uzależnienie na pewno nie jest zdrowe, tym bardziej, że nie wynikało tylko ze wzajemnej sympatii, ale również konieczności. To ona zwykle kierowała ciałem, a dowodząc mogła chociaż na chwilę zapomnieć o istnieniu Aftona, poczuć się sama, znowu on... On nie miał takiej możliwości. Przez większość czasu patrzył na świat jej oczyma, słuchał jej uszami, nie mogąc zrobić niczego samemu. Nawet porozmawiać z kimś... Przynajmniej dopóki nie pojawił się Tim. Eksplozja wesołości, ekstrawertyzmu i trudnej do sprecyzowania charyzmy okraszonej dziecięcą ciekawością. Całkowite jej przeciwieństwo, przeciwwaga mogąca w przyszłości pomóc Williamowi zachować równowagę psychiczną. Nie żeby ta przyszłość miała być specjalnie długa... A przynajmniej nie jej.

 

Tykający na komodzie, staromodny zegar przypomniał Coleen o jednym z największych wrogów – czasie, którego upływ nieubłaganie zbliżał ją do dawno wydanego wyroku. Minęło lato, dni stawały się coraz krótsze, lada moment miało nastąpić halloween, po nim święto dziękczynienia, a potem znów zima i Boże Narodzenie... Nawet się nie spostrzeże i przystąpi do egzaminów końcowych, a potem do uroczystości rozdania dyplomów. W końcu trafi na studia, po to by „przypadkiem" poznać na nich swojego przyszłego męża, a zarazem przyrodniego brata. Naprawdę miała nadzieję, że uda im się znaleźć ciało dla Aftona nim to nastąpi, bo w przeciwnym razie dywagacje Tima na temat tego, jak William zniesie seks, będąc w kobiecym ciele, nabiorą bardzo realnego wymiaru. Wiedziała, że sama tego nie uniknie, jednak chciała chociaż jemu tego oszczędzić.

 

Tak, czas usiekał, a Tim stanowił przyspieszenie, którego potrzebowali. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, być może nie tylko pomoże im w śledztwie, ale też wyłoni nowe ciało dla Aftona. W końcu powinien bez trudu włamać się do szpitalnych serwerów i ściągnąć informacje o pacjentach. Pewnie wśród z nich znajdzie się ktoś młody i fizycznie zdrowy, kto – dajmy na to – doznał urazu mózgu lub na tyle długo nie oddychał, że jego jaźń opuściła w dalszym ciągu funkcjonujące ciało. Pytanie tylko, jak zachowałaby się jaźń Aftona trafiając do neurologicznie uszkodzonego organizmu. Cóż, to mogło stanowić pewien kłopot. Ewentualne alternatywy... Cóż istniały dwie. Przecięcie skazanego na śmierć przestępcy, wyparcie jego świadomości z ciała i zastąpienie jej tą Aftona lub „wgranie go" do jakiegoś androida. Pierwsza była dość przekombinowana, druga znowu... No cóż, miała poważne wątpliwości co do tego, czy William chciałby ZNOWU skończyć jako maszyna. Poza tym, o ile Mike mógł spreparować sobie ludzkiego androida, wątpiła, aby im się udała podobna sztuka. Z rozmaitych powodów już dekadę temu zakazano tworzenia maszyn mogących skutecznie poszywać się pod istoty ludzkie, a zamówienie takiej na czarnym rynku... Wysokie koszta to trochę mało powiedziane. Cena za podobną usługę prawdopodobnie wyczyściłaby wszystkie konta Tima i zmusiła go do sprzedania mieszkania z całą zawartością, wliczając w to Fredzię. Krótko mówiąc – bez szans. Dlatego, chcąc wpakować Aftona w robota czy też – optymalnie – androida, musieliby ukraść jakiegoś nieludzkiego, ale humanoidalnego... Czyli jedną z Fazberowskich postaci, bo tych na rynku było najwięcej. Owszem, rozmaite seks lalki obu płci również cieszyły się olbrzymią popularnością, jednak dziewczynie coś mówiło, że William już wolałby znowu skończyć w formie Spingbonniego niż w robotycznym efekcie rozbuchanej wyobraźni erotycznej... zaopatrzonym w dwudziestocentymetrowy penis o kilku prędkościach wibracji, ssącej odbytnicy i innych funkcjach, które tak ochoczo reklamowano w sieci i telewizji, jak tylko wybiła dwudziesta druga. A jeżeli byłaby to UŻYWANA seks lalka...

 

Wyobraziła sobie minę Aftona, na wieść jakie wspaniałe, nowe ciało mu skołowała. Co prawda Glitchtrap nie posiadał mimiki jako takiej, ale miała przeczucie, że na rzecz tak niezwykłej i wspaniałej okazji program ewoluowałby i wyprodukował interesujący grymas.

 

W każdym razie, pomysł wepchnięcia jaźni Wiliama w androida rozbijał się o to, że ten miałby nieludzki, a przynajmniej nie do końca ludzki wygląd. Znowu to potwornie utrudniłoby mu działanie. Co prawda jako Springtrap jakoś dawał sobie radę, owijając się szmatami i udając menela, ale menel nie wejdzie wszędzie, prawda? Szczególnie taki ze szczelnie owiniętą twarzą i ponadgabarytowy. Wielkie „chłopisko" widoczne z daleka. Owszem, obecnie Afton Robotics produkowało animatroniki znacznie mniejsze, zgrabniejsze i bardziej wpasowane w ludzkie proporcje niż za jego czasów, ale ich wzrost nadal oscylował wokół dwóch metrów i dwudziestu centymetrów.

 

- Żyjesz?

 

Stuknięcie w ramię przywróciło ją do rzeczywistości i niemal krzyknęła, dostrzegając twarz Tima zaledwie kilka centymetrów od swojej. To, gdy ktoś stał tak blisko niej, nigdy nie oznaczało niczego dobrego. W dodatku przestrzeń osobistą traktowała niemalże jak świętość i prawie nikomu nie pozwalała jej naruszać... Inna rzecz, że praktycznie nikt nie chciał tego robić. Wyjątek, do tego taki, któremu się udało, stanowił Afton, jednak on był w sytuacji podbramkowej: opętanie albo wegetacja jako wirtualny byt. Teraz znowu do Williama w nieco bardziej materialny sposób dołączył wesolutki Tomcio Grubasek. Owszem, przyzwyczaiła się już do bezpośredniości komputerowca, rzecz w tym, że TYLKO w świecie wirtualnym. Jeżeli zaś chodzi o rzeczywistość to wziął ją z raz czy dwa pod ramię, zdarzyły się też sporadyczne klepnięcia w plecy. Znowu to...

 

Tylko czekać, aż spotka ją radosny i stuprocentowo realny przytulas znienacka.

 

- Tak, tak, sorry, trochę odpłynęłam myślami w przyszłość...

 

„I to, między innymi, tę cholernie niewesołą" – mruknęła w głębi siebie.

 

- To znaczy?

 

- Zastanawiałam się, jak zdobyć dla pana Aftona ciało i jakie.

 

- Ech, a ja myślałem, że rozważałaś, jak potoczą się twoje losy, jeżeli zaczniesz mówić Willy'emu per „wujku" – mruknął zawiedzionym głosem, na co wymownie przewróciła oczami. – A tak serio, dziewczyno, to nie wszystko na raz, co? Dopiero co się zerwałaś z ojcowskiej smyczy... Znaczy prawie, musimy jeszcze te urządzonka podostrajać, wtedy się zerwiesz. A gdy je podostrajamy i ROZPLANUJEMY sobie wszystko, pojedziesz na przeszpiegi, ja będę robił za suport i spróbujemy rozpracować to wszystko. W sensie, kto za tym wszystkim stoi i takie tam. No i przede wszystkim, jak przełożyć duszę, świadomość, czy co to tak właściwie jest, z jednego ciała do drugiego. No bo na razie nie wiemy w ogóle na czym to polega, prawda? Więc i dywagowanie, uwielbiam to słowo, mija się z celem. Możliwe jest, że nie można przełożyć umysłu z jednego organicznego ciała w drugie organiczne, bo pomiędzy musi coś być. Nie wiem, animatronik albo przestrzeń cyfrowa. Możliwe też, że w ogóle jest to niemożliwe, bo można przeskoczyć z organicznego tylko w sztuczne, znowu ty stanowisz wyjątek bo umysły twój i Willy'ego są mentalnymi krewniakami, czy jak to tam nazwać. No i jak zrobić, żeby to właściwa jaźń przeskoczyła, jeżeli w ciele są dwie, bo to też ważne prawda? No i jak mieć pewność, że drugą się wyśle w ciało, a nie w pustkę, na śmierć? Sama kwestia zdobycia ciała to już końcowy etap, kiedy będziemy mieli się okazję pobawić w tajnych agentów czy tam super złodziei i tak dalej. Ewentualnie w doktorów Frankensteinów, bo podobno komuś udało się stworzyć syntetycznego człowieka, tylko, że bez podtrzymywania zewnętrznego ten natychmiast umierał, chociaż teoretycznie wszystkie organy, w tym mózg, miał sprawne. Pewnie chodziło o brak „duszy" czy coś takiego.

 

Tak, obiło jej się coś o uszy. Biorąc pod uwagę, że od dekady hodowano sztuczne narządy, nic dziwnego, że ktoś w końcu tego dokonał. Mimo to androidyczne „części zamienne" były znacznie popularniejsze od swoich organicznych alternatyw. Po pierwsze odznaczały się znacznie większą trwałością i niezawodnością, po drugie organizm rzadziej je odrzucał. Dlatego obecnie w laboratoriach hodowano jedynie skórę oraz twarze, bo – nie licząc mózgu, który jako taki nie posiada zamiennika – jedynie tych tkanek technika nie potrafiła skutecznie zastąpić.

 

Westchnęła. Tim miał rację – nie mogła temu zaprzeczyć. Chociaż nieźle planowała i zwykle zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły oraz wszystko, co może pójść nie tak, tworząc dziesiątki scenariuszy awaryjnych, jednak miała niemiłą tendencję wybiegania zbyt na przód. W związku z tym nie raz i nie dwa zamartwiała się rzeczami, które – z bardzo dużym prawdopodobieństwem – mogły w ogóle nie nastąpić. A to wszystko przez ojca. Ojca, który nauczył ją w trosce o innych obawiać się przyjaźni.

 

- Niech zgadnę, zacierasz łapki na ostatnią z opcji? – zapytała, uśmiechając się półgębkiem – Chcesz się poczuć jak doktorek?

 

- Oczywiście! Do tego możliwość nazwania cię Igorem oraz krzyczenia na końcu „to żyje!". Czegoś takiego nie można przegapić.

 

Uśmiechnęła się – Tim naprawdę potrafił poprawić humor. Owszem, był jak porzucona paczuszka na lotnisku, która może okazać się zarówno porzuconym prezentem, cudzym śniadaniem jak i ładunkiem wybuchowym, ale nie wykazywał przy tym tej szczególnej nachalności zmieniającej ekstrawertyków w upierdliwych i trudnych do zniesienia, hałaśliwych typów.

 

- A tak swoją drogą, to kiedy umawiamy się na dostrajanie nadajników?

 

Zamrugała zaskoczona zmianą tematu... No, nie do końca zmianą, w końcu nadal tkwili w „sprawach Aftona". Chyba chodziło o to, że nie nawykła do propozycji spotkań poza światem wirtualnym. Jednak, jeżeli chodzi o termin i miejsce dostrojenia nadajników, istotnie musieli coś wymyśleć. I to szybko. W końcu zegar tykał.

 

Zmarszczyła brwi.

 

- W sobotę znowu pracuję w schronisku, to może zaraz po tym jak skończę? W pobliżu jest mnóstwo nieużytków, takich jakby ugorów czy coś. Pójdziemy w „pole", z dala od źródeł sygnałów i się pobawimy.

 

- Praca z psiulkami, coś wspaniałego. Szkoda, że nie mogę dźwigać cieżarów i takie tam, bo kiedyś sam wpadłbym popomagać.

 

W pierwszym odruchu Coleen chciała powiedzieć, że to nic wspaniałego, jeżeli boisz się psów. Jednak, gdyby Tim to usłyszał, na pewno zapytałby, czemu w takim razie bierze udział w wolontariacie. Wtedy musiałaby mu opowiedzieć o „genialnym" sposobie ojca na walkę z jej fobią, którą notabene sam wywołał, a wtedy obraz troskliwego i drżącego o bezpieczeństwo ukochanej córeczki pana prokuratora uległby uszkodzeniu. To znów mogłoby wzbudzić ciekawość komputerowca i tym samym narazić go na niebezpieczeństwo. Dlatego właśnie ugryzła się w język i jedynie bąknęła, że praca z nim na pewno byłaby o wiele bardziej interesująca, zarówno dla niej jak i czworonogów.

 

Wymienili jeszcze parę zdań i ustalili termin następnego kontaktu, kiedy to mieli dogadać się w sprawie spotkania, a także powoli zacząć ustalać strategię szpiegowską. Bo inwigilacja placówek Fazbear Entertainment oraz Afton Robotics wymagała strategii. Po pierwsze z powodu odległości, po drugie z powodu mnogości jednych i drugich, po trzecie... Cóż, Coleen miała na głowie nie tylko ojca i jego zauszników, ale też szkołę, sprawdziany i rozmaite zobowiązania, ze schroniskiem na czele. Rozsądne planowanie stanowiło tu klucz do sukcesu, a jednocześnie niemałe wyzwanie. Tym bardziej, że nie mogła sobie pozwolić na szczerość wobec Tima.

 

Gdy wychodziła z jego mieszkania i stanęła na pustej, spowitej w półmroku klatce schodowej, a drzwi za nią zamknęły się z głośnym kliknięciem, pozwoliła sobie na głośne westchnienie. Coraz bardziej ciążyły jej sekrety. Te wszystkie kłamstwa. Nie miała nic przeciwko okłamywaniu osób, które niewiele dla niej znaczyły i tych trzymanych na dystans, ale Tim... Cóż, wprawdzie jeszcze nie był jej przyjacielem, ale stał się czymś więcej niż tylko kolega i sojusznik. W dodatku sekrety wszystko komplikowały. Nie tylko utrudniały zaplanowanie czegokolwiek, ale do tego zmuszały ją, aby zapamiętywała słowo w słowo wszystkie, opowiedziane innym bajeczki. Mało tego, dostroić swoje zachowanie do nich. Uśmiechać do ojca, sprawiać wrażenie szczęśliwej, czasem bez powodu robić się złośliwa i cyniczna. Znowu z każdym miesiącem historyjek przybywało. Nakładały się jedna na drugą, pozornie sprawiając wrażenie spójnej całości, jednak czujne i co najważniejsze bystre oko mogłoby dostrzec nieścisłości. Przypominało to warstwy litosfery. Dla laika, owszem, część z nich różniła się od siebie pod względem twardości i kruchości, czasem barwy, ale tylko tyle. Geolog znów dostrzegał różnice w gęstości, składzie, kruchości, a przede wszystkim w genezie. Jednak wszystkie te warstwy oplatały ciężkie, twarde i jednolite, żelazne jądro ziemi. Czy też w przypadku kłamstw Coleen jądro prawdy, źródło tego wszystkiego.

 

Zastanowiła się, czy Afton, przez te wszystkie lata jako człowiek, kiedy pierw usiłował ukryć zbrodnie syna, a potem go powstrzymać przed kolejnymi, również to czuł. Ten ciężar. Tę samotność. Cóż, prawdopodobnie tak. W końcu ich umysły, jaźnie czy – idąc nieco w mistykę – dusze, musiały na siebie oddziaływać, skoro ściągnęła go. Mieć cechy wspólne. To mogła być jedna z nich. Niewykluczone jednak, że William odczuwał to wszystko nawet bardziej. W końcu, w przeciwieństwie do niej, miał szczęście, które utracił. Mało tego. Ukrywając prawdę, zdradził Rozenberga, swojego najlepszego przyjaciela i mimowolnie przyczynił się do wielu tragedii. To trochę jakby oboje – ona i Afton – cierpieli na tę samą chorobę, ale jej przyczyny miały inne źródła.

 

Powoli ruszyła w dół schodów, zastanawiając się, czy koło pobliskiej kafejki nie wezwać taksówki. Zależało jej, aby jak najszybciej wrócić do domu, bo musiała się jeszcze pouczyć na jutrzejszą klasówkę z angielskiego. Co prawda, materiał nie należał do trudnych, poza tym zawsze mogła liczyć na pomoc Aftona, ale wolała nie ryzykować. Od czasu pożaru magazynu ojciec bywał dość... drażliwy.

 

***

 

William w pełni korzystał z tego, że chwilowo to on władał ciałem. Coleen widząc rozpiskę dyżuru w schronisku, obejmującą głównie spacery ze spokojniejszymi psiakami, zdecydowała się oddać mu kontrolę. W końcu, w przeciwieństwie do niej, nie czuł lęku przed psami, a przebieżki w ich towarzystwie relaksowały go. W ten sposób całkiem przyjemnie spędził pierwszą część dnia, zabawiając czworonożnych znajomych na świeżym powietrzu. Owszem, aura nieszczególnie dopisywała, jednak ani porywisty, chłodny wiatr, ani ciężkie chmury przesłaniające niebo nieszczególnie mu przeszkadzały. Doceniał wszystkie chwile samodzielności, jakie Coleen mu dawała. Nie, żeby go nie dopuszczała do sterów, wręcz przeciwnie. Kiedy tylko była ku temu okazja, nakłaniała go, aby samodzielnie poznawał świat, w którym się znalazł. Niestety rzeczone okazje pojawiały się raczej rzadko. Zwykle dziewczynę otaczali ludzie, którzy mogli zwrócić uwagę na gwałtowną zmianę w jej zachowaniu, a to komplikowało sprawy. Szkoła, dom, a zwykle nawet i schronisko – tutaj musiała ona dowodzić. Owszem, droga powrotna do domu i spacery po mieście należały do niego, jednak nie było tego wiele.

 

Rzucił piłkę patrzącemu na niego z nieukrywanym zachwytem mopsa... trochę innego niż te, które zapamiętał. Nieco bardziej... No cóż, psiego. Kiedy pierwszy raz zwrócił Coleen uwagę, że niektóre rasy psów wydają się mu nieco mniej pokraczne niż za jego czasów, dziewczyna wspomniała, że to efekt licznych nowelizacji a propos praw zwierząt. Zakazano hodowli odmian zwierząt, które wykazywały liczne upośledzenia mogące zakrawać na kalectwo. W efekcie, nie chcąc wygasić niektórych ras, postanowiono je nieco zmodyfikować. I tak jamniki zyskały nieco wyższe łapy oraz krótsze tułowie, a molosy normalniejsze czaszki. Podobno znacznie wydłużyło to życie psów rasowych oraz poprawiło jego jakość. Zresztą kundli obecnie prawie nie było, znowu hodowla rasowa zyskała nowy kierunek – tworzenie nowych odmian nie ze względu na wygląd czworonogów, a ich usposobienie. W skrócie postanowiono zadbać o to, aby przyszły właściciel dokładnie wiedział jakiego psa wybiera sobie na przyjaciela.

 

William poczytywał to za pozytywną zmianę, jednak jednocześnie nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że ostatnimi czasy zaczęto dbać bardziej o zwierzęta, szczególnie domowych pupili, niż o ludzi, którzy umierali na raka, czy nawet na cukrzycę, bo nie mieli odpowiedniego ubezpieczenia Tak nie powinno być... Chociaż z drugiej strony rozumiał tę postawę aż nadto dobrze. Gdy pomyślał o tym, do czego ludzie byli zdolni...

 

Psiak przyniósł piłeczkę i upuścił ją wręcz emanując wewnętrznym szczęściem. Szczęśliwiec był ułożony, miał pogodne usposobienie i miłą aparycję, więc mógł liczyć na szybką adopcję. Nie to co starszawy cur*, który nieopodal leżał na trawie leniwie obserwując gąsienicę pełznącą po ułożonej z betonowych płyt ścieżce. Quasimodo niezbyt ufał ludziom, do tego był dość marudny i cholernie brzydki. Zniekształcony pysk, ciało pokryte głębokimi bliznami obcięte ucho, brak kawałka stopy i ogona, a to wszystko po pechowym zetknięciu z autonomiczną kosiarką wielkopowierzchniową. Generalnie wyglądał jakby ktoś nieudolnie próbował go poszatkować żywcem. Patrząc na niego, William nie potrafił nie czuć sympatii. W końcu sam przeszedł coś podobnego jak pechowy psiak. Mało tego, utknął w żółtobrązowym kostiumie cholernie przypominającym barwą umaszczenie cura. Kostiumie, który z biegiem lat stracił większą część jednego z uszu. Naprawdę chciałby, aby historia zwierzaka miała szczęśliwy koniec, ale nic z tego – jutro miał zostać uśpiony.

 

- Hej, kolego, a ty chcesz się pobawić? – zawołał do Quasimodo, który nie raczył na niego nawet spojrzeć.

 

Westchnął. Pies nigdy nie podejmował interakcji ani z ludźmi, ani z innymi zwierzętami, odcinając się od świata, za co świat lada chwila miał się odciąć od niego, pozbawiając go życia. Szkoda. Gdyby mógł, sam spróbowałby dać mu kolejną szansę, za co Coleen chyba by go przeklęła. Zresztą nie dziwił się jej, to co mu pokazała...

 

Przełknął ciężko. Dziewczyna miała umysł pełen koszmarnych wspomnień, jednak to z psami z pewnością było najbrutalniejsze. Te krzyki, te obrazy... A prokurator patrzył na to wszystko, jak na przednie przedstawienie. Chory skurwiel.

 

Potrząsnął głową. Nie, nie powinien myśleć o tym gnoju. Nie teraz, kiedy mógł chociaż przez poczuć się znowu człowiekiem, chociaż przez chwilę. Wziąć głęboki wdech zimnego, wilgotnego powietrza w płuca, poczuć dotyk wiatru na twarzy, miękkość trawy pod stopami. Owszem, kiedy Coleen miała kontrolę, odczuwał to co ona, jednak to nie to samo. Dopiero kiedy własne „ja" stapiało się z ciałem w jedność, świat zyskiwał pełnię głębi.

 

Stanowczym głosem przywołał do siebie rozbrykanego, śnieżnobiałego pudla, który właśnie zamierzał wytarzać się w błocie i ponownie rzucił piłkę mopsowi. Odgrywanie psiej przedszkolanki nie stanowiło prostego zadania, szczególnie, że do jego grupy należał zadziorny terier o niezwykle silnym instynkcie łowieckim, ale sprawiało mu sporo radości. Pozwalało nieco się oderwać od rzeczywistości i bieżących problemów. Było jak haust świeżego powietrza po opuszczeniu dusznego pokoju.

 

Zabawa na świeżym powietrzu trwała jeszcze dobrą godzinę, ale w końcu przeszedł czas, żeby przywołać psy i odprowadzić do kojców. A potem, gdy zrzucił ubrania robocze i opuścił betonowy prostopadłościan, aby spotkać się z Timem.

 

To dziwne, ale perspektywa widzenia z komputerowcem nieco go denerwowała. To pierwszy raz, kiedy miał się z nim spotkać jako strona aktywna poza wirtualnym światem. Coleen na to nalegała. Mówiła, że powinni się ze sobą nieco bardziej oswoić, cokolwiek to nie znaczyło. A przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja. Jeżeli o niego chodzi, to przypuszczał, że nastolatka ma dość okłamywania mężczyzny i postanowiła chociaż na chwilę zrzucić ten nieprzyjemny obowiązek na niego. Nie winił jej za to.

 

Tak. Pozna Tima bezpośrednio, w świecie materialnym. Miał szczerą nadzieję, że obędzie się bez przytulania, ale jednocześnie dręczyło go cholernie niemiłe przeczucie, że jednak tego nie uniknie.

 

Gwałtowny podmuch zimnego wiatru załopotał połami dziewczęcego płaszczyka. William zadrżał i otulił się nim mocniej, starannie zapinając wszystkie guziki. Żałował przy tym, że rano nie wziął szala, bo odsłonięta szyja Coleen stanowiła idealny cel dla jesiennego chłodu, podobnie jak blade dłonie. Zastanowił się przelotnie, czy to stałe ochłodzenie, stanowiące werbel przez zbliżającym się dużymi krokami listopadem, czy może kolejne wahanie kapryśnej pogody. Jednak nie debatował nad tym, tylko przyspieszył kroku. Przystanek, na którym miał się spotkać z komputerowcem znajdował się całkiem niedaleko, co nie znaczyło, że autobus go nie wyprzedzi. Niby nic takiego, ale nie lubił, gdy inni musieli na niego czekać. Dlatego zwykle był do bólu punktualny. Pamiętał, jak żona śmiała się, że nastawia według niego zegarek.

 

Westchnął. Brakowało mu jej. Zdrowej, bystrej, wyposażonej w cięty dowcip. Zawsze potrafiącej znaleźć podwód do śmiechu. Takiej, jak wtedy, gdy ją poznał.

 

Zatrzymał się na przystanku w tym samym momencie, kiedy zrobił to autobus. Srebrzysty, nowoczesny pojazd rozwarł drzwi, a z wnętrza wyłoniła się znajoma, roześmiana twarz otoczona jasnymi włosami.

 

William w głębi swych myśli westchnął ciężko, uświadamiając sobie, co Coleen miała na myśli mówiąc, że na co dzień Tim zarazem jest i nie jest tak barwny wizualnie jak w wirtualnej rzeczywistości. Otóż komputerowiec teoretycznie miał na sobie porządne ubrania adekwatne do nieco kapryśnej pogody. Buty za kostkę, długie spodnie, płaszcz przeciwdeszczowy, sweter i szalik. Szkopuł w tym, że... Wszystkie wyglądały nader charakterystycznie. Spodnie zszyto z czegoś na wzór płatów skóry i były kopią – kopią w bardzo dużym rozmiarze – portek noszonych przez antagonistę gry o łowcy demonów, której reklamę widzieli z Coleen w sieci. Przypuszczał, że gdyby nie to, że siedział w głowie dziewczyny, ta już dawno zaznajomiłaby się z tą dość krwawą i brutalną pozycją. Idąc dalej, płaszcz Tima – jaskrawo pomarańczowy, pokryty intensywnie zielonymi napisami w nieistniejącym języku. Ten stanowił powiększony odpowiednik ubrania postaci z DarkWild, opowiadającej o mężczyźnie zagubionym w potwornym lesie. Grał w to wraz Coleen, czy raczej towarzyszył jej podczas rozgrywki. Musiał przyznać, że zabawa była całkiem niezła. Szkoda tylko, że w trakcie parokrotnie zaliczył stan pozawałowy, chociaż to dziewczyna stanowiła obiekt ataku wirtualnych kreatur, nie on. Swoją drogą, zauważył, że nastolatka przejawia wielką fascynację lasami. Prawdopodobnie chciałaby móc się chociaż na chwilę znaleźć się w jakimś rzeczywistym, nawet tak upiornym jak ten cyfrowy. Co dalej? A tak, buty. Różnokolorowe i jaskrawe wyglądały dość dziecinnie, a to ze względu na pokrywające je wizerunki komiksowych postaci. Pasował do nich pasiasty szalik, zszyty tak, aby przypominał wielkiego węża, zapewne również związanego z jakąś grą. Jednak na pierwszy plan wysuwał się neonowo żółty sweter i pokrywające go oblicze Freddy'ego Fazbeara. Właściwie sam wizerunek jako taki, nie rzucał się specjalnie w oczy, ale w połączeniu z tuszą Tima nabierał zupełnie nowego wyrazu. Konkretniej stawał się trójwymiarowy. Opięty nadrukiem mordki Freddyego tłusty brzuch sprawiał, że ta zdawała się wypukła, a ulokowane na nieco zbyt obfitych jak na mężczyznę piersiach oczy wytrzeszczone.

 

Afton po prostu nie potrafił powstrzymać chichotu, na co Tim tylko uśmiechnął się szerzej:

 

- Timothy Owens, twój codzienny efekt 3D – rzucił, nonszalancko przeczesując jasną czuprynę pulchnymi palcami.

 

- No, muszę ci przyznać, że jesteś jednorazowy – mruknął William, unosząc kącik ust. Dystans jaki komputerowiec miał do siebie, musiał co najmniej kilkukrotnie przekraczać ten z ziemi do księżyca.

 

- Coleen, powinnaś wiedzieć jak nikt inny, że drugiego takiego jak ja, na całym wielkim świecie nie ma i nie było.

 

- Tym razem nie Coleen, tylko William – sprostował.

 

Uśmiech Tima poszerzył się, a w jego oczach zabłysły iskierki. Przypominał nieco kota, który właśnie zobaczył coś migoczącego i zabawnie podrygującego, i zamierza na to skoczyć. Już, teraz, zaraz.

 

- Willy, a więc postanowiłeś zaszczycić mnie swoją bezpośrednią obecnością? Jak słodko!

 

Obawy Williama sprawdziły się i po chwili tkwił w zwartym uścisku pulchnych ramion, z twarzą miedzy piersiami mężczyzny. NAPRAWDĘ wolałby darować sobie ten... element rozrywkowy.

 

- Prosiłem cię, nie nazywaj mnie Willy! – warknął, z trudem wyrywając się z uścisku Tima.

 

- A możesz sprecyzować, czemu? Nie przyjmuję do informacji tekstów takich jak „bo tak" albo zwyczajne „no bo nie lubię". – Twarz komputerowca przyozdobił uśmiech, tym razem nieco wyzywający. Grubcio wyraźnie doskonale się bawił i nie zamierzał ot tak odpuścić.

 

Z piersi Aftona czy też, technicznie rzecz biorąc, Coleen, wydobyło się ciężkie westchnienie. Owszem, normalna rozmowa z kimś poza nastolatką i to w rzeczywistym świecie była bardzo przyjemna, ale wolałby, żeby ta normalność była... cóż, normalniejsza. Niestety jakoś nie zanosiło się na to.

 

- Bo to idiotycznie brzmi, tym bardziej że jestem od ciebie starszy o ponad siedemdziesiąt lat...

 

- Kiedy mówisz to, będąc w ciele siedemnastolatki, to DOPIERO brzmi idiotycznie.

 

-... Poza tym, o ile nic się w tym względzie nie zmieniło, mali chłopcy zwykli nazywać swoje siusiaki per „Willy", a to niezbyt przyjemne skojarzenie...

 

Tim zamrugał i się zastanowił.

 

- No w tej kwestii to nic się nie zmieniło. Dobra, przyjmuję to do wiadomości. Pewnie dokuczali ci w podstawówce z powodu tego „Willy'ego"?

 

Wiliam przewrócił oczami.

 

- Owszem i co z tego?

 

- A mogę do ciebie mówić Springtrap... Albo skrótem Springy? Niby teraz jesteś Glitchtrapem, ale Springtrap to była twoja pierwsza nieludzka forma, poza tym zalęgła się w sercach fanów. W tym w moim. Jest jakiś taki sympatyczny w tym swoim umęczeniu. Znaczy przynajmniej ten z gier. Widziałem zdjęcia, jak wtedy naprawdę wyglądałeś i... Cóż, dziwię się, że jakikolwiek stróż nocny zdecydował się pracować w Fazbear Fright po tym, jak zauważył, że się ruszasz. Ja bym spierdolił w sekundę i to mimo swojej tłustej dupy. Uwierz mi, okoliczny radar cyknąłby mi fotę za przekroczenie prędkości, a mordę bym tak darł, że ludzie myśleliby, że to syrena alarmowa.

 

Twarz Williama – czy też raczej twarz Coleen – wykrzywił krzywy uśmiech, kiedy wyobraził sobie pędzącego przez miasto Tima, aczkolwiek komputerowiec miał rację. Prawdziwy Springtrap przedstawiał się – delikatnie mówiąc – groteskowo. Jego wirtualna wersja, chociaż wyglądała jak animatroniczna powłoka, która przeleżała co najmniej dekadę w pełnym plugastw śmietniku, miała w sobie coś sympatycznego. Umęczony uśmiech, styrane spojrzenie, ciężkie powieki, wszystko składało się na aparycję niegdyś ukochanego, a obecnie przeżutego przez psa i wyrzuconego do kubła na odpadki pluszaka. Ewentualnie czterdziestokilkuletniego faceta po dwóch rozwodach, z komornikiem na karku i wysokim rachunkiem za leczenie, któremu właśnie zaczął się psuć samochód. Jednak prawdziwa forma... Powłoka Springbonniego została uszkodzona jeszcze nim William ją założył – chcąc dokonać udoskonaleń, których nigdy nie dokończono, obsługa musiała naruszyć to i owo. Do tego lata miotania w ciasnym, pełnym gratów pomieszczeniu nie wpłynęły na nią dobrze. W efekcie Springbonnie wyglądał jakby przeżył atak wariata z siekierą, a potem wpadł pod rozpędzoną ciężarówkę i co najmniej jedną osobówkę. Poobijany, brudny sam w sobie sprawiał okropne wrażenie i mógł nie jedno dziecko przyprawić o koszmary, a do tego tkwiące w nim zwłoki, których nikt za zwłoki nie uważał... William do tej pory zastanawiał się, co sprawiło, że zgnił w tak przedziwny sposób. Pierw wszystko przebiegało normalnie, ale potem ciało pokryły wielkie bąble, które popękały i rozlały się tworząc rozległe „blizny" jak po poparzeniach. Oczywiście, kiedy pękły wyciekła z nich obrzydliwa maź, która obficie poplamiła powłokę, zaś on pogorszył wszystko usiłując ją zetrzeć, w skutek czego rozprowadził świństwo na prawie całej powierzchni. Niewykluczone, że właśnie dlatego Springbonnie czy raczej Springtrap zamiast wyblaknąć nabrał tego specyficznego, zielonkawego kolorku. Potem ciało zaczęło schnąć, obkurczać się i nabierać konsystencji gumy. W efekcie połamane przez sprężynowe zatrzaski żebra poprzebijały w wielu miejscach skórę. Wtedy to zauważył, że kości są ciemnoszare, niemal czarne i cholernie twarde. Prawdopodobnie dzięki temu dodatkowemu stwardnieniu kręgosłup, miednica i inne kluczowe części szkieletu, nie posypały się do końca w ciągu kilku lat, mimo iż zostały mniej lub bardziej uszkodzone. To znów pozwoliło mu zachować mobilność przez całe dekady. Jednak na tym nie koniec. Po paru, może parunastu latach, ciało zrobiło się przeźroczyste. Oczywiście tylko w niewielkim stopniu, ale wystarczająco, aby pod bordową powłoką skóry, tkanek łącznych i mięśni dostrzec sczerniałe kości i narządy. Właściwie nic dziwnego, że właściciel domu strachów, podobnie jak jego obsługa i odwiedzający, uznali jego doczesne szczątki za żelowego manekina. Naprawdę okropnego i groteskowego. Do tej pory pamiętał szok, jakiego doznał po pożarze, kiedy przypadkiem dokładniej obejrzał swoje odbicie. Zniszczona i ohydna powłoka humanoidalnego królika, a w niej to coś... „Gumowa" mumia o zniekształconej przez zatrzaski anatomii, z popękaną i odchodzącą płatami skórą w kącikach wysuszonych, a przez to karykaturalnie rozciągniętych ust odsłaniających sporą część szczęk. Podobnie otwory po oczach i pochłoniętym przez początkową fazę rozkładu nosie. Obkurczające się ciało rozciągnęło je do tego stopnia, że ukazały światu większą część twarzoczaszki i okrywających ją mięśni. No i ślepia Springbonniego, pasujące do całej reszty jak pięść do nosa. Wielkie, połyskujące „kule bilardowe" o intensywnie zielonych „tęczówkach" będące tak naprawdę kamerami. Niezwykle zaawansowanymi jak na czasy swego powstania. Nie miał pojęcia, jakim sposobem widział za ich pośrednictwem... właściwie jakim sposobem w ogóle widział, skoro jego własne oczy pierw zostały zmiażdżone przez te animatroniczne, a potem zgniły do reszty. Jednak ta niewiadoma znajdowała się u samego dołu długiej listy rzeczy, których nie wiedział.

 

Tak... Wyglądał paskudnie, a całości obrazu dopełniały nadpalone resztki włosów i brody oraz liczne uszkodzenia dokonane przez płomienie. Zresztą nawet przed pożarem, delikatnie rzecz ujmując, nie stanowił przyjemnego widoku, jednak ludzie płacili niemałe sumy za możliwość obejrzenia go w domu strachów. Momentami naprawdę nie rozumiał własnego gatunku.

 

W sumie teraz sam się dziwił, że stróże pracowali tam dłużej niż dzień mimo tego, że nocami wędrował po budynku. Gdyby był na ich miejscu i zobaczył jak coś takiego chociażby drga... Cóż, postąpiłby według deklaracji Tima – nogi za pas w asyście donośnego wrzasku.

 

- Lepszy Sptingtrap, czy tam Springy niż Willy – mruknął w końcu, na co twarz komputerowca jakby pojaśniała.

 

- No to Springy, wracając do poprzedniego pytania, a to z tego, że poznajemy się lepiej!

 

Z tymi słowy Tim ponownie rozłożył ramiona i ruszył na Williama, który szybkim ruchem odepchnął od siebie jego twarz, nim ten zdążył zamknąć go w uścisku.

 

- Opanuj się chłopie, jeżeli nie ze względu na mnie to na Coleen – warknął... Czy raczej chciał warknąć, bo zabrzmiało to bardziej jak „przestań albo będę krzyczeć".

 

- Oj no dobra, dobra – komputerowiec przewrócił oczyma, krzyżując ręce na obfitych piersiach. Wspomnienie ich dotyku miało jeszcze długo go prześladować... I niewykluczone, że Coleen również. Co prawda jej emocje były dość niejednoznaczne, ale wyczuwał wśród nich sporo niezadowolenia oraz rozbawienia. Nie musiał nawet zgadywać czemu dokładnie jest rozbawiona.

 

Westchnął. No cóż, dziewczyna zasługiwała na odrobinę śmiechu, tylko dlaczego akurat jego kosztem? Chociaż, jeżeli miał być szczery, na jej miejscu również świetnie by się bawił.

 

- To co teraz? – zapytał Tim. – Bo chyba nie będziemy tego całego dostrajania przeprowadzać tutaj, prawda?

 

- Nie. Coleen powiedziała mi, ze za zakrętem jest droga prowadząca w głąb nieużytków. Jeżeli nią iść tak z godzinę, półtorej wartkim krokiem, trafi się na... Jak ona to nazwała? – zmarszczył brwi rzeczonej „onej". – To połączenie klasycznej, ręcznie obsługiwanej stacji meteorologicznej i jakiejś uprawy naukowej...

 

- Kontrolnej – sprostował komputerowiec. – To punkt klimatyczno-wzrostowej kontroli promieniowań i innych emisji pochodzenia nienaturalnego. Wybiera się połać terenu, gdzie emisje elektromagnetyczne, radiowe i tym podobne są najsłabsze, prawie że żadne, i tworzy tam takie poletko badające różnice w mikroklimacie oraz wzroście roślin w stosunku do bliźniaczego poletka, gdzie znowu emisje są najsilniejsze. Jest ich sporo rozsianych po całym kraju, a nawet i świecie. Przy tych problemach, które mamy z klimatem nie warto ryzykować, poza tym...

 

- Tak, Coleen mi wyjaśniła. Bunt tropikalnych lasów i takie tam. Pokręcone to wszystko – westchnął ciężko. – Jest coś jeszcze z tego typu informacji, o czym powinienem wiedzieć? Coś o czym się nie mówi, bo to szara norma, ale mogę się kiedyś wysypać pytając o to?

 

- Hm... - Owens się zastanowił. – Większość ryb, wołowiny i kurczaka w paluszkach rybnych, nuggetsach, burgerach, parówkach, kiełbasach i wszystkich innych produktach mięsnych, gdzie struktura mięsa nie odgrywa większej roli, to nie prawdziwe mięso tylko mączka mikrobiologiczna. Naukowcom udało się wyhodować mikroorganizmy, głównie bakterie wodorowe, które wytwarzają odpowiednie białka, czasem cukry. Jak? Nie wiem, ja jestem od komputerów, programowania i tym podobnych, nie bakcyli. No i podobne bakcyle produkują u nas spory procent energii u boku elektrowni wodnych i jądrowych. Zastąpiły panele słoneczne, bo te miały za krótki żywot, były za mało wydajne, a utylizacja cholerstwa stanowiła koszmar.

 

- Czyli jedząc parówkę tak naprawdę jem bakterie?

 

- No tak-jakby. Ale to zdrowsze niż normalna parówka. Mniej świństw, tłuszczów i takich tam. Stany wzięły się na porządnie za odchudzanie obywateli, bo plaga otyłości powodowała zbyt duże straty w gospodarce. No, mnie wujek Sam nie zagiął, ale tak ogólnie spaślaków na ulicach dużo mniej niż jeszcze dwadzieścia lat temu.

 

William zamrugał. Plaga otyłości? Cóż, kolejny etap rozwoju cywilizacji, który go ominął, czego niespecjalnie żałował. W każdym razie, odnotował sobie, że obecnie spora część żywności i energii pochodzi z laboratoriów mikrobiologicznych. Tak na wypadek, gdyby mu się dostało ludzkie ciało lub takie chociaż wyglądające na ludzkie. Wolał nie popełnić w przypadkowej rozmowie gafy, która mogłaby zwrócić na niego zbędną uwagę. Jeżeli znów nie dostanie ludzkiego czy też „ludzkiego" ciała... Cóż, wtedy pozostanie mu tylko zasłanianie twarzy i udawanie bezdomnego, tak jak kiedyś, a z bezdomnymi raczej nikt nie wdaje się w dyskusję, jeżeli nie musi. Przynajmniej nikt z tak zwanych, normalnych ludzi.

 

- To Coleen chce, żebyśmy szli, aż do tego poletka? – zagadnął Tim, spoglądając w stronę falujących traw i chwastów. – Nie powinienem się aż tyle ruszać. Wiem, że gdy mówi to taki tłuścioch jak ja, może to brzmieć śmiesznie, ale ja tak serio. Ruch i wysiłek fizyczny nie są dla mnie zdrowe.

 

William spojrzał na niego badawczo. Podczas ostatniej wirtualnej konferencji, kiedy powymieniali się informacjami, terminarzami i naszkicowali wstępny plan działania, podpytał komputerowca o to i owo. O to, czemu nie zaproponował, że weźmie na siebie szpiegowanie w fazbearowskich placówkach...? A przynajmniej, że zrobi to, póki Coleen nie uwolni się spod ojcowskiego nadzoru. Dlaczego w ogóle nie brali tej możliwości pod uwagę, zupełnie jakby ta w ogóle nie istniała? No i nade wszystko, z jakiego powodu zdaje się prawie w ogóle nie opuszczać miejsca zamieszkania, nie licząc nielicznych zmian w pizzerii? Wtedy też Owens przyznał, że stan zdrowia nie pozwala mu na nadmierny wysiłek, co zgadzało się z przypuszczeniem Williama, jednak zaraz potem dodał, że wolałby się nie zagłębiać w szczegóły. Razem z Coleen uszanowali prośbę mężczyzny, jednak... Cóż, czym innym jest, że stan zdrowia na coś nie pozwala, a czym innym, że owo coś szkodzi, a tak zabrzmiała jego wypowiedź. Jakby aktywność fizyczna stanowiła dla niego truciznę.

 

- Nie, podobno wystarczy piętnaście minut spaceru w tamtą stronę. Tyle, żeby znaleźć się w polu zmniejszonych oddziaływań, emanacji czy jak tam się to poprawnie zwie.

 

- Coleen wie, że chodziło tylko o to, żeby nie stawać w bezpośredniej bliskości nadajników? Znaczy, że moglibyśmy to zrobić nawet u niej w ogrodzie albo parku?

 

- Tak, jednak woli mieć pewność. Jest ostrożna, sam wiesz.

 

- Wiem. Nawet zbyt ostrożna. Chociaż, gdyby szła na żywioł, tak jak w grach, szczególnie nawalankach... - Tim zmarszczył czoło, wyraźnie rozważając tę możliwość. – Nie, chyba wolę ostrożność. Chociaż z chęcią bym popatrzył. Z bezpiecznej odległości. Najlepiej kryjąc się za jakąś pancerną ścianką czy czymś takim.

 

William uśmiechnął się krzywo. Co prawda ostatni raz obserwował jak Coleen gra w „nawalankę" jeszcze nim się ujawnił, ale istotnie szalała. Poza tym doskonale zdawał sobie sprawę z jej problemów z agresją, równie wielkich jak jego samego. Albo większych. W końcu gniew towarzyszył jej niemal całe życie i chyba już nie pamiętała czasów, kiedy nie musiała poskramiać swych wewnętrznych demonów, w czym radziła sobie nadspodziewanie dobrze. Jednak prędzej czy później musiała dać ujść parze albo wybuchnąć. Osobiście miał nadzieję, że nastąpi to pierwsze. Wybuch na pewno nie pomógłby dziewczynie ani nikomu innemu.

 

Ruszyli z Timem w kierunku, który dzień wcześniej zasugerowała mu nastolatka. Zgodnie z jej słowami szybko znaleźli prowadzącą na wschód drogę gruntową. Szli nią jakiś czas, póki Tim oświadczył, że jeżeli ma wracać również na nogach, to nie zrobi już ani jednego kroku dalej.

 

Dostrajanie nadajników nie zajęło dużo czasu, chociaż z perspektywy kogoś z zewnątrz musiało wyglądać idiotycznie. Oddalanie się od siebie, żonglowanie miniaturowymi kostkami, sprawdzanie odczytów w przyniesionym przez Owensa laptopie. Do tego sama, nie ułatwiająca zadania okolica. Wokół rozpleniła się róża pomarszczona, obecnie niemal pozbawiona kwiatów, ale za to strasząca kolcami i czepiająca się wszystkiego, co możliwe. Zaglądającym tu raz na parę miesięcy badaczom pewnie niewiele to przeszkadzało, w końcu nie szli piechotą, a bezpośrednie sąsiedztwo poletka badawczego pewnie było wykoszone, jednak im... Cóż, powiedzmy, że było to nieco problematyczne. Mimo to, chociaż różane krzewy zafundowały mu nie mało zadrapań, Afton całkiem dobrze się bawił. Lubił aktywność fizyczną, no i tęsknił za świeżym powietrzem, bo niestety Coleen spędzała większość czasu albo w domu, albo w szkole. Oraz za herbatą ze świeżych różanych płatków, których nazbierał pełen worek. W końcu Coleen musiała mieć jakieś usprawiedliwienie przed prokuratorem, czemu wygląda, jakby pobiła się z kotem, prawda?

 

Kiedy w końcu wszystko podostrajali i upewnili się, że działa jak należy, wrócili na przystanek. Tam zasiedli na wąskiej, pozbawionej zadaszenia ławeczce, cierpliwie czekając na mający zjawić się za niecałą godzinę autobus. William osobiście wolałby pójść piechotą, jednak nie wypadało, żeby ot tak zostawił Owensa, chociaż coraz bardziej miał na to ochotę. Powód był dość banalny. Pytania. Dziesiątki pytań. O ile mężczyzna miał na tyle przyzwoitości, aby nazbyt nie drążyć spraw bolesnych, to całą resztę najwyraźniej zamierzał poznać w najdrobniejszych szczegółach, zagadując dosłownie o wszystko. Gdzie spędził dzieciństwo, jakie miał hobby, czy chodził z wieloma dziewczynami, jak spotkał swoją przyszłą żonę i w jaki sposób ją w sobie rozkochał... To był zaledwie początek. Lista rzeczy, których Tim chciał się dowiedzieć, zdawała się nie mieć końca. William poniekąd to rozumiał. W bardzo pokręconym sensie stanowił dla niego swego rodzaju celebrytę czy też filmowego bohatera, który zszedł z ekranu. Mimo to... Cóż, naprawdę wolałby, żeby Owens wziął na wstrzymanie.

 

- A może po prostu napiszę swoją biografię i ci ją dam? - mruknął sarkastycznie, patrząc krzywo na Tima, który już otwierał usta, aby zadać kolejne pytanie.

 

Komputerowiec nagle spoważniał.

 

- A ty wiesz, że to bardzo dobry pomysł – oświadczył tonem głosu, jaki mógłby mieć logistyk, słysząc sugestię, dzięki której w godzinę nadrobi wszystkie opóźnienia. Jednak sekundę później parsknął śmiechem. – Cholera, gdybyś widział swoją minę... Wiem, jestem upierdliwy, ale cierpię na przypadłość, którą można nazwać niepohamowaną ciekawością. Ale doceń to, że cię podpytuję bezpośrednio, a nie szukam informacji po sieci, włamując się do wirtualnych archiwów...

 

- W archiwach, o ile mi wiadomo, informacje są przechowywane jedynie przez pięćdziesiąt lat. Przypuszczam, że dotyczy to również archiwów cyfrowych.

 

- Owszem, ale nie dotyczy WSZYSTKICH archiwów. Zarówno papierowych jak i cyfrowych. A ja, jeżeli chodzi o sieć, programowanie, hakowanie jestem, jakbyś zapomniał, geniuszem.

 

William westchnął, czując ukłucie niepokoju ze strony Coleen. Nie dziwił się jej. Biorąc pod uwagę, ile miała sekretów do ukrycia, perspektywa, że Tim mógł grzebać w jej przeszłości i na coś wpaść – coś, co wzbudziłoby w nim niebezpieczną podejrzliwość – musiała być straszna. Dlatego, mając to na względzie, niemal natychmiast zapytał:

 

- Coleen też tak prześwietlałeś?

 

- Nie... To nie byłoby w porządku. W końcu jesteśmy kumplami. Przegiąłem nawet z śledzeniem jej, czy raczej was, w World Adventures, a takie coś... Nie, nie posunąłbym się do tego.

 

- Ok., to kogo w takim razie zwykle bierzesz pod lupę, hm?

 

Owens jakby nieco stracił na pewności siebie. Zmieszał się. Było to niemal niezauważalne, ale łatwe do wychwycenia dla kogoś wielokrotnie mającego do czynienia z jego pokręconą, pełną ekstrawertyzmu charyzmą. Wyraźnie rozmowa nie szła po myśli komputerowca.

 

- Ciekawski się zrobiłeś – mruknął tylko, nieudolnie usiłując odbić piłeczkę.

 

- Powiedzmy, że postanowiłem odwzajemnić zainteresowanie. Poza tym to ty zacząłeś temat, prawda?

 

- Niech zgadnę, wrąbałem się na minę?

 

- No trochę tak. – Wiliam uśmiechnął się półgębkiem. Zwykle dyskomfort innych nie sprawiał mu satysfakcji, jednak Tim zasłużył sobie. – A teraz nastąpi wybuch, bo z czystej złośliwości nie odpuszczę. Mów.

 

Owens przewrócił oczami, krzywiąc się, jednak westchnienie, które po tym nastąpiło jasno świadczyło, że William wygrał.

 

- Ogólnie śledzę swoje otoczenie, bo lubię wiedzieć, co się wokół mnie dzieje, jednak robię to tak, żeby nie naruszać niczyjej prywatności. No chyba, że zauważę, że coś jest nie w porządku. Na przykład wtedy, jak dzieciak sąsiada z góry zaczął wymyślać różne dziwne rzeczy, byleby móc zostać z nim chociaż trochę dłużej i nie musieć wracać do matki. Facet myślał, że to dlatego, że mały się za nim stęsknił, ale mnie coś tknęło... No i miałem rację. Podobnie w przypadku starszej sąsiadki, której wraz z każdą wizytą wnuka ubywało pieniędzy, a jej bóle krzyża gwałtownie przybierały na sile. Obserwując innych z dystansu, łatwo można wychwycić tego typu rzeczy, a lata grania w gry logiczne i tym podobne wyostrzyły moją spostrzegawczość. A że mam talent do szpiegowania, policja w wielu sprawach otrzymywała na skrzynkę mailową nagrania od tajemniczego kogoś, zawierające materiały dotyczące rozmaitych przestępstw oraz pliki użytecznych informacji. Generalnie odgrywam rolę wścibskiego, ale dobrego obywatela. Może nawet cichego bohatera. Jednak najczęściej obserwuję...

 

Gdyby William przebywał w swojej króliczej formie, jego uszy zafalowałyby z ciekawości.

 

-... prostytutki – dokończył Tim ściszając głos.

 

Nagle Afton poczuł ukłucie zażenowania, nie tylko własnego, ale też swojej nosicielki. Sądząc po sposobie, w jaki Owens spojrzał na niego, twarz Coleen musiała przybrać niezwykle ciekawy wyraz. Miał przeczucie, że nie tylko sam miał w tym swój udział, ale dziewczyna również dołożyła się do miny, która poirytowała komputerowca. A może bardziej uraziła? W każdym razie mężczyzna całą swoja postawą zdawał się mówić „no dalej, osądź mnie".

 

William nie miał zamiaru osądzać... a przynajmniej nie, póki nie znał szczegółów.

 

- Podglądasz prostytutki? A można wiedzieć dlaczego? Bo raczej nie... - chrząknął. Wymownie... A przynajmniej miał taką nadzieję. – No cóż, domyślam się, że Internet oferuje wiele podobnych widoków, więc chyba byłoby to bez sensu.

 

- Owszem, byłoby. I nie PODGLĄDAM prostytutek. NIE PATRZĘ , kiedy są z klientami. Obserwuję je, a to różnica. – Owens wziął głęboki wdech. Wyglądał na dość zakłopotanego, aczkolwiek William dałby sobie rękę uciąć, że nawet nie w połowie tak bardzo jak on sam. – Mój stan zdrowia jest dość specyficzny... Generalnie byłoby z mojej strony skrajnie nieodpowiedzialnym, gdybym związał się z kimś na stałe. Niestety nadal mam normalne potrzeby i, ekhm, czasem korzystam z branży usługowej, że to tak ujmę. Jednak, że rzeczona branża nie należy do najuczciwszych, prześwietlam panie, z którymi mam zamiar się zaznajomić. Przede wszystkim pod kątem tego czy są w zawodzie z własnej, nieprzymuszonej woli i takie tam. Jak trafię na ślad mafii sutenerskiej, przymusu i tak dalej to działam na rzecz pokrzywdzonych... Generalnie można uznać, że dzięki mnie miasto zostało w sporej mierze oczyszczone z napastliwych alfonsów i im podobnych. Poza tym damy do towarzystwa prześwietlam też pod kątem zdrowia, częstości robienia badań lekarskich i uczciwości. Nie chcę zostać okradziony ani tym bardziej złapać czegoś paskudnego. Zwykła, ludzka ostrożność połączona z ponadprzeciętnymi zdolnościami w zakresie współczesnych technologii informatycznych i programowania.

 

No, takiego wyznania William nie oczekiwał... Chociaż, biorąc pod uwagę w jaki sposób mężczyzna zareagował na pierwsze pytanie, może powinien. Dziwiło go też, dlaczego Tim w ogóle zdecydował się odpowiedzieć. Mógł w końcu potraktować pytanie jak te o zdrowie i zbyć wszystko milczeniem. Chociaż...

 

Owens tak często nazywał go „wujaszkiem" Coleen, że może naprawdę widział w nim opiekuna nastolatki. Znowu starszy mężczyzna, zadający się z dużo młodszą i jeszcze nieletnią dziewczyną, zapewne chciałby uspokoić takowego, że nie stanowi dla niej zagrożenia. Owszem, przyznanie się do korzystania z usług prostytutek to dość nietypowa metoda, ale paradoksalnie skuteczna. Przynajmniej w tym wypadku. Po takim wyznaniu, prawdopodobieństwo, że słuchająca tego wszystkiego Coleen obdarzy Tima afektem, spadło do zera... Zresztą i wcześniej oscylowało wokół niego. W dodatku pokazało, że i Owens nie myśli o niej taki sposób, a jeżeli nawet zacząłby, to i tak do niczego by nie doszło. Co prawda mężczyzna był najbardziej ekscentryczną osobą jaką znał, ale słowo „nieodpowiedzialny" jakoś do niego nie pasowało.

 

Zabawne. Williamowi, ani razu nie przeszło przez myśl, że tych dwoje mogłoby zostać lub chcieć zostać parą. Od samego początku Tim wydawał się wręcz emanować iście braterskim stosunkiem do dziewczyny. I to do tego stopnia, że owo... zamaskowane zapewnienie komputerowca uważał nie tylko za całkowicie zbędne, a nawet odrobinę niesmaczne.

 

Spojrzał na Owensa, który przyglądał mu się wyczekująco. Musiał jakoś zareagować, chociaż wolałby zwyczajnie udawać, że ostatni etap rozmowy w ogóle nie miał miejsca.

 

- Ech... Mam dość staroświeckie podejście do moralności. Kiedy jeszcze byłem człowiekiem, nigdy nie darzyłem mężczyzn korzystających z usług prostytutek nazbyt wielkim szacunkiem. Głównie dlatego, kim w większości byli i prawdopodobnie nadal są... Ale muszę przyznać, że w twoim przypadku sytuacja wygląda nieco inaczej. Poza tym te wszystkie biedne dziewczyny, które dzięki tobie zostały uratowane, pewnie są ci cholernie wdzięczne. Generalnie nie obchodzi mnie, z kim sypiasz, póki druga strona się na to zgadza, jest pełnoletnia i nie robisz nikomu krzywdy. A! No i oczywiście, nie robisz tego publicznie.

 

Tim zamrugał, unosząc brew.

 

- A czy ja ci wyglądam na ekshibicjonistę?

 

- Odmawiam odpowiedzi na to pytanie.

 

William uśmiechnął się krzywo, widząc ostre spojrzenie Owensa, który wymownie trzepnął go w ramię.

 

- A pamiętasz, że to bardziej ramię Coleen niż moje?

 

- Pamiętam. I jej się też należy, bo pewnie wewnątrz ciebie rechoce teraz jak nienormalna.

 

„Rechoce jak nienormalna" z pewnością nie pasowało do opisu obecnego stanu emocjonalnego Coleen, ani jakiegokolwiek innego. Dziewczyna prawie nigdy nie śmiała się głośno. Jednak na pewno była rozbawiona. William żałował, że nie może zobaczyć jej uśmiechu. Delikatnego i miłego, jeżeli był szczery, co niestety zdarzało się niezwykle rzadko. Tak jak chwile, kiedy ocierała się o szczęście. Biedactwo.

 

Szybko odgonił ponure myśli, wiedząc, że te nie tylko zepsują mu nastrój, ale też otworzą drzwi gniewowi, cierpliwie czekającemu, aby uderzyć. Znowu rozważanie sytuacji nastolatki nieodłącznie wiązało się z przywoływaniem na myśl postaci Lesinskiego, który to potrafił go rozjuszyć samym swoim istnieniem. Swoją drogą, zastanawiał się, czy Coleen zdaje sobie sprawę, co wywołuje te wszystkie ataki złości, z którymi, ze względu na ich nietypowy związek, i ona musi sobie radzić? Co prawda również miała problemy z gniewem, jednak w jej ataki przypadku wywoływała głównie cudza agresja... A przynajmniej to zdołał zauważyć.

 

Na przystanek z wolna wtoczył się autobus, drzwi otworzyły się z sykiem, a przyjemnie ciepłe powietrze owionęło twarz Coleen, na co Afton pozwolił sobie na krótkie westchnienie. Kiedyś nieszczelne szklarnie na kółkach wypełnione średniej jakości kanapami, a obecnie naziemny odpowiednik pierwszej klasy w samolocie, tyle że bez obsługi. Niesamowite jak się to wszystko pozmieniało. Szkoda tylko, że ludzie wciąż pozostawali tacy sami.

 

Korzystając z tego, że wnętrze pojazdu, nie licząc drzemiącej staruszki i chłopaka w słuchawkach pozostawało praktycznie puste, zajęli miejsca obok siebie z dala od innych. Atmosfera nagle uległa ledwo dostrzegalnej zmianie. Stała się poważniejsza, nieco bardziej napięta.

 

- To co? Reszta zgodnie z planem? Zaczynamy w czwartek? – zapytał William, a w żołądku poczuł lekkie łaskotanie, wyraźną oznakę zdenerwowania.

 

Już w nadchodzący czwartek mieli wraz z Coleen przy wsparciu Owensa sprawdzić okoliczne biura Fazbear Entertainmen oraz położone niedaleko laboratoria i magazyny Afton Robotic. Teoretycznie po tym wszystkim, co przeszedł, powinien być bardziej odporny na stres, ale w praktyce... Cóż, zbyt dobrze wiedział, ile rzeczy może pójść nie tak i jak wiele od tego wszystkiego zależy. Owszem, prawdopodobieństwo, że coś zdziałają już podczas pierwszej wyprawy było więcej niż nikłe, a że od razu wpakują się w kłopoty stosunkowo niewielkie, ale nie zerowe. Znowu gdyby wpadli... To mogłoby oznaczać koniec wszystkiego. Pół biedy, jeżeli trafiliby do więzienia, jednak, gdyby prokurator dorwał Coleen w swoje brudne łapska... Naprawdę wolał o tym nie myśleć.

 

Chociaż, jak się nad tym zastanowić, starcie prokuratorskiej mafii z potężną korporacją, a może nawet dwoma potężnymi korporacjami, mogłoby być interesujące. Jednak pewne rzeczy należy rozważać tylko teoretycznie.

 

- Tak, czwartek. Zwolnienie ze szkoły macie praktycznie załatwione, ale wyślę je dopiero po wyjeździe ojca Coleen, żeby wyglądało, jakby sobie przypomniał o nim w ostatniej chwili, w podróży. Nadajnik na piątkowy sprawdzian też mam, tak na wszelki wypadek. Belferka nic nie zauważy, bez obawy.

 

Tak, sprawdzian. Gdyby Coleen zawaliła, prokurator na pewno dopilnowałby, żeby to odpokutowała, między innymi szlabanem na wyjścia i na komputer, a na to nie mogli sobie pozwolić. Dlatego, chociaż dziewczyna już od kilku dni intensywnie kuła, postanowili, że przyda się dodatkowe zabezpieczenie. Tak na wszelki wypadek.

 

- Jeszcze jakieś szczegóły?

 

- Nic, poza wyprawką, ale co do niej to się dogadamy w World Adventures, bo muszę jeszcze parę rzeczy przygotować i dopracować, a wy potrzebujecie wstępnego przeszkolenia. Ale to dopiero w środę wieczorem, żeby było na świeżo. Tak jak było ustalone spotykamy się pod szkołą?

 

- Tak. Jeżeli coś się zmieni, przegadamy to w środę.

 

- Kurde, to będzie moja pierwsza akcja taka naprawdę jak z filmów szpiegowskich, z drużyną w terenie i w ogóle. Miło wiedzieć, że nie tylko ja jestem podenerwowany.

 

Szeroki uśmiech Tima tym razem tylko poirytował Williama.

 

- Jakbyś płonął dwa razy przez „pracę w terenie" i przyszło ci znowu to robić, wtedy byś dopiero był podenerwowany – burknął.

 

- Bez obawy. Poprzednio nie miałeś wsparcia, a chociaż będę to robił pierwszy raz, gwarantuję ci, że ze świecą szukać lepszego ode mnie. Takie rzeczy się wie.

 

William przez chwilę miał ochotę zapytać, skąd się wie i czy jest na to jakiś certyfikat, ale darował sobie zbędną złośliwość. Usiłując ignorować motyle niepokoju, wybiegł myślami w przyszłość, tę nieco bliższą, zastanawiając się czy szeroko pojęte „nie tak" nie zaatakuje ich już po powrocie do domu. Niby zadbał o alibi dla Coleen w postaci różanych płatków, jednak czy prokurator je tak łatwo przyjmie? W końcu z Lesinskim nigdy nic do końca nie było wiadome. Zbyt wiele rzeczy zależało od jego aktualnego nastroju. Rankiem sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z życia, ale czy ten stan się utrzyma do ich powrotu?

 

Mimo trapiącego go niepokoju, kiedy dziesięć minut później wysiadał z autobusu, musiał przyznać, że to był całkiem udany dzień. Zabawa z psami, czas spędzony na świeżym powietrzu, a nade wszystko możliwość chociaż tymczasowego decydowania o sobie. Będąc jedynie pasażerem w ciele Coleen czuł się nieco... nierealny. Jak duch albo istota uwięziona w przystającej, ale znacznie gęstszej warstwie istnienia. Nie potrafił tego lepiej określić. W każdym razie zdawał sobie sprawę, że tak bardzo jak on zaczyna nie znosić tego uczucia, Coleen sobie je ceni, od czasu do czasu mogąc wziąć głębszy oddech i zrzucić nieco ciężaru istnienia ze swych ramion. Przypuszczał, że gdy zyska własne ciało – bo nie dopuszczał do siebie myśli, że może stać się inaczej – sam zatęskni za tymi chwilami spokoju.

 

***

 

_______________________________________________

 

*cur to po angielsku "kundel", ale tu słówko odnosi się do rasy psa: black mouth cur (tłumacząc dosłownie kundel czarnopyski):

https://pl.point.pet/czarny-mouth-cur-dog-breed-profile/

Dlaczego padło na tę rasę? Spory, żółty, o stosunkowo długich, na wpół oklapniętych uszach... Coś wam to przypomina?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania